2009-09-01
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| spalony Szczecin (czytano: 635 razy)
Sobota, 5.30, wstaję z łóżka, żeby o 6.00 być już w drodze do Szczecina. Musiałem być na miejscu odpowiednio wcześnie, żeby odebrać numer startowy. Ruch niewielki, pogoda ładna, temperatura 11 stopni, jazda super.
O godzinie 8.50 melduję się pod stadionem i odbieram to co trzeba. Teraz mam do startu 3 godziny i zero koncepcji, co w tym czasie robić. Przez pośpiech nie zabrałem z domu nic do czytania, co znacznie ułatwiłoby sprawę. Godzinkę pokręciłem się po stadionie, zwiedziłem rozstawiające się dopiero stoiska z odzieżą i obuwiem biegowym, posiedziałem na trybunie w promieniach budzącego się słońca i o 10 poszedłem na spacerek po okolicy. Okolica nie okazała się ciekawa ale godzinka minęła. Po powrocie przebrałem się i pół godziny przed startem zacząłem rozgrzewkę wśród rzeszy już rozgrzewających się osób. Potem już ustawienie się na starcie, tradycyjnie na końcu stawki, ambitny plan na 1.45 i wystrzał startera.
Po pierwszym spacerowym kilometrze - 6.01, co wynikało z pokonania przez całą stawkę jednego okrążenia na stadionie, ustabilizowałem tempo na 5.00 +/- 5 sekund. Na 3 kilometrze spotkałem chłopaka, który mierzył w taki sam wynik więc biegliśmy razem. Ale kiedy po 5km czas wydłużył się do 5.16 postanowiłem przyśpieszyć. I to był początek końca. Czułem się super, pogoda ładna, gąbki z wodą przyjemnie orzeźwiały, straciłem respekt dla dystansu. Kolejne kilometry po 4.48, 4.34 były zdecydowanie za szybkie i dość nierówne bo przeplatane innymi po 4.55 i 5.10. Na półmetku dogonił mnie kolega i powoli zaczął się nawet oddalać a mi jakby odcięto dopływ paliwa. Po 12km jeszcze jeden zryw na 4.40min/km i od 14 kilometra poczułem że nogi mam jak z betonu. Siła i kondycja w porządku, a nogi od kolan w dół jak kłody. Każdy krok to ból. Kilometry wydłużyły się do 6.00, 6.30 i nawet 7.50, bieg zacząłem przeplatać marszem, a plan szybko zweryfikowałem, żeby tylko zmieścić się w 2 godzinach. na 500 metrów przed metą, przy wbieganiu na stadion złapał mnie potężny skurcz podudzia, na którym straciłem ponad minutę, żeby go zlikwidować. Wreszcie kiedy puścił trochę ruszyłem na ostatnie okrążenie stadionu. Nie dałem się już wyprzedzić komuś, kto deptał mi po piętach i zatrzymałem stoper na 1 godzinie 57 minutach i 38 sekundach...
Nie było ze mną chyba tak źle bo rozpoznałem nawet Monikę Pyrek, która założyła mi medal.
Głodny i spragniony zjadłem wszystko, co dostaliśmy na mecie i poszedłem się wykąpać. Potem jeszcze spaghetti i w droge do Słupska. Niestety w samochodzie wyszło zmęczenie i w drodze powrotnej musiałem zrobić sobie 50 minutowy postój na krótką drzemkę.
Frycowe zostało zapłacone, następny półmaraton 12 września, tym razem taktykę dopracuję szczegółowo, a na trasie zadbam o uzupełnianie płynów. Musi być lepiej:)
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |