Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

1katarzynka
KATARZYNA MAY-ADAMEK
Rakownia- najpięk wie¶ Wielkopolski

Ostatnio zalogowany
2024-06-14,20:46
Przeczytano: 663/2457623 razy (od 2022-07-30)

 ARTYKUŁ 
Srednia ocen:9.9/8

Twoja ocena:brak


Moja relacja z Gwinta - 100mil
Autor: Katarzyna May-Adamek
Data : 2015-05-16

Skąd pomysł na taki dystans ? Po prostu przyczyniły się do tego względy logistyczne: Zenek wspomniał że jest taki fajny crossowy bieg , wiesz na 55,110 i 161 km i On z synem wybrali 100 mil (oczywiście), ok to się zapiszę, a słowo ciałem się stało: tyle że ja wybrałam wariant pośredni, rozsądny, 110km .Jakiś czas później doczytałam że godzina startów i miejsce są dla każdego z dystansów różne, a ja przecież miałam jechać razem z chłopakami, więc nie mając jakoby wyboru, napisałam do organizatora prośbę o zmianę dystansu no i stało się…Później wystarczyło tylko zmienić plan przygotowań w imię zasady "Biegać mało jest w porządku, biegać więcej jest lepiej, biegać za dużo jest idealnie" (cytuje Guus Smitt).

I nastał ten pamiętny dzień 8 maja, stoimy już na starcie, jest nas kilkadziesiąt osób, do mety dotrze 49, osiemnastu nie ukończy biegu. Panuje dziwna atmosfera, podniecenie miesza się ze strachem, radość z powątpiewaniem, jedno wiemy na pewno: nie ma już odwrotu , może to zbyt butne co myślę i nieskromne, ale jedno wiem w tym momencie na pewno: sama z trasy nie zejdę, pokonam tą trasę, albo ona mnie pokona.

Mijają pierwsze, najmniej lubiane prze zemnie kilometry .Zawsze tak mam, początek, mam wrażenie że wszystko mnie boli, że za mało się wyspałam, za mało zjadłam, za mało biegałam, na szczęście najlepsze z możliwych towarzystwo Panów T. nie pozwala na przypływ czarnych myśli, kilometry mijają dość szybko, tempo nadaje Zenek , docieramy do pierwszego punktu odżywczego, jest wesoło, woda, pomarańcze, banany, a nawet dla chętnych łyk ponoć niezłego grodziskiego piwa. Trochę się ślimaczę, a może za dużo jem bo po paru minutach zauważam brak mych kompanów, wypatrują mnie 200 metrów dalej, - wiesz póki mówisz że biegniemy razem to będziemy czekać, mówi jeden z nich. Wiem w tym momencie że jestem szczęściarą, że nie mogłam wymarzyć sobie lepszych towarzyszy na pokonanie przynajmniej nocnego odcinka trasy.



Tymczasem zapada zmierzch, trasa okazuje się niezbyt łatwa, a będzie jeszcze trudniej, piach, wystające korzenie, pagórki, cały czas trzeba mieć się na baczności, nagle upada Zenek. Nie wygląda to dobrze, leży jak długi, twarz w piachu, uśmiech gdzieś znikną, wstaje, ale trzyma się za rękę (nie jest źle, nogi są całe-myślę) Boli, niestety z tą opuchniętą dłonią będzie musiał walczyć już do końca, a to zaledwie trzydziesty któryś kilometr. Jest już kompletnie ciemno, wbiegając na jakieś wzniesienie, wiem już że gdybym była tu sama, z moją kurzą ślepotą, mogłabym pomimo dobrze oznakowanej trasy pobłądzić, po raz kolejny więc cieszę się że jesteśmy tu razem.

Zmęczenia nikt z nas jeszcze nie odczuwa, każdy wie o co jest ta gra, na razie to przecież tylko rozgrzewka, jem co 10km: bułka, naleśnik, żel , ciastko... na punktach ser, pomarańcza, banany, herbata, powoli chociaż mi się wydaje że niesamowicie szybko docieramy do Wolsztyna, 55km, przepak. Jest po północy, a nas witają hałaśliwie i wesoło pracujący tu dla nas wolontariusze. Ze śpiewem i uśmiechem wbiegamy do bazy. Jestem niesamowicie głodna, pochłaniam talerz pysznej, słonej pomidorówki, która nigdy chyba jeszcze nie smakowała mi tak bardzo.

Ktoś podaje mi herbatę, piję i udaję się do sali gdzie leżą moje rzeczy, przebieram skarpety, jem swoją kaszkę jaglaną, zabieram w drogę kilka żeli i... zapominam spakować kurtki, trochę później przez to zmarznę. Przy wyjściu skuszę się jeszcze na drugi talerz zupy, ale już wychodzę, moja ekipa czeka, nie przybyliśmy przecież tutaj na imprezę. Ruszamy w ciemność.

Pierwsze kilometry nie są łatwe, ale się rozkręcamy. Nie czuję że za dużo zjadłam, apetyt na razie mi dopisuje, żołądek też wszystko przyjmuje, cieszę się bo wiem już nauczona Kaliską setką że paliwo to podstawa i staram się trzymać tego co sugerował mi mój ultraski kolega z Rakowni - Sebastian, by jeść co 10km, więc jem.

Na razie nie czuję specjalnie zmęczenia, trasa chwilami jest ekstremalna, nie miałam pojęcia że w Wielkopolsce można trenować górskie bieganie , ale z drugiej strony nie ma czasu na nudę, podłoże zmienia się jak w kalejdoskopie, niewiele widzę ale wiem że właśnie podążamy między polem konwalii, jej zapach wręcz odurza, czuję się jak w transie, mam ochotę przyspieszyć, sprintować, ale ...przecież to dopiero połowa trasy za nami ...Więc rozsądek wygrywa z szaleństwem .

Nie wiem dokładnie kiedy i na którym kilometrze zaczęło się rozjaśniać, ale wraz z wschodem słońca poczułam nowy przypływ sił. Co prawda odczuwam już oczywiście zmęczenie, spowodowane brakiem snu, ale jest znacznie lepiej niż mogłam się spodziewać, pamiętam oczywiście o tym że za kilometr, 5, lub 10 wszystko może się diametralnie zmienić, za to przecież kocham ultra, nigdy do końca nie można wiedzieć co spotka nas za chwilę. Każdy z nas przeżywa w trakcie swoje ściany, nagle dopada mnie wtedy zwątpienie, słabość i czarne myśli. Zaczyna irytować nawet własny oddech, nieme, pytania ,,co ja tu robię? – pozostają bez odpowiedzi, czasami przekleństwa cisną się na ustach .Trudno jest wtedy walczyć, trudno posuwać się do przodu, jednak ten ruch ,,byle do przodu„ jest wykonywany jakby mechanicznie, bo wiem , tzn wciąż taką mam nadzieję z pewnością graniczącą że to tylko pewien etap, że jeszcze kilometr, może dwa, jeden zakręt, lub górka i to minie, znowu dostanę wiatr w żagle. Co pomaga? Każdy z nas ma wtedy trochę inaczej, dla mnie niezmniernie ważna jest świadomość wsparcia osób bliskich. Czasem pomoże jakiś sms wysłany przez Kogoś bliskiego o czwartej nad ranem, odczytując go wiem że gdzieś daleko, w zupełnie innej rzeczywistości, gdzie istnieje cywilizacja, czyste ubrania, muzyka płynąca z radia jest Ktoś kto jednak trzyma za Ciebie kciuki. Tak to zdecydowanie podnosi morale.



Docieramy do… prawdziwej przeprawy. Przed nami niewielki strumień, drzewo zwalone przez bobry i przerzucona linka, która ułatwić ma nam przeprawę. Fantastycznie, przypominam sobie jak sporo lat temu , jeździłam z ,,Czarną Trzynastką” jako harcerka na rajdy surwiwalowe, niesamowite że po takim czasie, w innych już okolicznościach , jako ,,Stateczna, rozsądna i spokojna ‘’- (żartowałam) kobieta będę umiała się tak samo, albo i mocniej bawić tym.

Udaję nam się przejść na drugą stronę prawie zupełnie suchą stopą, chwilkę później widzieliśmy że nie wszyscy mieli tyle szczęścia, ale to już zupełnie blisko do 106km, gdzie czeka nas drugi, ostatni przepak, gdzie pożegnam się już z Zenkiem i Markiem.

Spędzam tu jakieś 20 minut, znów jem , nabieram nowych sił, kibice skutecznie poprawiają nastroje, Ktoś prosi o moje bidony, pyta czym je napełnić, od kogoś innego dostaję herbatę, pytają czy chce się przebrać, kiwam głową na ,,tak ” kierują mnie w stronę namiotu, dają mój worek i zamykają zamek. Jestem sama .Cisza. Przebieram się ,smaruje kolana ,,Fastunem ”(który miał być tylko na wszelki wypadek) i staram się robić to w miarę szybko, by zrobić miejsce dla innych , czuję się trochę dziwnie, po tylu kilometrach Panowie mimo że są w większości dają mi pierwszeństwo w tej kwestii. Fajnie być kobietą.

Pamiętam w tym czasie PRAWIE o wszystkim, Cholera ! PRAWIE będzie miało dla mnie katastrofalne niemal skutki, zakładam skarpety i … zapominam o wazelinie .To zemści się na mnie okrutnie .No cóż jestem jednak nadal ,,Ultraskim żółtodziobem ” .Tymczasem jednak już wybiegam , czuję jakbym miała skrzydła, pierwszy , drugi i trzeci km pokonuje chyba poniżej 6 /km , trochę przesadzam , wiem , ale jeszcze chwilkę chce to poczuć, za chwilę zwalniam .Zmęczenie będzie się nawarstwiało, w pewnym momencie nie pomaga już cola, ziewam mam ochotę położyć się gdzieś w trawie, pospać, nachodzą mnie różne myśli , te dobre i te mniej ciekawe .Chwilami czuję się jak bohaterka przygodowej powieści , czasem przypomina się jakaś melodia, słowa wierszy , włączam na moment muzykę, by po chwili ją uciszyć, melodia lasu jest subtelniejsza, bliższa mojej naturze, przynajmniej w tym momencie. Czas jest teraz rzeczą względną , kilometry , mijani ludzie , to dzieję się gdzieś obok, ja jestem tu i teraz .W takim dziwnie melancholijnym nastroju docieram do Folwarku w Wąsowie. Wiele punktów odżywczych zlało się w jedną całość, nie pamiętam ich już, ale o tym warto wspomnieć. Witają mnie tu jak zwykle herbatą , ale podaną w jakże odmienny sposób, otrzymuję ją tu w filiżance. Dziwne trochę uczucie, lecz miłe .Dopijam ostatni łyk , znowu pochłaniam żółty ser ,banany i wybiegam.



Jestem już niedaleko od celu, jakieś 35 km , od pewnego czasu nie jestem już sama, dołączam do dwójki przyjaciół: Łukasza i Piotra, razem jest raźniej , rozbawiają mnie ich historię, śmieje się , może bezgłośnie, lecz poprawia mi to skutecznie nastrój .Niestety coś mnie uwiera w stopy, pewnie to kamienie i wszechobecny piach , sprawdzam cóż to takiego na ostatnim już punkcie odżywczym 17km od mety- I to był chyba mój największy błąd, niewiedza mogłaby być lepsza od tego co zobaczyłam. Pęcherze na prawej stopie skutecznie zasłoniły palce, obtarcia na lewej stopie i opuchlizna kostki też nie skłaniają do optymizmu, mijający mnie biegacz patrzy i komentuje ,,o k…wa ” .Opadam z sił.

Bieg to, marsz, czy czołganie? Już nie wiem, jestem sama, z potwornym bólem, mam wrażenie że każde dotknięcie podłoża to atak tysięcy gwoździ (a raczej gwintów) na moje stopy .Nic już nie pomaga .Co jakiś czas mijają mnie biegacze z trasy 55km, niemalże każdy zatrzymuje się przy mnie i pyta jak mógłby pomóc, kibicuje, to przez chwilę pomaga, a także kolejna rozmowa telefoniczna z Kimś bliskim, lecz ból jest nie do wytrzymania. Płaczę. Jestem więc jednak kobietą. Najgorsze w tym wszystkim jest to że zaczyna mi się z tego wszystkiego robić słabo .Boję się tego że zemdleje, stracę kontakt z rzeczywistością i przebudzę się w szpitalu, a przecież tak niewiele już zostało, może 10km … Mija mnie Ktoś z orgów, pyta jak się czuję, odpowiadam że świetnie, przecież widać, biegnę (?).

Spoglądam na garmina, pokonanie ostatniego km zajęło mi …24 minuty, w tym tempie teoretycznie zdążę przed limitem, ale mogę nie wytrzymać już na nogach przez taki czas,.Co mam robić, jak wziąć się w garść ?Przypominam sobie Michała. Niepełnosprawny, który dzień po dniu zadziwia lekarzy, rodzinę, znajomych, przełamuje kolejne bariery, a od kilku lat wbrew wszelkiej logice zaczął biegać, On by nie wymiękł, wziął by się w garść , dlaczego więc ja bym tego nie umiała zrobić!!! Mobilizuję się resztkami sił i rozpoczynam swoją ostatnią już walkę- mam zamiar jak najszybciej dotrzeć już do Grodziska, bo każda minuta na trasie to większy ból.

Biegnę ? Ostatnie kilka kilometrów pokonuje z Piotrem , dostaję od niego do picia przedziwną miksturę, o nieapetycznej konsystencji, lecz smaczną- Szałwia Hiszpańska, znów dowiaduję się czegoś nowego. Dobrze jest nie być na tej końcówce samemu, nawzajem dodajemy sobie sił, wiemy już że dotrzemy , że właśnie w naszym życiu dzieje się historia, że zwyciężamy .Widzę już metę, przyspieszam, nie czuję już zmęczenia, bólu, cierpienia, które towarzyszyło mi wcześniej, to już zamierzchła przeszłość jestem tu gdzie być powinnam, wieszają mi medal, zakładam najpiękniejszą bluzę świata, przeznaczoną tylko dla "Stumilowców", jedną z pierwszych osób która do mnie podchodzi jest Monika, najlepsza wśród kobiet, gratuluje mi, niesamowite. Wszystko jest trochę jak sen, poruszam się niemalże po omacku, nie ma tu jeszcze moich bliskich, ale nie czuję się samotna, ani opuszczona, wokół ludzie którzy mi się kłaniają i pozdrawiają, po chwili dekoracja. Wbiegam (słowo) na podium. Zaczyna się ulewa, myślę o tych którzy jeszcze są w trasie. Mokną, ja już mam to za sobą, nie mogę im w żaden sposób pomóc, mam nadzieję że dotrą tu niebawem.

Po kilku dniach emocję nadal nie opadły, stopy które leczyła mi Iwonka, wciąż nie pozwalają o sobie zapomnieć,- nadal trudno zebrać myśli, czy opisałam w tej relacji wszystko? Z pewnością nie, są rzeczy o których nie wspomnę. Były rozmowy i te bezpośrednie i te telefoniczne, które zachowam tylko dla siebie, w myśl niepisanej ultraskiej zasady że to co powiedziane na trasie, niech i tam zostanie, zbyt osobiste czasami by o tym mówić. Przeżyłam niesamowitą przygodę, o której długo jeszcze będę pamiętać, nie udało by mi się to bez wsparcia najbliższych, samotność długodystansowca jest piękna tylko wtedy gdy wiesz że na mecie nie będziesz już sam, a radość, którą poczułam, gdy ujrzałam Artura z przyjaciółmi z Rakowni nie da się opisać.



Co dalej? Na razie zostawiam to pytanie bez odpowiedzi, ale już jutro chyba pobiegam sobie po "Mojej Puszczy".



Komentarze czytelników - 8podyskutuj o tym 
 

1katarzynka

Autor: 1katarzynka, 2015-05-16, 08:51 napisał/-a:
Te piękne czarno-białe zdjęcia udostępnił fotograf Pan Piotr Oleszak.

 

boryna

Autor: boryna, 2015-05-16, 10:38 napisał/-a:
Świetna relacja, gratuluję obu sukcesów,
Szkoda tylko, że zachęciłaś mnie do powrotu na ultra-gwintowe trasy 😂

 

robaczek277

Autor: robaczek277, 2015-05-16, 11:36 napisał/-a:
Piękna relacja, GRATULUJE !!!
Nic więcej nie musze dodawać Kasia

 

Autor: ojoolka, 2015-05-16, 14:36 napisał/-a:
Jestem pod ogromnym wrażeniem Twojego osiągnięcia Kasiu i pięknym jego opisem. Pozdrawiam :)

 

zuzik14041985

Autor: zuzik14041985, 2015-05-16, 17:17 napisał/-a:
jesteś moją mentorką...:):)

 

yacoll

Autor: yacoll, 2015-05-18, 11:38 napisał/-a:
Szacunek i czapki z głów!

yacoll

 

Madziunia

Autor: Madziunia, 2015-05-19, 17:16 napisał/-a:
Kasiu!!! Jesteś WIELKA!!!

 

NataKropka

Autor: NataKropka, 2015-05-21, 12:29 napisał/-a:
super.. Wielkie Gratki :-) piękna relacja :-) 100 mil :-) wow... może kiedyś tez podejmę takie wyzwanie

 



















 Ostatnio zalogowani
chris_cros
09:51
FEMINA
09:39
tomekdz@poczta.fm
09:36
Wojciech
09:24
bobparis
09:00
kazik1948
08:52
Admin
08:48
fit_ania
08:41
nikram11
08:34
platat
08:30
Robak
07:58
GriszaW70
07:53
olos88
07:43
Romin
07:21
jaro109
06:10
biegacz54
04:49
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |