|
| nobi Norbert Hierowski Gorzów Wlkp. niezrzeszony
Ostatnio zalogowany 2013-03-15,13:00
|
|
| Przeczytano: 774/348001 razy (od 2022-07-30)
ARTYKUŁ | | | | |
|
Moja przygoda z triathlonem | Autor: Norbert Hierowski | Data : 2011-10-28 | 14 sierpnia br. nad jeziorem Werbellin niedaleko Eberswalde wystartowałem i ukończyłem zawody triathlonowe na dystansie ½ IronMan. 19. Safadi Group Werbellinsee Triathlon (bo tak brzmi pełna nazwa tej imprezy) to był mój triathlonowy debiut. W artykule tym chcę Wam opowiedzieć o mojej przygodzie z bieganiem, która zamieniła się w fascynację triathlonem, o przygotowaniach do zawodów oraz o samym starcie. Może ten artykuł pomoże komuś w znalezieniu motywacji, może będzie przydatny w przygotowaniach (choć całkiem możliwe, że popełniłem w nich mnóstwo błędów)
W 2007 roku rozpoczęła się moja przygoda z bieganiem. Powód tego był bardzo błahy, zbyt wiele kilogramów. Kilogramy spadły w dość szybkim tempie, ale w między czasie stwierdziłem, że bieganie po prostu mnie kręci. Kręciło mnie to codzienne przesuwanie granicy własnych możliwości, przebiegniętego jednorazowo dystansu czy uzyskanej prędkości biegowej. Po trzech miesiącach od pokonania pierwszego kilometra bez przystanku wystartowałem w półmaratonie (Piła 2007), a po kolejnym miesiącu pokonałem dystans 42.195 m (Poznań 2007). W tym momencie moją dewizą życiową został pewien slogan reklamowy marki odzieży sportowej "Impossibe is nothing".
W momencie gdy wszedłem do rodziny wytrzymałościowców” naturalnie zacząłem wielką estymą darzyć ludzi uprawiających triathlon. Wiedziałem już z autopsji jak trudne jest pokonanie biegiem kilkudziesięciu kilometrów, dlatego poprzedzanie tego pływaniem i jazdą rowerową wydawało mi się niemalże nadludzkim wysiłkiem. Stwierdziłem, że może kiedyś spróbuję, ale mówiłem to raczej w kategorii "pobożnych życzeń".
Dodatkowo negatywnym skutkiem ukończenia maratonu była mniejsza frajda z biegania. Startując wtedy w maratonie nie byłem przygotowany mentalnie do takiego wysiłku – organizm wytrzymał, ale towarzyszący biegowi ból, spowodował znużenie, brak chęci poprawienia wyniku w kolejnym starcie. Przez następne dwa sezony biegałem rzadziej, krócej i tylko dla siebie, nie startując w żadnych zawodach.
W 2010 roku powróciłem do poważniejszego biegania, sezon jesienno-zimowy przepracowałem mocno na bieżni przyzwyczajając stopniowo nogi do coraz dłuższych dystansów. W marcu 2011 sezon rozpocząłem w Dębnie. Bez żadnej napinki, aby ukończyć - najlepiej w czasie poniżej 4 godzin. Udało się mi pobiec na 3h54min., bez nadmiernego bólu fizycznego czy psychicznego. Dalej chciało mi się biegać! Postanowiłem od razu zaplanować sobie kolejne zawody biegowe, a najlepiej to od razu ułożyć cały sezon.
Już chyba nawet miałem zaplanowane kilka biegów, kiedy obejrzałem w N-sport wywiad Krzysztofa Wyrzykowskiego z Łukaszem Grassem, w którym opowiadał on o swojej przygodzie z triathlonem i o planach pokonania dystansu IronMana.
Zaraz… czy ja kiedyś nie obiecałem sobie, że spróbuję? Przecież w dalszym ciągu impossible is nothing prawda?
Ok. Zmieniamy plany na sezon zaczynam od wyboru dystansu na debiut – olimpijski (1,5 km pływanie, 40 km rower, 1o km bieg). Z pływaniem umiarkowanie dam sobie radę (chociaż pływam tylko klasykiem), załamuje mnie ten rower (dyscyplina dla mnie całkowicie egzotyczna). Cholera, jak „normalni” ludzie mogą myśleć o dłuższych dystansach?
Podczas jednego z treningów biegowych dzielę się moimi planami z moim „starym” współbiegaczem. Okazuje się, że on też chciałby spróbować sił w triathlonie i po kilku dniach podsyła mi link do wrześniowych zawodów w Borównie k/Bydgoszczy. Noo, wygląda fajnie, ale jest jeden problem - tam są tylko dwa dystanse: 1,9/90,21,1 oraz pełny Iron Man. Pomysł z gatunku science fiction? A impossible już nie nothing? Popatrzmy więc na limity czasowe 1,5 godz. na pływanie, 5 godz. na pływanie+rower, 9 godz. na całość. Mnożymy, dzielimy, obliczamy prędkości, zakładamy marginesy czasowe…. Dobra , w końcu raz się żyje. Ale 90 km to ja nie będę dygał ”góralem”, zaczynam szukać „szosówki”. Na początku maja znalazłem na Allegro używane, żółte „coś”.
Po trzech dniach kurier przywozi owinięty folią pakunek, chwila wielkiej niepewności i… no wygląda kozacko, ale on ma nie tylko wyglądać, on ma przede wszystkim jeździć. Zawożę go więc na przegląd do warsztatu rowerowego: standardowa regulacja przerzutek, wymiana linek, klocków hamulcowych, owijki na kierownicy, dociągnięcie szprych. Jak na swój wiek (r. prod 1997) rower ma się całkiem dobrze (zaczynam odzyskiwać wiarę w ludzką uczciwość). Teraz tylko trzeba nauczyć się tym jeździć.
Zaczynam układać treningi pod przygotowania do triathlonowej „połówki”, zostały już tylko 4 miesiące. Najpierw obiecujemy sobie wspólne przygotowania z moim „współbiegaczem”, ale trudności w synchronizacji czasowej sprawiają, że trenuję sam, spotykając się tylko od czasu do czasu na wspólnej przebieżce czy pływaniu. Staram się zaliczyć dwie jednostki treningowe z każdej dyscypliny treningowo, okraszając to wizytami na siłowni 3 razy w tygodniu (dla wzmocnienia górnych partii mięśni).
Pokonywane dystanse na jednym treningu to:
1,5-1,9 km dla pływania
30-60 km dla roweru
10-15 km dla biegu
Siłownię podzieliłem na:
Biceps/triceps/brzuch
Klatka/brzuch
Barki/plecy/brzuch
Przynajmniej jeden dzień w tygodniu łączę ze sobą treningi w dowolnej konfiguracji np. rano rower - wieczorem bieganie. Aby urozmaicić przygotowania planuję raz w miesiącu start w zawodach:
Czerwiec: Półmaraton w Nowej Soli
Lipiec: Gorzowski Maraton Rowerowy
Sierpień: Bieg Szlakiem Dzika
31 maja 2011 siadam przed komputerem, żeby zapisać się i zapłacić za zawody. Szkoda tylko, że to Borówno jest dość daleko od Gorzowa, ale bliżej to ewentualnie tylko… dlaczego ja wcześniej nie pomyślałem o Niemczech??? Tam przecież triathlon jest dużo popularniejszy więc i zawodów pewnie więcej. Odpalam Internet, chwila poszukiwań i jest: 19. Safadi Group Werbellinsee Triathlon, jakieś 60 km od granicy. Zawody zaplanowane są na 14 sierpnia więc ucieka mi 3 tygodnie treningu, ale pamiętam, że „impossible, itd.”. Konsultacje ze współbiegaczem (właściwie to współpływaczorowerobiegaczem) i bookujemy się na niemiecką imprezę.
Postanawiam zwiększyć objętości treningów rowerowych, nie wiem czy to dobre posunięcie, ale nie czuję nadmiernego zmęczenia więc kręcę raz w tygodniu ok. 80 km na poziomie 27 km/h. Na początku lipca sprawdzian: 82 km w Maratonie Rowerowym, mój cel złamać 3 godziny. Dokładam też trzeci trening biegowy.
4-tego czerwca startuję w Półmaratonie Solan, temperatura, ok. 35 stopni, cała trasa w pełni nasłoneczniona, trzy pętle. Po pierwszej pętli wiem, że to nie jest mój dzień pewnie ze względu na warunki. Spokojnie, to tylko element przygotowań, szybka weryfikacja celu czasowego z 1h50min. na >2h i byle to mieć za sobą. Udało się, ale pierwszy raz w życiu jestem tak zmęczony „połówką”.
W I-szym tygodniu po półmaratonie odpuszczam jeden trening biegowy. Potem wracam do systemu 2xpływanie/2xrower/3xbieganie/3xsiłownia 25-go czerwca w sobotę treningowo postanawiam zaliczyć dystans olimpijski. Zaczynam o 6.00 na basenie: 1500m, 30 długości, 49 min. Wsiadam na rower i kręcę 40 km w ostrym deszczu, jedzie mi się kiepsko, jest dosyć zimno, a wąziutkie opony szosówki nie gwarantują super przyczepności – czas 1 h 20 min. (słabo). Przebieram buty i w drogę na 10 km trasę, wciąż pada, ale podczas biegu deszcz mi w ogóle nie przeszkadza. Pierwsze 2 km biegnę na trochę watowatych nogach, ale stopniowo odzyskuję w nich pełnię władzy. Kończę w czasie 49 min. Nieźle. Łącznie 2h58min./bez zmian. Nie oceniam tego wyniku, potrzebny mi jest po prostu jako punkt odniesienia. Wiem, że muszę przyzwyczajać ciało do zmiany rower/bieg, bo tam aklimatyzacja trwa najdłużej.
Na ten 3 godzinny trening organizm reaguje tak jak na zwykłe pojedyncze treningi. Od poniedziałku znów 2/2/3/3. 2-gi lipca start w Gorzowskim Maratonie Rowerowym, leje jak z cebra, temperatura ok. 12 stopni. W tym roku nie mam szczęścia do pogody na zawodach. Kręcę 2h51min ze średnią prędkością ok. 28 km/h(cel min. był 3 godziny), ale patrząc na czasy innych jestem umiarkowanie zadowolony. Dobrze byłoby przekroczyć tę magiczną barierę 30 km/h (oczywiście średniej prędkości).
Kolejne 2 tygodnie przygotowań upływają spokojnie w systemie 2/2/3/3. Postanawiam pływanie przenieś z basenu na otwarty akwen, żeby nie było niespodzianek w trakcie zawodów. Teoretycznie w lipcu powinna być ciepła woda w jeziorze, ale po 20 minutach pływania w kąpielówkach zaczynam się wychładzać. Jednak muszę zainwestować w piankę, bo w sierpniu pewnie temperatura wody wiele się nie zmieni. Na szczęście mamy Decathlon (krótka pianka cena 89,99). Treningi w piance są dużo przyjemniejsze, ta dodatkowa wyporność daje oprócz ciepła, poczucie większego bezpieczeństwa na otwartej wodzie.
Rower idzie mi coraz lepiej, pod koniec lipca udało mi się wykręcić 95 km ze średnią prędkością ponad 30 km/h. Łaaał dla samego siebie. 10 dni przed zawodami treningowo zaliczam kolejny dystans olimpijski – 2h53 min./bez zmian (42 min pływanie, 1h09min. rower, 52 min. bieg), tj. urwane 5 minut w 6 tygodni. Mogę planować czas na zawody. Zakładam plan minimum 6h30 min., „plan marzeń” to 6h00min.
„Plan marzeń” wyliczyłem na podstawie czasów uzyskiwanych przeze mnie na poszczególnych treningach i składało się na niego”
Pływanie+zmiana1 = 1 godz.
Rower = 3 godz.
Zmiana2+bieganie. = 2 godz.
Zakładając pół godziny rezerwy na postępujące zmęczenie wyznaczyłem plan minimum. Z tego wszystkiego zapomniałem trochę o Biegu Śladem Dzika, tydzień przed triathlonem. Trochę boję się tego przełaju ze względu na ewentualną kontuzję, zwłaszcza że wybrałem trasę o złowieszczo brzmiącej nazwie „Extreme”. Ale jak to mówią „twardym trzeba być nie miętkim”. Pobiegłem, dobiegłem z przygodami w postaci zgubienia trasy, nie złapałem kontuzji i wróciłem do domu usatysfakcjonowany. Notabene rewelacyjna impreza biegowa – gorąco polecam!
Tydzień do startu. Dochodzi do mnie świadomość ile nieprzewidzianych czynników może być w trakcie zawodów, a o niektórych z nich pewnie dowiem się dopiero w trakcie ich trwania. Treningi praktycznie zakończone, trochę wiosłuję na ergometrze, żeby nie zagotować się w środku. W środę ostatnia 10 kilometrowa przebieżka. Od środy na obiad obowiązkowo makaron. W piątek już mnie nosi. W ten dzień nie zaliczyłem nawet siłowni. Tłumaczę sobie, że to dobry znak, że jestem dobrze przygotowany do zawodów. Wieczorem pakuję powoli torbę, po kolei każdą dyscyplinę:
1. Pływanie: czepek, okulary, pianka, oliwka do ciała (dla lepszego poślizgu przy zdejmowaniu pianki), ręcznik
2. Rower: koszulka rowerowa, bluza z długim rękawem, długie spodnie rowerowe, krótkie spodnie rowerowe, rękawiczki, buty, kask, okulary, bidony rowerowe, dętka, licznik, 2 imbusy
3. Bieganie: koszulka zwykła, koszulka na ramiączkach, krótkie spodenki, długie spodnie, buty do biegania, skarpetki, nerka z bidonem, czapeczka. Dodatkowo pulsometr i 2 pary zapasowych skarpetek.
Torba jak na wakacyjny tygodniowy wyjazd. Do oddzielnej torby pakuję jedzenie na zawody: batony musli, batony energetyczne, żele energetyczne, drinki z BCAA, napoje energetyczne, izotoniki. Energii jak dla kompanii wojska, ale wyliczyłem na podstawie treningów, że zawody będą mnie kosztować koło 5.000 kcal.
W sobotę rano pierwsza czynność jaką robię to rozpakowanie całej torby i sprawdzenie czy na pewno wszystko uszykowałem. Jest OK. Torba do bagażnika. Rower na dach. Dwoje z moich najwierniejszych kibiców (żona i 4 miesięczny syn) na tylnym siedzeniu. Po drodze zabieramy współpływczorowerobiegacza z jego najwierniejszym kibicem oraz całym ekwipunkiem i rowerem. Pomimo, że jedziemy obszernym kombi nie mamy praktycznie wolnego miejsca.
Po przyjemnej podróży niemieckim drogami docieramy do Eberswalde, gdzie mamy zarezerwowany hotel. Logujemy się w pokojach po czym wyruszamy na miejsce zawodów zameldować się i odebrać pakiety startowe. Przy okazji zapoznajemy się z topografią zawodów, min. położeniem strefy zmian. Nie będzie wcale łatwo: od plaży do strefy zmian jest ok. 250 m, a później czeka jeszcze ok. 150 m biegu z rowerem do opuszczenia strefy. Największe zaskoczenie to jednak trasa biegowa, zamiast spodziewanego asfaltu jest leśna ścieżka, z wystającymi korzeniami i innymi tego typu atrakcjami, min. sporej długości leśnym podbiegiem. Osiągnięcie w tych warunkach zakładanego „w ciemno” planu minimum będzie sukcesem.
Wracamy do Eberswalde by napełnić się kaloriami przed niedzielnym startem. Moja „sportowa kolacja” to pokaźnych rozmiarów kebap, do tego już w hotelowym łóżku wcinam litrowe lody.
Sen przychodzi późno i szybko mnie opuszcza, budzę się koło 5.00 rano – stres przedstartowy daje znać o sobie. Śniadanie w hotelu zaczyna się o 6.30 więc jeszcze raz rozpakowuje torbę po czym pakuję już tylko to w czym zamierzam startować. Jest ciepło więc wybieram tylko „krótkie” ciuchy, napełniam bidony izotonikami i preparatami węglowodanowymi. Ściągam za pamięci ochronne folie z żeli energetycznych, pakuję batony i żele do kieszeni w koszulce kolarskiej i drugą porcję do pasa w „nerce”. Zakładam bezszwową bieliznę termoaktywną, w której będę startował. Pakuję torbę do samochodu, budzę rodzinę i idziemy na śniadanie. Śniadanie to bułka z miodem, jajko na miękko, musli z jogurtem i kawa. To wszystko bardziej dla smaku niż najedzenia się, w trakcie zawodów czeka mnie przecież praktycznie sama „chemia”.
Dwie godziny do startu, wyjeżdżamy na miejsce zawodów. W strefie startowej jest już pełno ludzi, za chwilę start do najkrótszego dystansu. Z tego powodu strefa zmian jest jeszcze zamknięta dla naszej grupy. Oglądamy wybiegnięcie z wody i I-szą zmianę zawodników startujących na supersprinterskim dystansie 0,5/16/4. Gdy ostatni zawodnik opuścił z rowerem strefę zmian, możemy wchodzić. Miejsca nie są przypisane zawodnikom więc wybieram pasującą mi lokalizację. Powoli rozkładam zmiany, aby jak najłatwiej było mi się „przezbroić”. Teraz oliwka „na poślizg” i wbijam się w piankę. Na głowę naciągam regulaminowy czepek, który otrzymałem w pakiecie startowym. Przygotowuję okulary, uważam żeby nie zabrudzić szkieł rękami tłustymi od oliwki - nie chciałbym płynąć po omacku lub bez okularów.
10 minut do startu. Wchodzę do wody, aby przyzwyczaić się do temperatury wody (chociaż jest to ciężkie) i przepłynąć parę metrów. Po chwili wychodzę z wody i udaje się do ścisłej strefy startu, gdzie zebrała się już większość moich współzawodników. Przełączam swojego Timexa na stoper, tak aby za chwilę tylko wcisnąć start. W głośnikach rozlega się funf, vier, drei, zwei, einz i baaach! Sędzia wystrzelił z pistoletu startowego – tabun 130 osób wbiega do wody. Odpuszczam parę metrów, żeby nie ryzykować kopnięcia w twarz lub innej pieszczoty, wiem że na pływaniu i tak będę „czerwoną latarnią”. Pierwsze pozytywne zaskoczenie – nie jestem jedynym „klasykiem” w stawce.
Spokojnie płynę wchodząc we właściwe sobie tempo. Po przepłynięciu 300 m pierwszy nawrót, stawka powoli się rozciąga, ale słyszę, że za mną jest jeszcze kilku zawodników. Małym handicapem w płynięciu klasykiem jest lepsza nawigacja w wodzie i nie nakładanie dodatkowych metrów. Kolejne 300 m i nawrót, trzymam „krawężnik” ostatnia prosta I-szego okrążenia, po paru minutach nawracam na boi nr 3 i rzucam okiem na stoper poniżej 24 min. - jest ok. Przepływam następne 300m, robię kolejny nawrót i w tym momencie łapie mnie skurcz w prawą łydkę. Zdarzało mi się to w trakcie treningów, ale zawsze pod koniec dystansu, a nie po 1300 metrach, próbuję naciągnąć łydkę i w tym momencie kolejny skurcz łapie mnie w lewą „dwójkę”.
Cholera jest niewesoło, nie mam w pobliżu bojki, żeby stanąć, a przywołanie łodzi technicznej może skończyć się dyskwalifikacją, próbuję płynąć dalej – w razie co organizatorzy chyba nie pozwolą mi utonąć. Przywodzę i blokuję obie stopy i płynę w ten sposób przez jakieś trzy minuty. Tempo jest żadne, wyprzedza mnie trzech zawodników, ale najważniejsze, że skurcze przechodzą, kolejna 300-tka zaliczona i wchodzę na ostatnią prostą. Przez skurcze wybiłem się z rytmu, ale teraz stopniowo przyśpieszam, uważnie wyczekuję jednak ewentualnego ukłucia w łydce poprzedzającego kolejny skurcz, w momencie gdy je poczułem, automatycznie przywodzę stopy, teraz wystarczyło tylko parę ruchów w tej pozycji żeby zażegnać niebezpieczeństwo.
Mijam ostatnią bojkę i odbijam lekko w prawo, aby dopłynąć do brzegu. Słyszę brawa i doping ludzi szczelnie wypełniających pomost, ostanie parę odbić nogami i łapię grunt, wychodzę z wody stopniowo przyśpieszając. Na brzegu rozpinam zamek pianki i patrzę na stoper 50’24” jak na przygodę ze skurczami jest nieźle, wbiegam do strefy zmian, chip piszczy na bramce kontrolnej, pierwszy etap zaliczony.
Dłonie mam trochę nieswoje od zimnej wody. Żeby tylko nie męczyć się z pianką, szybkie ściągnięcie łopatek i jednoczesne ściągnięcie pianki z ramienia, udało się. Teraz koszulka rowerowa, zatankowana wcześniej żelami i batonami, spodenki, szybkie przetarcie stóp ręcznikiem, skarpety i buty. Łyk wody, kask, rękawice, okulary. Siodełko w dłoń i 150 metrów wybiegu ze strefy zmian. Cholera zapomniałem zmienić przełożenia na niższe, a początek jest pod górkę. Siadam na rower, wkładam prawą stopę do koszyka pedału i w tym momencie sędzia pilnujący wyjazdu ze strefy zmian podbiega i coś do mnie krzyczy. Z moją znajomością niemieckiego to sobie pogadamy, krzyczę „english please” i wtedy dowiaduję się, że nie mam numeru na plecach.
Cholera, faktycznie nie pamiętałem na zmianie, ale przecież pas zawieszony był na siodełku, zauważyłbym go. Mówię sędziemu, że chyba ktoś mi ukradł albo zrobił głupi dowcip, słyszę zbawienne „ok, let you go”. Wdrapuję się wyjazdem na szosę, niestety szosa też jest nachylona w niewłaściwym kierunku, cisnę na pedały ale na liczniku raptem 21 km/h. Profil trasy wg wzoru 500 m pod górkę i 100 m wypłaszczenia, na szczęście po 2 kilometrach zaczyna być pochyło we właściwą stronę. Licznik wyświetla na zjeździe ponad 40 km/h. Wchodzę we właściwy rytm pedałowania.
Podjazdy i zjazdy są praktycznie cały czas, ale już dużo krótsze i łagodniejsze. Pilnuję, aby prędkość nie spadała poniżej 30 km/h. Mijam 20-kilometr, pora na baton energetyczny, nawet całkiem smaczny. Trasa okrąża jezioro, na którym pływaliśmy, biegnie cały czas lasem dzięki czemu nie przeszkadza mi słońce ani wiatr. Pomimo, że to droga gminna asfalt równiejszy niż na naszych nowooddawanych autostradach. Przejeżdżam przez jakąś wioskę, w której zgromadzili się kibice, krzyczą, biją brawo, kręcą kołatkami. Może to śmieszne, ale zawsze, gdy słyszę taki doping na zawodach to czuję ciary na plecach. Mijam znak informujący, że zaraz będzie nawrót, obieram zewnętrzną i zwalniam trochę. Nawrót bez żadnych niespodzianek, ćwiartka trasy rowerowej pokonana.
Kolejne parę kilometrów to stopniowe dochodzenie i minięcie jakiegoś lepszego pływaka. Mijam tabliczkę z napisem 40 km, pora na żel, tu już niestety ciężko mówić o doznaniach smakowych. Zaczyna się dłuższy podjazd, ale potem będzie 2 km z górki. Chwilami staję na pedały, bardziej żeby walczyć z odrętwieniem niż zwiększać prędkość. No nareszcie w dół, czas na odpoczynek. Kładę się całkowicie na ramię, głowa na równi z kierownicą, teraz pracują za mnie prawa aerodynamiki. Kolejny nawrót i półmetek mam za sobą. Czas 1h29min. na razie trzymam się w „czasie marzeń”.
Pilnuję systematycznego dostarczania energii, co 10 km izotonik oraz płynny preparat węglowy, a co 20 km „coś do przegryzienia”, licznik pokazuje poniżej 30 km/h tylko na ostrych podjazdach. Kolejny nawrót, ostatnia ćwiartka mija w tym samym tempie. W międzyczasie minąłem jeszcze kilku zawodników. Przez ostatnie 20 km jedynym moim zmartwieniem jest obawa o złapanie gumy lub inny defekt, ale mój rower mnie nie zawodzi i szczęśliwie dojeżdżamy do strefy zmian w czasie poniżej 3 godzin. Na bramce pytam się tylko sędziego czy nie złapałem jakiejś kary, np. za brak nieszczęsnego numeru. Słyszę, że jeśli nikt nie pokazał mi czarnej flagi to jest ok, więc wbiegam do strefy zmian.
Nic nie boli, oddech równy, pewnymi ruchami przebieram koszulkę, spodenki oraz buty, w międzyczasie szybkim łykami opróżniam puszkę drinka z BCAA, zapinam nerkę i ruszam na ostatni etap zawodów.
Trasa zaczyna się od wbiegnięcia na skarpę i okrążenia strefy zmian. Biegnie mi się bardzo dobrze, nie czuję żadnego odrętwienia w nogach po jeździe na rowerze – treningi łączone przyniosły zamierzony skutek. Po kilometrowym odcinku dobiegu zaczyna się pierwsze z czterech 5-kilometrowych okrążeń. Najpierw jakieś 1,5 km po płaskiej, ale nierównej leśnej ścieżce. Cały czas swoim rytmem, nie jest chyba najgorszy, ponieważ co chwila kogoś wyprzedzam. Rozpakowuję i zjadam batona energetycznego. Teraz kawałek asfaltowej ścieżki, ale za to ostro pod górę, jakieś 300 m i wypłaszczenie.
Niestety koniec asfaltu, a trasa po chwili znów pnie się pod górę, kolejne wypłaszczenie i kolejny podbieg. Czuję, że gubię rytm biegu i z niecierpliwością czekam nawrotki, a to dopiero będzie 3,5 km. Po chwili widzę między drzewami punkt nawadniania i pachołek oznaczający nawrót. Teraz przynajmniej będzie z górki, biegnę faktycznie trochę szybciej, ale w osiągnięciu optymalnej prędkości na zbiegach, przeszkadza niebezpieczne, leśne podłoże. Dobiegam do końca pierwszego okrążenia, zajmuję prawy pas oznaczony „nachste”, po lewej skręca się na „ziel” czyli metę. Chipa pika na bramce, spoglądam na stoper 30 min24s - całkiem nieźle, ale wiem, że teraz będę stopniowo gubił tempo na podbiegach.
Niestety kryzys dopada mnie już na podbiegu drugiego okrążenia, pierwszy „asfaltowy” odcinek wzniesienia pokonuję jeszcze siłą rozpędu, ale pod koniec całego podbiegu przebieram nogami praktycznie w miejscu. Pokonanie zadyszki zajmuje mi jakieś 500 metrów. Nawrót, „woda” i z górki. Gdy przebiegam obok mojej żony odpinam nerkę i rzucam w jej stronę, nie chcę mieć już żadnego zbędnego balastu. Kolejne okrążenie zaliczone czas trochę ponad 31 minut. Przeliczam szybko pozostały dystans, powinno być łącznie ok. 6h12-13min.
Na podbiegu 3-go okrążenia czuję takie zmęczenie w nogach, że decyduję się na marsz długim krokiem. To był dobry pomysł, bo straciłem bardzo niewiele względem „biegnących”, a na szczycie nie mam zadyszki i w miarę swobodnie kontynuuję bieg. Na nawrocie zwalniam na parę metrów, żeby wypić trochę wody. Co jakiś czas powtarzam sobie numer okrążenia, żeby mi się nie pomyliło. Pokonałem już ok. 14 km. Końcówkę tego okrążenia pokonuję bez większego kryzysu, i rozpoczynam ostatnią rundę. Doping żony dodaje mi sił. Podbieg pokonuję ponownie długim marszem, nie chciałbym żeby odłączyło mi napięcie w końcówce, a czuję już znaczne zmęczenie.
Pierwsze wypłaszczenie, drugie, szczyt – jestem w domu, przede mną ostatnie 3 kilometry. Patrzę na stoper 5h50, cholera pomyliłem się w obliczeniach, będzie 6 godzin z 3-4 minutowym ogonkiem. Zbiegam na dół i zaczynam ostatnią prostą, po chwili wbiegam na finisz, mijam kibiców i tym razem w końcu zajmuję lewy pas - kierunek „ziel”. Efektownym (przynajmniej dla mnie) przewrotem w przód mijam metę. 6h03min11s. Ktoś zakłada mi medal na szyję, a po chwili obok medalu na szyi wisi moja żona. Krzyczy, że jestem „zajebisty”. Nie będę się spierał, w końcu żona ma zawsze rację.
PS. Te 3 minuty i 11 sekund wciąż spędza mi sen z powiek. |
| | Autor: Wojtek57, 2011-10-28, 14:07 napisał/-a: Gratuluję wytrwałości i wyniku,ale najbardziej fantastycznej relacji z tego czego dokonałeś;) Masz dobre"pióro"(klawiaturę?;)) Bawię się w triathlon od dobrych paru lat,ale tak porywającej relacji jeszcze nie czytałem. Dzięki Twojej relacji,znacznie przybliży się obraz tej jakże trudnej dyscypliny wszystkim tym ,którzy chcą jej spróbować,a nawet poprawić swoje osiągnięcia dla tych,którzy już w niej tkwią;) czekam na następne relacje;)Powodzenia;) | | | Autor: nobi, 2011-10-28, 21:20 napisał/-a: Trasa rowerowa była otwarta dla ruchu samochodowego, ale organizatorzy świetnie obstawili skrzyżowania, a poza tym kultura kierowców w Niemczech jest dużo większa. Tam rowerzysta dla każdego jest równorzędnym uczestnikiem ruchu, a w dniu zawodów to byliśmy "uprzywilejowani". W czasie biegu zczytywało się chipa na bramce na końcu każdego okrążenia, a dodatkowo na półmetku każdej pętli była komisja sędziowska spisująca wszystkich przebiegających zawodników. | | | Autor: Wojtek_Tri, 2011-10-28, 21:24 napisał/-a: Gratulacje. Piękny wynik. Dzięki za podzielenie się swoimi doświadczeniami. | | | Autor: kos 88, 2011-10-28, 21:39 napisał/-a: Wydaje Mi się że bez wzlędu na to jak są organizowane imprezy w Polsce , czy każdym innym kraju to wypada żeby jednak na początku była "Duża literka", i oczywiście życzę także dalszych sukcesów i rekordów. | | | Autor: nemo_nikt, 2011-10-28, 22:43 napisał/-a: Gratuluję i mam takie trochę banalne pytanie:
w jaki sposób godzisz obowiązki zawodowe, rodzinne i trening? :) | | | Autor: Grubaska, 2011-10-28, 23:55 napisał/-a: Bosssko! Jak czytam kazdy artykuł o TRI to żałuje, ze nie jestem 10 lat młodsza. Ale jednak trzeba się z tym zmierzyc i przekonac samemu - ile jeszcze sił drzemie w człowieku. Gratulasy! | | | Autor: Piotr Kalisz / Sternik, 2011-10-29, 10:40 napisał/-a: oj tam oj tam pierwszy triatlon na dystansie 226 km zrobiłem w 2010 r w wieku 52 lat w czasie 13,42
a przed nim tylko jeden tri 1500 pływania 40 km roweru i 10km biegu
więc chyba nigdy nie jest za późno
ale potwierdzam to masakryczny wysiłek , i jakoś na powtórzenie pełnego dystansu nie moge się zebrać | | | Autor: tdrapella, 2011-10-29, 21:11 napisał/-a: LINK: http://www.maratonypolskie.pl/mp_index.p
Serdecznie gratuluję i wyniku i super relacji :) Przypomina mi się mój pierwszy start triathlonowy (link powyżej), choć ja nie byłem takim hardcorem jak ty by zaczynać od połówki. Pozdrawiam i życzę dalszych sukcesów i spełniamia marzeń. | | | Autor: henioz, 2011-11-03, 12:48 napisał/-a: Gratki za wynik i za artykuł. Przyda się do zapoznania i zastosowania. Susz tuż tuż. | | | Autor: henioz, 2011-11-03, 14:08 napisał/-a: Potwierdzam w całości. Ja zrobiłem pierwszy triathlon w 2010 roku. A dla fightera która pływa całe życie to... trza spróbować. | |
|
| |
|