2009-09-23
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Berlin odc. 1. (czytano: 402 razy)
Pierwszy jesienny wieczór okazał się nad wyraz ciepły i przyjemny. Słońce już zaszło, granatowe niebo było ciemne, ale przyjazne. Nogi same wyrywały się do coraz szybszego biegu, chodnik uciekał spod stóp, chciało mi się latać…. Ale ja nie o tym…
Ze zdumieniem skonstatowałam dziś, że szpilki zbawiennie wpływają na pozostałości po maratonie – pozostałości w mięśniach, ścięgnach, w głowie. Niezupełnie przypadkiem, ale i bez premedytacji, założyłam dziś najwyższe i najbardziej szpilowate szpilki, jakie mam. Jakieś cm obcasa. Z pewnymi obawami, ale ganianie w superpłaskich balerinkach Pumy przez ostatnie dwa dni jakoś specjalnie nie łagodziło pomaratońskich cierpień. Każde wstanie z krzesła okupowałam wykrzywieniami i bólem. Dziś ganiałam na szpilach aż miło spojrzeć, a wieczorem założyłam Pegasusy i… pofrunęłam wokół osiedla….
Wiem, wiem, nie na to czekacie :) No to teraz będzie o Berlinie. Postaram się możliwie krótko i zwięźle. O czarach było w poprzednim odcinku. W tym będzie o skutkach i innych okolicznościach.
Pomysł jazdy samochodem do Berlina już u samego zarania wyglądał nie za ciekawie. W realizacji okazał się jeszcze gorszy niż na samym początku. Zwłaszcza, że wyjechaliśmy niemal w samo południe, słońce grzało niemiłosiernie, a Warszawa… stała w korku. Sam wyjazd z aglomeracji (hyhy, aglomeracja) trwał jakieś dwie godziny, na autostradę dojechaliśmy po kolejnych bez mała dwóch. Z obiadem zeszło nam w drodze jakieś…12 godzin. Ale za to na miejscu…
Na miejscu zatrzymaliśmy się u przyjaciela naszych przyjaciół, Hagena. Mimo że była północ, Hagen czekał na nas z kolacją. Na kolacje była głównie polska kiełbasa ;) oraz ser żółty i inne takie. Pojedliśmy, popiliśmy, na koniec jeszcze jakieś wino. A z okna – wspaniały widok na Berlin. Poszliśmy spać… bardzo późno.
Dlatego też nikt specjalnie nie żałował, kiedy obudziliśmy się rankiem o godzinie, która wykluczała udział w biegu „śniadaniowym”. Poszłyśmy z Iwonką na przedśniadaniową przebieżkę, potem sute śniadanie zjedliśmy w domu i wysnuliśmy się na światło dzienne jakoś przed południem. Zakupiliśmy Kleingruppekarte czy jak to tam się nazywa – coś o czym milczą przewodniki i informatory, a co małej grupie ludzi znacząco obniża koszty poruszania się po mieście. I pojechaliśmy.
Dwie stacje przed Marathon Expo i Biurem Zawodów, usytuowanych na niegdysiejszym lotnisku Tempelhof, od maratończyków i ich towarzyszy było gęsto w metrze. Coraz więcej adidasów i asicsów na stopach, reklamówek z Brama Brandenburską, sportowych kurtek i koszulek. Ja dla niepoznaki przebrałam się w czarną sukienkę w białe groszki i biało czarne balerinki (ale Puma, jakby co).
Im bliżej wejścia do Tempelhof, tym bardziej tłum gęstniał. Trawnik przed wejściem był okupowany przez wygrzewających się biegaczy ze wszystkich stron świata. O miejscu na zaparkowanie samochodów można było tylko pomarzyć. W środku kłębił się tłum ludzi, ale kłębił się dość sprawnie, zatem wlaliśmy się razem z ludzką rzeką do środka i podążyliśmy za falą. Kątem oka wypatrzyłam, że pasta party a) już działa (było południe), b) jest na zewnątrz. My tymczasem weszliśmy do hali. Oczy rozlazły mi się naokoło głowy. Hala wielkości wielkiej hali sportowej pełna była stoisk, głównie z butami i ciuchami sportowymi. Z tej hali przechodziło się do drugiej podobnej, gdzie już udało mi się trochę podnieść opadniętą szczękę.
Ale najlepsze było przed nami. Trzecia hala, tu już głównie adidas (sponsor techniczny) oraz atrapa Bramy Brandenburskiej przez którą przechodziło się do stanowisk rejestracyjnych. Tu już wpuszczano tylko maratończyków. Tylko, bagatela, zgłoszonych było jakieś 48 tysięcy ludzi. Widzicie te kolejki…? Owszem, kolejki były. Ale ja wyszłam stamtąd z pakietem i koszulką po jakichś 20 minutach. A kolejki nie liczyły na raz więcej niż 50 osób.
Potem posnuliśmy się po targach, oglądając buty, ciuchy, próbując oficjalnego izotonika imprezy, popijając wodę i co jakiś czas gorączkowo szukając kibelka. Nieco zgłodniali poszliśmy na pasta party, które okazało się niezbyt wielką miską kluchów z bliżej nieokreślonym sosem pomidorowym. W kategorii pasta party – standard warszawski, tylko porcja ciut większa. Nie umywa się do pp z Barcelony czy Amsterdamu. Ale niech tam.
Najedzeni, uciekamy z Tempelhof, zmęczeni gwarem, tłumem, gorącem. Umykamy na Unten den Linden obejrzeć strategiczne miejsca przed jutrzejszym dniem. Po drodze kibicujemy – najpierw biegowi dzieci, potem rolkarzom. Robimy sobie zdjęcia pod Bramą Brandenburską. Znajdujemy miejsce, gdzie się jutro umówimy na spotkanie „after”, czyli jak wszyscy skończą i się doprowadzą do użyteczności. Organizatorzy wyznaczyli punkt spotkań na niewielkiej parkowej alejce między BB a strefą dla zawodników, na drzewach wiszą litery alfabetu – umawiamy się pod P.
Sprawdzamy jeszcze trasę do strefy dla zawodników, logistyczne rozmieszczenie sektorów startowych (startujemy z E) i powoli toczymy się do domu. Tu Iwona bierze na siebie obowiązki pani domu i gotuje dwie paczki makaronu. Z sosem pesto i serem oraz odrobiną oliwy smakuje wyśmienicie. Po kolacji zabieramy się za organizację: wsznurowywanie chipów w buty, przypinanie numerów, ostatnie decyzje co do strojów…
Ufff, wreszcie jakoś przed 10 kładziemy się spać. Zasypiam nieomal momentalnie. Ale budzę się. O 2, o 4… Wiem, że ja muszę wstać pierwsza. Wreszcie zegarek pokazuje 5.20. Za 5 minut włączy się budzik. Wyłączam i gnam do łazienki. Biorę prysznic, ubieram się, z lekka poprawiam urodę ;-) Wracam do pokoju i budzę resztę. Niechętnie, ale się zwlekają. Stoję nad nimi jak kat. Za pól godziny mamy wyjść.
Robimy śniadanie. Ja tradycyjnie wcinam batona. A nawet – dwa batony. Do tego kawa. Aspargin. Mija 6.30, 6.45, tuż przed siódmą w końcu ruszamy.
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora Isle del Force (2009-09-23,22:14): Siostra taty mieszka w Berlinie, to już jakiś nocleg bym miał. Samochodem nie pojadę bo prawka też brak, zostaje jakieś 6,5 godziny pociągiem "Berlin Express". Może w przyszłym roku spróbuję swojego udziału o ile da radę za to się zabrać. Czekam na cd. Woland (2009-09-24,09:25): Jak zacząłem czytać o szpilkach na bolące mięśnie to myślałem, że je sobie wkłuwałaś...
|