Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

maciej65
Maciej Szpila
Rzeszów
Rzeszowskie Gazele i Gepardy

Ostatnio zalogowany
---
Przeczytano: 232/732744 razy (od 2022-07-30)

 ARTYKUŁ 
Srednia ocen:10/4

Twoja ocena:brak


Relacja z 27. München Marathon
Autor: Maciej Szpila
Data : 2012-10-20

W marcu zacząłem robić plany startowe na jesień. Już wcześniej chodził mi po głowie pomysł startu w Krynicy, a dokładnie w biegu nazywanym „Koral Maraton”. Dodatkowo organizatorzy zrobili promocję „zapisy grupowe”. Bez problemu znalazłem trzy kolejne osoby i zgłosiłem całą czwórkę, początkowe plany były następujące: 3 osoby na maraton i jedna na ultra 66.

Mniej więcej miesiąc później, pod koniec kwietnia okazało się, że jestem jedną z osób, które zostały wylosowane jako uczestnicy maratonu w Monachium.
Maraton? Monachium? Czternastego października? Plany miałem zupełnie inne, no ale zwykle plany można zmienić. Jadę!

Nagroda obejmowała wpisowe na maraton (bez żadnych dodatków), przelot z Warszawy do Monachium i z powrotem (wyłącznie linie LOT) oraz 100 euro kieszonkowego. Kieszonkowe zostało pomniejszone o podatek od wygranej (od całej wartości).

Trening przed maratonem

W marcu w półmaratonie zrobiłem bardzo mnie satysfakcjonujący wynik - 1:44:10 (netto). W kwietniu w maratonie do złamania czterech godzin zabrakło mi około 4 i pół minuty. Plan był prosty – złamanie czterech godzin w Monachium. Niestety pod koniec maja skręciłem staw skokowy. Osiem tygodni bez biegania, w zamian cztery niepotrzebne kilogramy. Pod koniec lipca zacząłem ponownie biegać ale co to było za bieganie, trzy razy w tygodniu, 5 do 6 kilometrów, staw skokowy sygnalizował, że nie jest jeszcze całkiem sprawny.

W sierpniu stopniowo zwiększałem objętość przy czym praktycznie wszystkie treningi robiłem w pierwszym zakresie, mocniejsze akcenty wprowadziłem pod koniec miesiąca. Z mocniejszych akcentów na treningach zrobiłem praktycznie tylko dwa razy bieg w drugim zakresie oraz (już we wrześniu i październiku) kilka startów w zawodach: 6 km w Rzeszowie, mila i dyszka w Krynicy (coś w Krynicy musiałem pobiec, żeby mieć prawo do wyjazdu do Monachium), i jeszcze piątka i półmaraton (oba biegi w Rzeszowie).

We wrześniu osiągnąłem już „przebieg miesięczny” podobny do tego który robiłem wiosną. Wiedziałem jednak, że nie zdążę przygotować się na tyle by poprawić wynik z Krakowa. W dodatku zbyt szybko zwiększyłem poziom obciążenia treningami – po dłuższych biegach zaczął pojawiać się ból prawego kolana (objawy wskazują na ITBS).

Doszedłem do wniosku, że maraton pobiegnę na wynik 4:15 do 4:30. Jednak po półmaratonie w Rzeszowie, gdzie tydzień przed startem docelowym dosyć swobodnie zrealizowałem trening w drugim zakresie (a właściwie to wyszedł BNP) powiało troszkę optymizmem i stwierdziłem, że postaram się przebiec maraton poniżej 4:20.

Podróż do Monachium

Wygrana obejmowała przelot z Warszawy, musiałem jednak dostać się na Okęcie. Zdecydowałem się na (auto)bus. Nie będę robił reklamy ani antyreklamy (jednak ta promocja to ściema – jak chce się jechać na lotnisko to promocji nie ma).

Z Rzeszowa wyjechałem o 6 rano, na Okęciu byłem około 11. Samolot miał odlot planowany na 13:35 (wyleciał kilkadziesiąt minut później). Po drodze w radiu usłyszałem informację o mgle, która sparaliżowała pracę lotniska, odebrałem też telefon od innego uczestnika wyjazdu, który leciał z Gdańska a właściwie to czekał na odlot (Okęcie nie przyjmowało samolotów, i ostatecznie kolega przyleciał do Monachium kolejnym lotem).

W rezultacie rozmaitych okoliczności pomimo tego, że planowaliśmy wspólną podróż (trzy osoby, które wylosowały wyjazd do Monachium), każde z nas leciało osobno i spotkaliśmy się na lotnisku w Monachium. Dojazd do hostelu, w którym mieliśmy rezerwację, kolacja i spać.

Monachium

Myślałem, że będzie trochę czasu, żeby pozwiedzać miasto. Okazało się że czasu nie było. W sobotę spacer po pakiety startowe, zwiedzanie expo – naprawdę było imponujące. Później spacer po okolicy, obiad, itp. W poniedziałek przed południem zrobiliśmy jeszcze krótki spacer (w deszczu) po starym mieście i trzeba było udać się na lotnisko.

Wspaniałe wrażenie zrobił na mnie park olimpijski (Olympiapark). Wspaniałe miejsce do biegania, są asfaltowe alejki po płaskim, są gruntowe ścieżki po płaskim i po pagórkach – jednym słowem dla biegacza praktycznie raj.

Stadion olimpijski też niczego sobie, choć w porównaniu np. do Narodowego w Warszawie wypada raczej blado, ale trzeba pamiętać, że był budowany przeszło 40 lat temu.

Pakiet startowy

Fundator opłacił minimum – podstawowy pakiet, bez żadnych dodatków. W pakiecie: numer startowy, agrafki, chip na sznurowadło (do zwrotu), worek do depozytu z naklejką z numerem startowym, pudełko makaronu (do ugotowania), próbka płynu do prania, folder z informacjami o maratonie i plik ulotek i folderów reklamowych (większość dotyczyła niemieckich imprez biegowych). Koszulka płatna osobno (przy zapisie) w cenie o ile pamiętam to 30 euro. Pasta party płatne osobno (5 euro).

Trasa maratonu

Moim zdaniem trasa bardzo przyjemna i ciekawa. Start w pobliżu stadionu olimpijskiego, meta na stadionie – z obiegnięciem płyty stadionu. Trasa przebiega przez miasto, ale nie są to jakieś nowe dzielnice typu „miejskie sypialnie”, zabudowa jest starsza, raczej niska, kilkupiętrowa, część trasy przebiega przez zabytkowe fragmenty. Mniej więcej od szóstego kilometra przez około 10 kilometrów biegnie się terenami zielonymi – rozległy park sprawiający bardzo dobrą atmosferę i nastrój do biegu.

Profil prezentowany przez organizatora sugeruje trasę dosyć płaską, różnica pomiędzy najniższym a najwyższym punktem to około 30 metrów, kilka podbiegów w większości w pierwszej części dystansu. I tak było w rzeczywistości, dało się odczuć kilka razy że biegniemy lekko pod górkę, ale praktycznie tylko raz lekko zwolniłem na podbiegu.

Organizacja biegu

Parę razy słyszałem o solidnej organizacji niemieckich biegów – i to się potwierdziło. Z mojego punktu widzenia wszystko było ok. Impreza była naprawdę duża. Przeszło 6 tysięcy uczestników maratonu, przeszło 4 tysiące półmaratończyków, przeszło 2600 biegnących na 10 km, blisko 500 zespołów sztafety maratońskiej – to razem 15 tysięcy albo i więcej biegaczy.

Na trasie było łącznie 14 punktów: na dwóch pierwszych woda i izotonik, na kolejnych na zmianę punkt z wodą oraz pełniejszy bufet: woda, izotonik, banany. Na trzech ostatnich „bufetach” były też żele. Ponieważ nie trzymałem się żadnych zająców, ani nie biegłem blisko za żadną grupą to przy żadnym punkcie nie odczuwałem większego zamieszania czy zatoru.

Jako ciekawostkę przedstawię sposób pomiaru czasu. Start odbywał się w blokach, ale czas brutto był odmierzany dla każdego z trzech bloków osobno. Przykładowo grupa z zającami na 4:00 wbiegła na metę gdy na zegarach było 4:10 a na liście wyników różnice brutto-netto wynoszą z reguły nie więcej niż dwie minuty. Klasyfikacja odzwierciedla nie do końca kolejność na mecie, ale kolejność wg tak mierzonego czasu brutto.

Na mecie

Po przekroczeniu linii mety uczestnicy kierowani byli na płytę stadionu, gdzie każdy dostawał medal (medale różniły się w zależności od przebiegniętego dystansu – meta była wspólna dla maratonu, połówki, sztafety i dyszki z tym, że ci na dyszkę skończyli dużo wcześniej). Na płycie stadionu stanowiska z wodą, izotonikiem, bananami, zimnym piwem (bezalkoholowym), pysznymi obwarzankami, jabłkami, napojami mlecznymi, jednym słowem imponujący bufet.

Nikt nie bawił się w jakieś kwitki czy kupony. Nie dostawaliśmy folii ciepłochronnych a tylko okrycia w formie worków z tworzywa z otworami na głowę i ręce, osłaniające jedynie tułów. Woreczki oczywiście ładne, z jakimś logo sponsora, ale niezbyt praktyczne. Pogoda była słoneczna, ale w rzeczywistości było chłodno i po chłodnym piwku dosyć szybko zrobiło mi się zimno. Z powodu niewielkiej odległości do miejsca noclegu nic nie zostawiałem w depozycie i chcą nie chcąc ruszyłem ze stadionu do hostelu. Po kilkunastu minutach spaceru znalazłem się w pokoju i z przyjemnością wlazłem pod prysznic.

Maraton

Kilka zdań na temat mojego startu. Prawdę mówiąc nie mam się czym chwalić. Nie zdążyłem przygotować się w odpowiedni sposób. Start był „na zaliczenie”. Ponieważ nie czułem presji na wynik nie zrobiłem konkretnych założeń np. co do tempa biegu. Na dodatek na starcie znalazłem się w niewłaściwym miejscu (dobrze że chociaż pora była właściwa).

W rezultacie dałem się ponieść tłumowi i pierwsze kilometry zrobiłem zdecydowanie za szybko. Na szczęście po kilkunastu minutach się opamiętałem i zwolniłem do sensownego (czyli odpowiedniego dla mnie) tempa. W rzeczywistości i tak pierwszą połowę trasy zrobiłem za szybko, co spowodowało spadek tempa w końcówce. Zapewne gdybym zachował dyscyplinę od początku to wynik miałbym lepszy o 2 a może 4 minuty.

Bieg, pomimo tłumu dookoła, miałem raczej „indywidualny” – z niemieckiego znam tylko „danke”, „halt”, „hände hoch” i ewentualnie „Hans Kloss”. Wolałem nie posługiwać się takimi zwrotami. Z około 30 przedstawicieli naszego narodu wśród maratończyków w trakcie biegu udało mi się nawiązać kontakt z dwiema osobami. Okazji do rozmowy nie miałem zatem zbyt wiele.

Pogoda początkowo wydawała się dobra. Dosyć chłodno, mniej więcej tak jak tydzień wcześniej w Rzeszowie, tyle że bez deszczu. Niedługo po starcie zaczęło się rozpogadzać i po pewnym czasie zaświeciło słoneczko. Zaczęło robić się coraz cieplej, i cieplej. W pewnym momencie (było już dobrze po półmetku) zauważyłem, że odruchowo wybieram tę część jezdni, gdzie jest więcej cienia.

Podobnie robili inni uczestnicy zabawy. Świadczyło to, że temperatura nie była już naszym sprzymierzeńcem. Na szczęście pojawiły się jakieś delikatne podmuchy, które nie utrudniały biegu a pomogły wytrzymać do końca dystansu. Słoneczna pogoda towarzyszyła mi do końca biegu i trwała do wieczora. Podsumowując warunki pogodowe – na początku super, w drugiej części chyba jednak troszkę za ciepło. Być może doszły do tego inne czynniki, ale myślałem, że nie dotrwam do ostatniego punku odżywczego – na 39,5 km – gdzie piłem nie z obowiązku czy z rozsądku ale z potrzeby.

Moje nogi: staw skokowy (ten po kontuzji) spisywał się dosyć dobrze. Gdzieś około 20 kilometra wysłał mi krótki sygnał „kolego uważaj na zakrętach w lewo”. Powtórzyło się to jeszcze dwa czy trzy razy i pomijając delikatny obrzęk odczuwalny wieczorem można powiedzieć że było ok. Nieco gorzej było z prawym kolanem. Mniej więcej na 28 kilometrze pojawił się lekki dyskomfort, który z wolna się pogłębiał. Na szczęście aż do minięcia linii mety był to tylko dyskomfort.

Gdy po skończeniu biegu ustawiłem się w kolejce po medal i kolano odrobinkę ostygło okazało się, że każdy krok wymusza lekkie zaciśnięcie zębów. Na płycie stadionu, już z medalem i naciągniętym na tułów workiem, w trakcie schładzającego spaceru, stwierdziłem, że bolesnych jest tylko kilkanaście pierwszych kroków, później daje się jakoś wytrzymać. Podobny stan utrzymywał się w kolejnych dniach, oczywiście objawy były coraz łagodniejsze.

Wieczorem w hostelu stwierdziłem, że jeden z paznokci prawej stopy „strzelił focha”. Najprawdopodobniej nie dojdziemy do porozumienia i trzeba się będzie rozstać.

Podróż powrotna

Z hostelu wyruszyliśmy po śniadaniu. W drodze na lotnisko jeszcze spacer po zabytkowej części miasta (przy typowo barowej pogodzie). Trochę czasu spędzonego w terminalu. Lot do Warszawy – bez większych wrażeń (pomijając obserwowanie DUŻYCH samolotów w trakcie oczekiwania na wolny pas startowy oraz wysoki poziom chmur i przez to niezbyt komfortowe warunki lotu). Trochę czasu na Okęciu, można coś zjeść, spokojnie zadzwonić.

Podróż do Rzeszowa – tym razem busik na 21 osób, w środku zaduch i lekki smrodek, na szczęście w trakcie postoju w połowie drogi kierowca daje się namówić na odświeżenie atmosfery – włącza klimatyzację nastawiając dosyć wysoką temperaturę. Kierowca jedzie rozsądnie, nie przekracza prędkości 95 km/h. Ruch niewielki, i około 23:20 jestem na placu dworcowym w Rzeszowie. W ten sposób przed północą jestem w domu.

Ile to może kosztować

W moim przypadku większość kosztów pokrywał fundator nagrody. Z ciekawości zrobiłem sobie kosztorys.
Co jest w kosztorysie?
• Wpisowe – opłata za bieg, bez żadnych dodatkowych typu koszulka, pasta party itp.
• Noclegi – 3 noce w hostelu, w pokoju trzyosobowym (znalazłem hostel blisko startu/mety, z jednym pokojem trzyosobowym, śniadanie w cenie noclegu – szwedzki bufet, pełna swoboda przy śniadaniu, w tym przypadku miejsce noclegu było wprost genialne)
• Wyżywienie – coś trzeba jeść, kolacja w piątek, obiad i kolacja w sobotę, kolacja w niedzielę (po maratonie nie było ochoty na obiad), ewentualnie coś na drugie śniadanie w poniedziałek, trzeba coś pić, jeszcze jakieś owoce typu banan, jabłko itp. Można trochę zaoszczędzić przywożąc coś z ojczyzny
• Transport – podana kwota obejmuje dwa całodzienne bilety (11 euro) na komunikację z lotniska do miasta lub w drugą stronę dla jednej osoby. W grupie taniej – bilet dla 2 do 5 osób kosztuje 20 euro
• Przelot – to chyba największa niewiadoma. Np. lot z Rzeszowa do Monachium oczywiście z przesiadką w Warszawie, kupowany trzy miesiące wcześniej w najtańszej opcji (bez możliwości zwrotu czy zmiany terminu) w zależności od godziny wylotu może kosztować od 160 do 450 złotych. Lot z Warszawy do Monachium (tym samym samolotem który był uwzględniony przy locie z Rzeszowa) jest raptem około 20 złotych tańszy. W tabelce przyjąłem orientacyjną średnią cenę

Wpisowe na bieg - 72 euro
Noclegi - 90 euro
Transport w Monachium - 22 euro
Wyżywienie - 30 euro
Samolot (w dwie strony) - 600 zł

Razem wychodzi około 600 zł i 214 euro. W zależności od kursu, ilości drobnych i grubych „zaskórniaków” (chodzi oczywiście o euro) oraz ceny przelotu koszty takiego wyjazdu można oszacować jako 1500 zł – oczywiście w wersji oszczędnej. Bezpieczniej byłoby zaplanować koszt na 1800 do 2000 zł.

Epilog

Gdybym miał podjąć decyzję jeszcze raz czy wyruszyć na taką imprezę – byłaby taka sama. Mój rezultat w maratonie – nie zachwyca, ale jest odzwierciedleniem moich obecnych możliwości.

Największa obawa przed wyjazdem – brak znajomości niemieckiego. Co więcej pozostałe dwie osoby biorące udział w wyprawie też nie deklarowały znajomości języka. Okazało się, że obawa była całkowicie nieuzasadniona.

We wszystkich kluczowych punktach typu lotnisko, recepcja w hostelu, punkt informacyjny, punkt wydawania pakietów startowych, podstawowa znajomość angielskiego (w moim przypadku jest to znajomość raczej bierna) jest wystarczająca. Kilka podstawowych zwrotów, typowych dla nauczania (np.” gdzie mogę kupić bilet na metro”) jest wystarczająca. Dodatkowo mieliśmy kilka zabawnych sytuacji, gdy okazało się, że przypadkowo zagadnięte osoby mówią po polsku.

Wszystkie zagadywane przez nas osoby wykazywały chęć pomocy. Zdarzyła się sytuacja gdy taką pomoc oferowano nam spontanicznie, nawet gdy o nią nie prosiliśmy. Pewnie sam bym zaoferował pomoc trojgu ludzi, gdybym zobaczył ich w sobotnie przedpołudnie dyskutujących nad planem na jakimś skrzyżowaniu w moim rodzinny mieście


Podsumowując – Maraton w Monachium? – Gorąco polecam!



Komentarze czytelników - 4podyskutuj o tym 
 

emka64

Autor: emka64, 2012-10-15, 01:09 napisał/-a:
Znowu nie wiem , który z pokonanych przeze mnie maratonów jest najpiękniejszy. Na dzień dzisiejszy jest to Maraton w Monachium :)

 

marti77

Autor: marti77, 2012-10-15, 14:43 napisał/-a:
Witam

To może w chwili wolnego czasu udałoby się Panu napisać choć krótką relację z podaniem kilku praktycznych porad.
Monachium jest jednym z moich kandydatów na przyszły rok.

Pozdrawiam

Marcin

 

emka64

Autor: emka64, 2012-10-20, 22:01 napisał/-a:
Fajnie to opisałeś . I dobrze bo ciężko mi sie zabrać , a tak marti 77 ma pełną relację .

 

pełzacz

Autor: pełzacz, 2012-10-21, 12:31 napisał/-a:
mi też się tekst podoba :) gratulacje Macieju raz jeszcze

 



















 Ostatnio zalogowani
BuDeX
00:12
kos 88
23:49
mariuszkurlej1968@gmail.c
23:22
fit_ania
23:21
¦wistak
22:54
Robak
22:37
szalas
22:34
staszek63
22:06
uro69
22:01
edgar24
22:00
elglummo
21:57
marekcross
21:36
Beata72
21:26
jacek50
21:01
JW3463
20:50
Jerzy Janow
20:32
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |