|
| 1katarzynka KATARZYNA MAY-ADAMEK Rakownia- najpięk wie¶ Wielkopolski
Ostatnio zalogowany 2024-06-14,20:46
|
|
| Przeczytano: 719/820318 razy (od 2022-07-30)
ARTYKUŁ | | | | |
|
Moja pierwsza setka... | Autor: Katarzyna May-Adamek | Data : 2014-11-05 | Dlaczego ktoś dobrowolnie godzi się pokonać dystans 100km? Nie lubię tego pytania, od razu gdy je słyszę wpadam trochę w popłoch, bo jak odpowiedzieć na nie w miarę racjonalnie, by nie wyjść na wariata...
Decyzję o starcie w tegorocznej "Setce" podjęłam trochę pod wpływem chwili, nie zastanawiając się w tym momencie specjalnie nad konsekwencjami, a o których przekonać się miałam już niebawem .
Oczywiście lubiłam długie wybiegania, ale następne 12 tygodni miały być dla mnie czasem na jeszcze dłuższe wybiegania, podczas których nie zawsze radośnie wstawałam o 4.30 by udać się na samotną biegową wędrówkę w puszcze...
Tymczasem nastał 24.10 gdy wraz z ekipą znajomych wkraczamy do sali gimnastycznej w Blizanowie. Rozkładam materac, śpiwór, szykujemy kolację , spoglądam na ludzi wokół mnie, roześmiane twarze, co chwilę ktoś się z kimś wita, mam wrażenie że wszyscy się tu znają, panuję wspaniałą atmosfera, a ja która najczęściej w grupie ludzi czuję się jak "autsajderka" zawsze nie do końca dopasowana, zawsze z boku nagle odkrywam że tu wśród tych niekiedy "prawdziwych Kosmitów" czuję się sobą, czuję się u siebie.
Dziwne zważywszy że nie ma tu przecież tak cenionej przeze mnie intymności, nie ma luksusów, a nawet ulubionego espresso, jest za to prawdziwe życie, prawdziwe historie i początek mojej wielkiej przygody która właśnie już się rozpoczęła.
Zasypiam nie od razu, chłonę opowieści chłopaków, chcę jak najwięcej zapamiętać, obok siedzi Marcin , uczestnik tegorocznego Spartathlonu, dalej Zenek z Markiem swoim synem, ktoś dzieli się opowieścią pokonania trasy Szczecin- Kołobrzeg – następnym razem będę to nagrywać, a później puszczę zamiast bajek mojej siostrzenicy.
25 październik- To już ten dzień
Próbuje coś przegryź , ale nie mogę, ściśnięty żołądek nie przyjmie nic, szkoda bo przecież wiem że powinnam, obok Zenek pochłania chyba czwartą bułkę, ja dopijam herbatę i wychodzę na zewnątrz, potrzebuje powietrza, Stres...
Godzina 6.30 – startujemy. Nareście. Jest ciemno, zimno, ale wokół migają lampki czołówek, a ja próbuje złapać odpowiedni rytm i powtarzam słowa prośby przyjaciela by nie rozpocząć za szybko...
Prawie od samego początku biegnę z Maciejem , bez zerkania na zegarek wychodzi nam średnie tempo 6 na km, idealnie i tak od 40-u km. Czuję się świetnie, mam ochotę śpiewać, jedyną niedogodnością jest zimno, w założeniu miałam zdjąć kurtkę na 10km, miało wyjść słońce, ale to jedne z pierwszych założeń, które się nie sprawdziły.
Kolejne kilometry to czas kiedy przestajemy już rozmawiać, zaczynam odczuwać od czasu do czasu kolano, czasami stopy, na razie jednak nie jest to nic stałego, więc uznaję że to tylko wymysły mojej wyobraźni i staram się nad tym nie skupiać, jednak zimno jest realne, coraz bardziej dochodzi też do mnie świadomość że w tym tempie dzisiaj może być mi trudno pokonać taki dystans.
60km – Znów wypijam słodką herbatę i jem kanapkę i banana, biegnę dalej, chociaż czuję że zaczyna brakować mi paliwa, z zazdrością patrzę na tych bardziej zapobiegliwych, no cóż po prostu doświadczonych biegaczy, oni sięgają po swoje żele, batony, napoje, ja muszę sobie radzić sama.
65km – Maciej próbuje mnie zdopingować, ale wiem już że razem nie pokonamy tej trasy, zwalniam a mój dotychczasowy towarzysz leci do przodu, zostaję sama i tak już będzie prawie do końca. Jestem zła na siebie, że trochę wymiękłam, wiem że z trasy nie zejdę, obojętnie co by się nie działo ale przechodzę taki pierwszy kryzys. Dzwonie do dwójki znajomych - najpierw pierwsza rozmowa, potem druga, nie rozczulają się nade mną, ale przecież o to właśnie wcześniej ich prosiłam, a ja gadam trochę jak najęta, no cóż już tak mam, że na ogół bardzo wręcz czasami hermetycznie zamknięta w sobie, otwieram się podczas biegu, a im dłużej ten bieg trwa, tym łatwiej o prawdziwe emocję.
Mijam 75 km - kolejne stoły, proszę o colę, potrzebuje kofeiny i cukru, chwytam łapczywie wafle z czekoladą, chce mi się potwornie jeść, lecz boję się trochę kolki, więc jednak ograniczam swoje zapędy i znów na trasie, znowu sama, krok po kroku, to moment kiedy boli mnie już chyba wszystko, lecz z tym sobie radzę, "ból jest przecież tylko w mojej głowie", tup, tup, czas jakby staną w miejscu, zaczyna się najtrudniejszy moment biegu, coś na co nie do końca byłam przygotowana, mózg spłatał mi niezłego figla - to czas gdy jakby w pigułce zaatakował mnie napad depresji.
Przestaje wiedzieć po co tu jestem, widzę co prawda mijającego mnie tira, na prawo od mnie stado białych krów zjada resztki jesiennej trawy, kawałek dalej rolnicy zbierają kapustę, jakiś biegacz mija mnie i krzyczy "cześć" - lecz ja obserwuję to jakby z boku, jak widz, a nie uczestnik, słyszę odgłos swoich kroków, ale ważniejsze że w tym momencie analizuję całe swoje dotychczasowe życie, k…a gdzie do cholery są te p...e przereklamowane endorfiny??? Przed kompletnym upadkiem ratuje mnie …Ból.
Pojawił się już z 10 km wcześniej, w górnej części lewej nogi, ale do tej pory miałam nad nim kontrolę, teraz uderzył ze zdwojoną siłą. Na szczęście w tym momencie odradzam się psychicznie i postanawiam walczyć, poradzić sobie z tą małą niedogodnością, która tymczasem nie daje mi możliwości poruszania się do przodu…
Nie jest dobrze, tyle wiem bo przecież pamiętam by "jeżeli nie możesz biec, to idź, jeżeli nie możesz iść to się czołgaj, ważne byś wciąż parł do przodu" - przypominają mi się te słowa i wiem jedno iść w tym momencie nie jestem w stanie, pozostaje mi ostatnie wyjście i jestem właściwie na to gotowa, ale jest mi tak strasznie zimno, a asfalt jak mogę domniemać nie jest ogrzewany, próbuje więc rozmasowywać bolące miejsce, niestety nawet dotyk powoduje jeszcze gorszy ból. Stoję więc na poboczu drogi, w szczerym polu, sama Załączam swoją pley-listę, pierwszy utwór jak na złość słowa Kasi Kowalskiej "Ból jest dzisiaj mym kochankiem", nie to nie to, włączam inny utwór, "Kocham Cię życie", później słyszę Bociellego, mija mnie kolejny Ultras, mam nadzieję że moja muzyka mu nie przeszkadza, pozdrawia mnie, a ja usiłuje niegramotnie, a wręcz pokracznie poruszać się i chyba nawet biec...
Niestety 11km od mety noga znowu mi się blokuje, jestem wściekła, ale nie zrezygnowana, znowu scenariusz się powtarza, sama na lewo kukurydza, przede mną i za mną nie widzę nikogo, ale pojawia się karetka. Staje koło mnie, wyskakuje ratowniczka, sprawnym ruchem spryskuje nogę, rozsmarowuje, każe chwilę odczekać i ...zasuwać dalej, bo niewiele już Ci przecież zostało. Faktycznie.
Ostatnie 5km do mety, Moje najdłuższe 5km, 5ooo metrów, normalnie to było by nic, Wielkie Nic, Normalnie nie biegam jednak 100km, ale to wszystko i czas i te metry i ból już w tym momencie nie mają znaczenia, wiem już przecież że to końcówka, że już za 4,5km będę Zwycięzcą, przedtem wyobrażałam sobie tylko co może mnie spotkać na TEJ trasie, rzeczywistość przerosła jednak to w wieloraki sposób, ogrom emocji które tu przechodzę to wiele lat normalnego życia.
Został km, dołącza do mnie Robert, zagaduje, niesamowite rozmawiam na 99-tym km! Mobilizuje mnie do ostatniego już dzisiaj wysiłku, wbiegamy razem na metę .Płaczę, nie wstydzę się tych łez, jestem z nich dumna, dostaję medal, gratulację, idę, wlokę się do budynku, większość już tu jest, co chwilę ktoś podchodzi, gratulujemy sobie nawzajem, ktoś podchodzi i mówi że jeżeli czuję się tak jak wyglądam to lepiej żebym przed prysznicem chwilę poleżała, ok dziękuje za radę, znajduję jakieś lusterko, no cóż może nie wyglądam najlepiej, ale szczerze mówiąc nic mnie to nie obchodzi, jestem szczęśliwa, a dzisiejszy dzień jest jednym z najcudowniejszych dniem w moim życiu.
Spotykam Krzyśka z Maniaków, pyta o wrażenia - Jestem wykończona, ale wiesz co, chcę jeszcze.- No, wiesz, bo to wciąga, odpowiada Krzysiek. Tak, tego jestem już pewna, chcę przeżyć to znowu, pobiec już mądrzej, pomyśleć o logistyce, jedzeniu, ale na pewno chcę znów biec - długo i dalej, pochłonęło mnie to bez reszty, zauroczyło to dziwne towarzystwo, gdzie czuje się jak u siebie, zresztą mam wrażenie że tu w Kaliszu, dzięki dyrektorowi biegu, jego ekipie, wspaniałym wolontariuszom na trasie i pozostałym biegaczom wszyscy tak się tu czują.
Bieg na dystansie 100km ukończyło 89 osób. Wśród nich najszybsi byli:
Tomasz Kuliński - 8;01:17
Robert Derda - 8:21:36
Adam Łączyński - 8:24:57
Wśród pań fenomenalnie pobiegła:
Monika Biegasiewicz – 8:59:55
Milena Grabska-Grzegorczyk - 9:44:01
Katarzyna Lewandowska – 9:58:15
Na pozostałych dystansach 55km, 70km,85km – uczestniczyło w sumie 29 osób. |
| | Autor: yacoll, 2014-11-06, 09:59 napisał/-a: Heniu, jak się ma wynik Jana Szumca o którym piszesz (6:17) do aktualnego rekordu Polski Jarosława Janickiego?(przypomnę: 6:22:33) . Czy rekord Jana Szumca nie widnieje w tabelach ze względu na brak atestu tylko?
Pozdrawiam!
yacoll | | | Autor: henry, 2014-11-06, 14:30 napisał/-a: Tak jak obiecałem zamieszczam zdjęcie z podium . Na pierwszym miejscu Maria Bąk Niemcy na drugi Maria Ostrowska Ukraina na trzecim Nina Mitrofanowa z Rosji na czwartym moja małżonka Elżbieta. Przy okazji wspomnę ,że było o co walczyć szczególnie wśród mężczyzn , Andrzej Magier zwycięzca otrzymał Opla Corze natomiast drugi Rysiu Płochocki fiata 126 p. Kobiety dostały nagrody pieniężne za pierwsze miejsce chyba 5 milionów. Moja żona otrzymała za 4 miejsce milion i nagrodę rzeczową . Oczywiście jak widać wszyscy otrzymywali olbrzymie kryształowe puchary wykonane specalnje na ten bieg z wygrawerowanym opisem. Na górnym zdjęciu Elżbieta na trasie w towarzystwie kolegów. | | | Autor: marianzielonka, 2014-11-06, 20:10 napisał/-a: Twarda sztuka z Ciebie, ja na pierwszej setce wymiękłem i zrobiłem 70km a Ty od razu sto ... wielkie gratulacje i do zobaczenia za rok. | | | Autor: Mirza, 2014-11-07, 09:30 napisał/-a: Wyniki z Winschoten są w rankingach od 1989 r. Z poprzednich impreza traktowane są jako "niewiarygodne".
Co ciekawe, w "niewiarygodnym" 1986 r., kiedy tak świetnie pobiegł Szumiec, Heniu Czerniak miał czas 7:45. W 1990, kiedy były już zawody "rankingowe" 7:40 :). Więc można było. | | | Autor: Mirza, 2014-11-07, 09:58 napisał/-a: Jestem pewien, że za rok powalczysz o podium, choć Monika i Milena są niesamowite.
To są - moim zdaniem - najlepsze wyniki Polek w historii
8:37:40 h Ewa Kępa 1995
8:52:36 h Mirella Zięcina 1995
8:59:56 h Monika Biegasiewicz 2014
9:00:17 h Barbara Krawczyk 2001 | | | Autor: henry, 2014-11-07, 11:28 napisał/-a: Wynik w granicach 8, 30 miała też Maria Kawiorska jak sprawdzę dokładnie to napiszę. Co to Janka Szumca to uważam ,że był to zawodnik najlepszy z wszystkich Polaków. Janek nie zajmował się tylko bieganiem , pracował jak o fizyczny elektryk w Polmo Szczecin i trenował tylko po pracy. Kiedyś gdy byłem już w Winschoten i spałem w przeddzień biegu o 1 w nocy zadzwoniła ekipa ze Szczecina , że są w Eitchowen i nie mogą się dostać do Winschoten. Wysłaliśmy samochód i przywieźli ich prosto na start . Start był o 5 rano i Janek wygrał bieg bez problemu. Janek jednak w pewnym momencie zachorował i w pełni formy zaprzestał biegać i nie biega do dzisiaj. | | | Autor: 1katarzynka, 2014-11-07, 11:42 napisał/-a: Dzięki Mariusz, za gratulację , bieg i atmosferę | | | Autor: Mirza, 2014-11-07, 11:50 napisał/-a: Heniu. Piszesz o wyniku Marysi z kaliskiej setki w 1983 r, ale, niestety, nie było wtedy atestu i tego wyniku w tabelach nie ma. | | | Autor: henry, 2014-11-07, 13:15 napisał/-a: Oczywiście wiem ,że nie było atestu , ale to wcale nie znaczy ,że nie było 100 km. Wielu osobom kojarzy się brak atestu z krótszą trasą. Brak atestu to znaczy ,że trasa była mierzona na ogól licznikiem samochodu lub roweru i wcale nie musiała być krótsza , mogła być np. dłuższa. Np w Kołaczkowie przez 30 lat organizowałem bieg na 10 km w rzeczywistości dystans wynosił około 10 km i 200 m. i tak jest do dzisiaj. | | | Autor: luka, 2014-11-07, 18:39 napisał/-a: W Szczecinie na Półmaratonie Gryfa w tym roku wszyscy zrobili życiówki :) taki był atest. | |
|
| |
|