R.C. – Robert Celiński
K.B. – Krzysztof Bartkiewicz
K.B. - Robert, jesteś jeszcze młodym zawodnikiem, więc wszystko jeszcze przed tobą. Nawet dużo starsi maratończycy - turyści, nie osiągają tego, co ty, w przeciągu zaledwie pięciu lat. Możesz powiedzieć, jak to się zaczęło?
R.C. - Moja przygoda z bieganiem rozpoczęła się od Maratonu Warszawskiego w 2003 roku. Niecałe dwa miesiące wcześniej przeczytałem o tej imprezie i postanowiłem spróbować. Nie byłem przygotowany, ale udało mi się jakoś dotrzeć do mety. Rok później spróbowałem jeszcze raz w Warszawie. Wyszło średnio, ale postanowiłem się poprawić, co udało mi się w Monako. Na Lazurowym Wybrzeżu zakochałem się w bieganiu i tak już zostało. W kolejnych latach przebiegłem 8 (2005 rok), 9 i 13 maratonów. W tym roku zamierzam trochę odpuścić, bo zacząłem już przesadzać.
K.B. - Czy uważasz, że z maratonem osiągnąłeś wszystko, czy masz w związku z tym jakiś kolejny cel?
R.C. - Jestem bardzo szczęśliwy z pięknego zakończenia misji siedmiu kontynentów. Teraz na pewno nie będę już podróżował tak intensywnie. W planie mam kolejne stolice w Europie i maratony w Bostonie i Chicago oraz kilka innych fajnych miejsc na świecie. Nie zamierzam się jednak spieszyć. Zostawiam sobie marzenia na co najmniej 40 lat biegania.
K.B. - Nie masz nadzwyczajnych wyników, jednak na Antarktydzie zrobiłeś rekord kontynentu, a biegali już tam zawodnicy ze znacznie lepszymi wynikami od Ciebie. Możesz poradzić czytelnikom jak się przygotować i jaką kwotę trzeba mieć odłożoną, by tam wystartować?
R.C. - Obecnie stać mnie na wynik w granicach 2:45, co jak na amatora jest chyba niezłym osiągnięciem. Kiedyś rozsądnie potrenuję, pojadę na obóz w góry, wybiorę łatwą trasę maratonu i powalczę o przyzwoitą życiówkę. Może zrobię to za rok, może za pięć lat.
Do maratonu na Antarktydzie byłem świetnie przygotowany, bo warunki w moich okolicach są zimą bardzo zbliżone do tych, które tam zastałem. Kluczowe były długie wybiegania na trudnych, pagórkowatych trasach. Czasem jeździłem pociągiem około 40 km od domu, wyjmowałem mapę i biegłem z powrotem szlakami turystycznymi. Na zawodach na dychę nie było widać, jaki potencjał we mnie drzemie. Mam słabą technikę biegu i dużo tracę na płaskich trasach. Dzięki sile, sporo zyskuję na górkach i trudnej nawierzchni, dlatego Antarktyda była dla mnie idealna.
W czasie tegorocznego maratonu na Antarktydzie były dość dobre warunki - 2 stopnie na plusie, bardzo mało śniegu, błoto dało się omijać, a siła wiatru była do wytrzymania. W poprzednich edycjach brało udział kilku profesjonalistów (maraton w granicach 2:20, 10 km poniżej 30 minut), ale wykończył ich śnieg, wiatr i lodowiec. Moje rady dla antarktycznych śmiałków: nie można szaleć na kamienistych plażach, trzeba uważać przy strumieniach, a szczególnie na lodowcu. Do tej pory mam wielkiego siniaka na pośladku po fatalnym upadku na zbiegu.
Informacje o kosztach są na stronie organizatora (http://www.marathontour.com/antarctica). Do tego trzeba doliczyć bilet lotniczy do Buenos Aires i trochę ukrytych kosztów (podatki, napiwki). Kurs dolara jest ostatnio bardzo sprzyjający. Na maraton trzeba zgłosić się 2 lata wcześniej, żeby mieć gwarantowane miejsce.
K.B. - Masz już na koncie 35 maratonów, w tym 15 europejskich stolic. Jaki maraton uważasz za najciekawszy, a którego byś nie polecał?
R.C. - Mam wspaniałe wspomnienia z tras w Rio de Janeiro, Monako, Sydney, Nowego Jorku, Paryża, Rzymu. Nie biegłem jeszcze w maratonie, który by mi się nie podobał. Niektórzy biegacze potrzebują jakiejś niesamowitej oprawy w czasie imprezy, a mnie do szczęścia wystarczy wymierzona, oznakowana trasa. W Szczytnie, czy Sielpi endorfinki działały na mnie tak samo, jak w Berlinie.
K.B. - Czy w twojej rodzinie był zapalony sportowiec, po którym masz taki zapał do biegania?
R.C. - W mojej rodzinie nie było wybitnych sportowców, ale rodzice zawsze dbali o mój rozwój fizyczny. Przez wiele lat grałem w koszykówkę - byłem nawet kapitanem reprezentacji w liceum. W piłkę nożną dobrze sprawdzałem się, jako napastnik. Wygrałem też dwa amatorskie turnieje tenisowe, choć to było już bardzo dawno. Bardzo dobrze gram w szachy (II kategoria), choć to jest już mniej fizyczny charakter rywalizacji. Miałem po prostu zapał do sportu. Bieganie wymyśliłem sobie sam. W rodzinie zaraziłem tym brata Alexa (w Nowym Jorku nabiegał 2:49, na połówce 1:15), a teraz pora na młodszego - Marka (14 lat).
K.B. - Biegasz o różnej porze roku w różnych warunkach, czy nie trapią cię kontuzje? Jaką masz receptę na dobry stan zdrowia i formy w każdych warunkach?
R.C. - Przy koszykówce i piłce nożnej często zdarzały mi się urazy. Bieganie jest pod tym względem super - nigdy nie miałem poważniejszej kontuzji. Dużo biegam po wydmach, w trudnym terenie, dzięki temu jestem silny. Nie szaleję na treningach, postępy robię bardzo powoli.
K.B. - Wiadomo, bieganie sporo kosztuje, ty o ile wiem nie masz sponsora. Jaką masz receptę, by móc realizować biegowe marzenia?
R.C. - Bardzo się cieszę, że nie potrzebowałem sponsora, by przebiec maratony na siedmiu kontynentach. Dzięki temu mam świadomość, że do wszystkiego doszedłem własnymi siłami. Nogi pozwoliły mi biegać, głowa - zarabiać na wyjazdy. Na studia dostałem się na 15 miejscu na 3500 kandydatów (w maratonie byłby to super wynik), obroniłem na piątkę dwie prace magisterskie. Gdybym przy wsparciu rodziców nie zadbał o edukację, na pewno nie byłoby moich siedmiu kontynentów.
Nie zgadzam się ze stwierdzeniem, że bieganie jest drogim sportem. Od czterech lat mam ten sam, prosty zegarek, a zdarza mi się biegać bez butów (ostatnio przebiegłem półmaraton na bosaka). Uwielbiam treningi w moich lasach. Nie trzeba jeździć na drugi koniec świata, żeby bawić się bieganiem.
K.B. - Ponieważ jesteś stanu wolnego, odpowiedz na pytanie: twoja przyszła żona powinna....
R.C. - ...mnie kochać.
K.B. - Dziękuję za rozmowę
R.C. - Również dziękuję
|