Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

Przeczytano: 414 razy (od 2022-07-30)

 ARTYKUŁ 
Srednia ocen:0/0

Twoja ocena:brak


Nocny Półmaraton Wałbrzyski 2001
Autor: Michał Walczewski
Data : 2001-05-16

Na wyjazd na Nocny Półmaraton Wałbrzyski zdecydowałem się niemal w ostatniej chwili. Zawody rozgrywały się w sobotni wieczór, a o imprezie dowiedziałem się w czwartek. Bieg nie był zgłoszony do Kalendarza FKB, więc jedynym źródłem informacji był kalendarz PSB. Telefonicznie dowiedziałem się bez najmniejszych problemów o profil trasy, godzinę startu, wysokość startowego itd.. Jako że przygotowując się do startu w Maratonie Toruńskim planowałem zrobić w weekend trening około 30 km, to uznałem, że mocny półmaraton powinien przynieść podobne korzyści, a biec przecież ciekawiej w grupie niż samemu. Tym, co przesądziło ostatecznie o decyzji wyjazdu była godzina biegu – nie w południe i nie rano, kiedy mocno grzeje słońce, ale wieczorem, w przyjemnym chłodzie.

Razem ze Sławkiem Smolińskim wskoczyliśmy o 17:15 w samochód, i na 19:15 byliśmy w Wałbrzychu. Tam bez problemu korzystając ze wskazówek uzyskanych telefonicznie od organizatora trafiliśmy do biura – zresztą było to tym łatwiejsze, że godzina była już późna i wszędzie biegało (czytaj: rozgrzewało się) wielu zawodników.

Biuro Zawodów – standard. Numer startowy, opłata 10 zł, uśmiechnięte dziewczyny chętnie pozujące do zdjęć w serwisie, przywitanie z organizatorami, przyjaciółmi, znajomymi z METY Lubliniec (tym razem 10 osób, a zarzekali się że nie przyjadą!)

Lekkie zamieszanie – z Biura zawodów (i położonej obok mety) do linii startu dzieli nas dystans około 1 km, który trzeba pokonać biegiem przy okazji rozgrzewając się. Muszę tutaj wspomnieć, że półmaraton liczył sobie 4 i pół okrążenia wokół BOM (Betonowego Osiedla Mieszkaniowego). Pętle dosyć ciekawe – z jednym 300-400 metrowym “trzymającym” podbiegiem, kilkoma mniejszymi, oraz wieloma długimi zbiegami. Odniosłem dziwne wrażenie, że zbiegów jest więcej niż podbiegów – prawdopodobnie dlatego, że były one dłuższe i łagodniejsze niż podbiegi. Organizator poinformował mnie, że łączna (?) różnica wzniesień wynosi 14 metrów.

Na starcie kontrola numerów startowych, strzał, i stado koni pognało do przodu. Impet był tak duży, że jedna z zawodniczek od razu fiknęła koziołka, pozdzierała łokcie i kolana, ale odważnie kontynuowała bieg. Jako że czułem się całkiem silny i wyspany, nie tracąc czasu na konwenanse wrzuciłem wysoki bieg i niczym źrebak wyrwałem razem z pierwszą trzydziestką do przodu (startowało około 120 osób). Po trzech kilometrach przebierania z szybkością błyskawicy nogami zauważyłem na zegarku, że biegnę dużo za szybko (poniżej 12 minut). Zwolniłem więc bojąc się przesadzić i przepuściłem kilkunastu zawodników. Korzystając z chwili przerwy pomachałem trochę okolicznym młodym dziewczynom, podejrzewając, że ich doping przyda mi się na następnych okrążeniach. Wyprzedzę fakty – opłaciło się: znalazłem kilka oddanych fanek, które cieszyły się gorąco za każdym razem, kiedy wyłaniałem się zza zakrętu biegnąc kolejną pętlę. Ale jestem fajny !

Na 5 km czas 20:43 i czuję się całkiem dobrze. Przebiegam obok mety pozdrawiając gestami tłumek kibiców (na oko jakieś 200 osób) i uśmiechając się szeroko (żeby nie pomyśleli, że jak ktoś biegnie, to od razu musi być zmęczony). Na 10 km mam 41:54 i dalej mi wesoło. Co chwila zerkam na nogi i ze zdziwieniem stwierdzam, że poruszam nimi bardzo szybko (o wiele szybciej niż w Krapkowicach – 10 km 45:30, lub w Wiązownej – 21 km w 1:58.00). Najfajniejsze jest to, że cały czas jestem wypoczęty – ponownie szeroko uśmiecham się kończąc okrążenie (moje fanki już mnie wręcz ubóstwiają).

Po 10 km obiecywałem sobie, że przyśpieszę, ale jakoś tak straszno mi się robi. Niemożliwe przecież, żebym wytrzymał takie tempo. Postanawiam poczekać do 15 km.

Na piętnastce osiągam czas 1:03:05 – czyli mniej więcej trzymam tempo z tendencją do zwalniania. Po raz pierwszy trochę czuję podbieg w nogach, ale jeszcze nie jest źle. Rozpędzam się na zbiegach, umawiam się z fankami na spotkanie na mecie i rozpoczynam ostatnią pętlę. Jak to mówią strach ma wielkie oczy więc zwlekam z finiszem dosyć długo, chyba za długo. Brakuje mi też jakiejś lokomotywy, która by pociągnęła mnie do mety. Stawka zawodników tak się rozciągnęła, że od dobrych 20 minut biegnę sam a z przodu daleko, daleko nikogo (ponad 100 metrów). Tymczasem ja lubię biec za kimś, wytrzymywać narzucone tempo - narzucić go samemu to już raczej nie potrafię. Tak więc wlokę się nieco leniwie do 20 km. Czasu niestety nie widzę, bo zrobiło się dookoła całkiem ciemno a żarówka w moim zegarku już dawno się zepsuła (te nasze krzyżackie żarówki, to mówię wam, do niczego się nie nadają...).

Przed startem zaplanowałem sobie złamanie czasu 1:30:00. W 1995 roku udało mi się tego dokonać podczas półmaratonu w Prudniku. Zrobiłem wtedy 1:29 z sekundami, których niestety nie pamiętam. Dlatego też postanowiłem, że jeżeli uda mi się zejść poniżej 1:30:00 to uznam to za nowy rekord życiowy.

Od 20 km jak to się mówi “darłem asfalt”, niestety okazało się że z szybkością u mnie słabo – mimo że miałem dużo siły i czułem się bardzo dobrze, to przyśpieszyć bardziej już nie mogłem. Wiem, że w tym tempie mógłbym zrobić jeszcze sporo kilometrów...

Życiówka jednak padła: 1:29:34 jest od soboty moim nowym oficjalnym rekordem życiowym. Już zaczynam się poważnie zastanawiać nad taktyką podczas Maratonu Toruńskiego. Zobaczymy jaka będzie pogoda.

Na mecie biegu było trochę zamieszania. Mimo ciemności meta była słabo oświetlona, i wielu zawodników (w tym i ja) zatrzymywało się kilkanaście metrów przed metą (na początku barierek) myśląc, że już przekroczyli “kreskę”. Kilka reflektorów oraz większy napis META znacząco poprawiłoby sytuację. Zabrakło także wolontariuszy, którzy podawaliby coś do picia spragnionym zawodnikom – trzeba było przejść się kilkadziesiąt metrów do punktu odżywczego. Niby niedaleko, ale jednak.

Medal na szyję, kubek wody w rękę i biegiem do szkoły, w której było biuro zawodów w poszukiwaniu prysznicy i czegoś do jedzenia. O ile to pierwsze było smaczne i w wystarczających ilościach, to prysznice były dwa. Kolejka, duża, ciasno, i jakoś tak dziwnie (piwnica). Trudno mi uwierzyć, żeby w tak wielkiej szkole (łatwo było się zgubić - tyle pięter i korytarzy) nie było porządnych prysznicy przy salach gimnastycznych. No, ale może były w remoncie.

Wymyty i najedzony zerknąłem szybko na wyniki biegu (wykładane były na bieżąco w holu – obsługę informatyczną prowadziło PSB), i zaczynam poszukiwania chętnych do powrotnej podróży samochodem do Opola (mieliśmy dwa wolne miejsca). Oczywiście szybko się takowi znaleźli, i w dobrych humorach w ten właśnie sposób zakończyliśmy kolejną biegową przygodę. W Opolu byłem pół godziny po północy, zdążyłem akurat, aby dać buzi kobiecie na dobranoc.


Do organizatorów mam następujące uwagi:


Oświetlić i lepiej oznakować METĘ biegu,


Poprawić sprawę prysznicy,


Przesunąć START bliżej Biura Zawodów, ale tak, żeby nie zmieniać pętli,


Legitymować zawodników podczas zapisów – co najmniej w celu potwierdzenia roku urodzenia,


Zwabić na t

rasę biegu jeszcze więcej takich fajnych dziewczyn !


Po biegu doszły mnie słuchy, że organizatorzy są krytykowani przez niektórych zawodników za wysokość nagród pieniężnych. Chciałbym ich pocieszyć stwierdzeniem, że dla większości biegaczy-amatorów wysokość nagród nie jest ważna. Zawodowiec - jeżeli jest mocny - powinien jechać na mityng i tam zarabiać pieniądze. Zresztą – chyba wysokość nagród była podana przed biegiem, więc jak ktoś się ceni wyżej, to mógł jechać na inny bieg. Dla 80 procent startujących wielkość nagród czy to 100 zł, czy 1.000 zł jest i tak nieistotna - po prostu poza zasięgiem. Osobiście uważam, że lepiej zainwestować pieniądze w poziom organizacji niż za wszelką cenę starać się zwabić znane nazwiska na start, dla których i tak wcale więcej kibiców nie przyjdzie. Róbmy biegi dla wszystkich, dla amatorów, róbmy festyny, zabawy, niespodzianki i nietypowe klasyfikacje, a nie wydawajmy wielkich kwot dla zagranicznych czy krajowym zawodowców, o których i tak mało kto słyszał spoza światka biegaczy.

Całkiem niedawno spotkałem się z prywatną wypowiedzią jednego z organizatorów pewnego biegu. Stwierdził on, że nie reklamuje szczególnie biegu ze względu na to, iż wstydzi się niskich nagród. W efekcie zawodowcy na imprezę nie przyjechali, ale ucierpieli na tym także amatorzy – zjawiła się zaledwie garstka, gdyż po prostu nikt o biegu nic nie wiedział.

Nie wiem, czy się ze mną zgodzicie, ale to naprawdę nie wstyd, i nie powód do ukrywania się, że organizator nie może ufundować wielotysięcznych nagród dla czołówki. Liczą się chęci, dobra organizacja i ciekawe pomysły. Bieg zyska więcej sławy, jeżeli wszyscy zawodnicy dostaną dodatkowo na mecie pieczonego kurczaka z rusztu czy obejrzą na wielkim ekranie film o historii maratonów, niż kiedy zawodnik zza wschodniej, zachodniej, północnej lub południowej granicy (a może i rodak) zrobi na 10 km wynik 31:00 i zgarnie w kieszeń kilka tysięcy złotych.

A ci, którzy kłócą się o pieniądze, niech lepiej więcej trenują.



Komentarze czytelników - brakskomentuj materiał



















 Ostatnio zalogowani
Wojciech
23:56
STARTER_Pomiar_Czasu
23:09
fit_ania
23:06
uro69
22:40
Raffaello conti
22:25
szczupak50
22:23
edjasti
22:19
damsza_CZB
22:15
tadeusz.w
21:47
Admirał
21:18
entony52
21:12
StaryCop
21:04
akatasz
20:57
aktywny_maciejB
20:43
42.195
20:34
Pawel63
20:30
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |