2009-10-31
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Kiedy milkna fanfary (czytano: 1764 razy)
Ostatnie trzy kilometry. W głowie szum, a tętno wali jak opętane. Nawrót pod kolumną, mijam kolejne osoby.
Szybkość, siła , wytrzymałość. Nie czuje wielkiej mocy, po prostu biegnę i nie myśle. Zamykam oczy. Za chwile otwieram, ale tylko do połowy. Ostre słońce, a za chwilę już cień budynków Starego Miasta, chwile później krzyki. Brawo!!! "Dalej, mocno, mocno" - słyszę zza barierki. Tuż przy mecie, którą mijam, stary znajomy dopinguje, ile sił w płucach - motywuje. Równy - długi krok - przyspieszam. Zdaje sobie, sprawę, że ktoś mnie goni, że ktoś dogania. Kolejne brawa, kolejne krzyki. Przedostatnia prosta, nawrót, kolejne mijane osoby dublowane, po raz wtóry. Daje radę. Jest kumpel, drze się ile sił w płucach, dopinguje, motywuje, za chwilę biegnie tuż obok, narzuca mocne tempo. Zachęca, podciąga dobrych parę metrów, chwytam mocniejsze obroty - jestem nie do zatrzymania. Na długim mocnym kroku, bez szans, dla rywala, który dopiero teraz jest na przeciwległej prostej, kiedy ja już zaliczam ostanią. Spogladam mu w oczy, jasne i błękitne, wywrócone na wierzch, z grymasem bólu, na twarzy, z wywalonymi zębami, wie, poznaje po moim odbiciu, że nie dogoni - mimo to nie rezygnuje. Podkręcam jeszcze tempo, ostatnie setki metrów, muszą być mocne, wyraziste i ładnie technicznie. Na mecie tłum ludzi, dopingujacych, coś krzyczących. Głos spikerki, wyczytującej mój numer, tak zbliżam się, jestem, już tuż tuż. Jeszcze głos kolegi, jeszcze wariuje żebym mocniej, żebym dał z siebie wszystko. Daje bo jeszczę mogę. Rytm. Rytm. Dobiegam. Zmiana. Łapie czas. Jest dobrze.
Schodzę na bok, usuwam się, biegną następni. Pamiątkowy medal, dobre słowo przyjaciela.
Kolejny dzień wstaje dżdżysty, mokry i zimny. Ubieram, ortalinową bluzę, getry i wyruszam. Mocny wiatr, zimny i osłabiający. Szum. Mocne podmuchy wiatru ale wokół pusto. Nikną metry pod stopami, żywej duszy. Puste pola, łąki i jeziora. Delikatny zimny deszcz. Równe i spokojne tempo, bez wychylania, bez szaleństw. Teraz lekki podbieg, delikatny zbieg.
Ciemna noc. Jest już cieplej, ale bez przesady, cienka bluzka, lajkry, włączam stoper. Lekko już zaspany, po całym dniu pracy, wkraczam na drogę która trzeba wrócić. Po chwili czeluści nocy, zapadają sie zupełnie. Blask bijący od latarń zostaję daleko w tyle, pozostaje tylko noc, ciężka mgła od jeziora i ja sam. Nakladam od początku dość mocne obroty. Nie ma co się oszcządzać, jest późno, trzeba zrobic swoje i iść spać, żeby jutro mieć siły na tempo. Przeklęta gesta, mgła osiada na ciele, na twarzy i zimnymi kroplami spływa w dół. Pierwsza piątka mija w mgnieniu oka, drugą jeszcze chciałbym szybciej ale nie daje rady. Dobiegam, kończę. Jest środek nocy. Domy uśpione pod pierzyną mgły...
Pierwszy przysiad - ciężki i zaspany, z nogami nie czułymi, jakby sparlaliżowanymi. Drugi, nieco spokojniejszy, na wydechu, na luzie, pociągniety ładnie w górę. Za trzecim ostry ból w kolanie, złamany czwarym i piątym, wykonanym w ułamku tej samej sekundy. Do dziesięciu mordęga, do pietnastu katastrofa, po dwudziestym, spokój i sztangi w dole. Drugi ból, w drugiej serii, pojawia się w tym samym miejscu i dociąga tylko do pietnastki, po tym, nie czuje już nic. Druga, trzecia, czwarta seria. Smaruje kolano maścią żeby nie przysporzyło kłoptów, ale wiem że to ewidetne zapalenie.
Dziś podbiegi. Nie czuję się najlepiej, mam lekką gorączkę, glut wisi mi u pasa. Do wieczora goraczka się podnosi, zastanawiam sie czy wyjść, telefon od przyjaciela czy potwierdzam trening - potwierdzam. Osiem kilometrów mija mi w zapomnieniu, o czymś rozmawiamy, nie wiem o czym?! Agrykola. Jest Robert - 15 razy 200 metrów podbiegów - brzmi wyrok. Jest ślisko, udeptany śnieg nie pozwala na dobre wybicie. Pierwszych pięć jest spokojnie, do kolejnych dołacza Robert i jest ściaganie - chce protestować nie mam siły, słaniam sie na nogach, jestem cały mokry ale kumpel podejmuje wyzwanie, nie moge odpuścić. Nie pamiętam jak wrócilismy do szatni. Nic nie pamiętam - niczym zamroczony alkoholem urwał mi sie film.
20 razy 400 metrów. Kiedy zaczynam słońce chyli się ku zachodowi. Pierwszych dziesięć było jak cię mogę, bez rewelacji - realizowanie założeń czasowych planu. Na jedenastej zwątpiłem. Po co to robisz? Idź strzel sobie piwo, zaraz będzie Liga Mistrzów, usiądź w fotelu... Dwunastą mocno zwolniłem. Sygnał żeby dać sobie spokój. Trzynasta wydawała mi sie nie skończonością, biegłem i biegłem, nie przyblizając sie do lini 400 metrów. Gdzie ten cholerny finisz? Czternasta będzie ostanią. Znowu zwolniona, znowu bez sensu. To jeszcze nie koniec. Pierwsze "ojcze nasz". Wydłużam przerwę bo tracę oddech. Chyba sie oplułem. Szesnasta - nie pamietam, siedemnasta nie pamietam. Drugie, potem kolejne "Ojcze Nasz". Jad sączacy się do głowy, kto mnie zawiódł, kogo olać, z kim już nie gadać, kto mnie dobija. Osiemnasta. Kurwa niech sam zapierdala taki trening, nie da sie go zrobić, po prostu nie skończę go, nie dam rady. Osiemnasta jest w porządku, sekundę szybciej. Skończ już masz pretekst, ostatnia miała być szybsza i jest. Wracam do normalnej przerwy. Jest ciemno. Oddalm sie od blasku latarni, wzrok przyzwyczaja się do ciemności. Staram sie nie mysleć. Staram się dobiec. Dziewietnasta, jest w porzadku standartowo.
Mrowienie na karku. Włosy staja deba. Dwudzista. Bóg dał...
Ile chwil, takich jak te, cięższych, lżejszych, zupełnie nudnych, zapomnianych? Ile wyrzeczeń, w ciągu dnia? Ile spięć, nerwów, wyniesionych z pracy, z domu, z życia, na te chwile na trenigu?
Ile wymiernej satysfakcji, w ciągu kilku chwil tryjumfu, ile chwil bezustannej walki kiedy milkną już fanfary?
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora |