2007-05-21
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Maraton Toruń, czyli oczko (czytano: 512 razy)
Toruń stał sie nieoczekowanie miejscem, w którym pokonałem mój 21 maraton. nieoczekiwanym, bo decyzję o wyjeździe podjąłem dosłownie na ostatnią chwilę, najogólniej mówiąc zirytowany do cna sytuacją w pracy. pomyślałem sobie, że skoro im nie zależy, to tym bardziej nie zależy mnie. I pojechałem.
Toruń zaskoczył mnie przede wszystkim niesamowitym Pasta Party, na którym było coś i dla mięsożerców, i dla lubiących makaronowe (i nie tylko) słodkości, do tego piwo lało się bez ustanku. jak zwykle przedmaratońskie przyjęcie było okazją do pogaduszek z kolegami, z którymi na co dzień GGada sie tylko przy użyciu klawiatury komputerowej. między innymi po raz pierwszy od stu lat spotkałem Frienda, który niezwykle rzadko rusza się ze swojej trójmiejskiej dziupli.
a sam bieg... wszystkie prognozy pogody zapowiadały od dłuższego czasu upał i tym razem meteorolodzy nie mylili się. a szkoda. ponoć w cieniu było 30 stopni a przy asfalcie nawet 60. ja miałem wrażenie, że jest na odwrót. w każdym bądź razie dymiła się czacha, a stopy, o dziwo, spisywały się dzielnie.
jak zwykle bieg zaczął się po połówce. to znaczy nie tak dosłownie jak w Bydgoszczy u Dominika, czy w Dębnie u Kocisza. po prostu po 21 kilometrze. od początku biegłem z Zenkiem Talarem, naszym Markiem, Wojtkiem Czerwonym Kapeluszem i szybko rosnącą grupą, która w porywach liczyła nawet kilkanaście osób. mimo licznych uwag Marka, co do nadmiernej jego zdaniem szybkości, utrzymywalismy równe tempo - konkretnie na 1:44:04 na 21 km. na bardzo długiej agrafce mijaliśmy grupę - nazwijmy ją z racji licznej reprezentacji grodu nad Ołobokiem - "ostrowską" z naszym Robsonem, która miała około 7-8 minut przewagi. większość z tych biegaczy potem wyprzedziłem, ale o tym potem. mniej więcej na 23 km uznaliśmy z Zenkiem, że warto przyspieszyć. to znaczy sygnał dałem ja, a Zenkowi niczego nie trzeba było tłumaczyć. najdłużej w roli ogona utrzymywał się Wojtek, który spasował dokładnie przy tablicy "26 km". wszystko było pięknie do 30 km, z którego nieoczekiwanie zniknął punkt odświeżania. tymczasem ja od dłuższego czasu nie miałem w ustach śliny, którą mógłbym na to całe tropikalne bieganie splunąć. i po prostu zeszło ze mnie powietrze. punkt zresztą nie wyparował, ale był 1,5 km dalej. jednak ja miałem dosyć. na pierwszym, bardzo długim podbiegu (34 km) pozwoliłem Zenkowi uciec i modliłem się, żeby połamać 4 godziny. po 35 km, dość nieoczekiwanie, z każdą setką metrów czułem się coraz lepiej. tuż przed tabliczką "38 km" klepnąłem Zenka w plecy i zapytałem: czy warto było uciekac? nie warto. Zenek miał dosyć. ja - prawdę mówiąc - też troszkę zmęczyłem się pościgiem, więc dalej równo i spokojnie pobiegliśmy razem. na 41 km był ostatni punkt, zdecydowanie o kilometr za późno, ale potem już sympatyczny kłus w szpalerze wiwatujących kibiców. wiwatowali, bo okazało się, że są łasi na pochwały tak jak my. a my krzyczeliśmy: wiwat kibice! i kłanialiśmy się zdejmując czapki. ostatecznie dość lekko podeszlismy do finiszu i w efekcie zabrakło mi 6 sekund do połamania 3:30. ale nie żałowałem. udało się przebiec w zdrowiu 21 maraton w życiu i trzeci w ciągu 15 dni. świadomość tego faktu niwelowała wszystkie złe mysli i niedostatki maratońskiego życia.
no i satysfakcja, że od półmetka minęły mnie tylko 3 osoby, a ja wyprzedziłem 92, w efekcie awansując z 211 na 112 miejsce w klasyfikacji generalnej. innymi słowy: sama radość. :)
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora |