2024-11-25
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Kanapka ze śledzioną czyli Maratona di Palermo (czytano: 114 razy)
To był już mój 46 bieg maratoński ale kilku rzeczy doświadczyłem po raz pierwszy: 1) miałem dosyć zawodów po niespełna 8 kilometrach rywalizacji, 2)na kilka kilometrów przed metą wyprzedził mnie pacemaker, który powinien znajdować się 5 minut za mną, 3) nigdzie nie widziałem tyle reklam Aperol-a na trasie. Oniemiałem.
Ale, po kolei: maraton w Palermo był ostatnim wydarzeniem biegowym, w którym brałem udział w tym roku. Roku ciężkim, bez dobrych wyników, a i niezłe ciężko byłoby znaleźć. Męczyłem się.
Z natłoku obowiązków, z braku regeneracji, wreszcie, z powodu zniechęcenia bieganiem.
Niemal każdy trening był wyzwaniem mentalnym. Do tego przeziębienie, które nie chciało mnie opuścić przez długie tygodnie aż do zawodów. Ale zrobiłem niemal 100% zaplanowanego treningu, który był bardzo „odchudzony” względem poprzednich cykli. Do tego trudny, pagórkowaty profil trasy. To wszystko sprawiało, że ruszałem na Sycylię bez wielkich ambicji, nie chciałem tylko się wstydzić sam przed sobą, kończąc bieg w okolicach 4 godzin. Przebiegnięcie w tempie 5:00/km było planem minimum i tak też „zaanonsowałem” swoją obecność na mecie Pani Żonie i Synkowi, którzy pokonali dystans z naszej kwatery na Plac Ruggero Settimo kilka godzin po mnie.
Jedyną optymistyczną wiadomością było to, że końcówka przygotowań była jednak lepsza niż na wiosnę kiedy wynik, w płaskim maratonie, na poziomie 3h12"-3h13"
uznałem za satysfakcjonujący.
Poranek 17.11. był słoneczny i ciepły, temperatura raźno „szybowała” w okolice 20*C. Na starcie maratończycy i półmaratończycy (odpowiednio ok.500 i 2100 osób), którzy wystartują jednocześnie. Docieram w ostatniej chwili, spotykam Polaków z licznej, 47-osobowej grupy biegowej i bez problemu staję w trzecim szeregu biegaczy. Obok baloniki na 3h00"i 3h15".Czy trzymać się tego drugiego jak długo się da ? Do tej pory „celowałem” zawsze w ten pierwszy balonik...Ruszamy szeroką arterią Via Liberta w kierunku ronda, które zdobi Statua Wolności (lokalna). Kierujemy się na północ Palermo. Trasa prowadzi lekko pod górę. Biegnę swoim tempem a to oznacza, że równo z balonikiem na 3:00. Jednak już po 3 km, kiedy trasa skręca do dużego Parku Della Favorita, a nachylenie terenu jest większe, tracę kontakt. Jest coraz trudniej. Mimo, że biegniemy wśród zielonych drzew a przed nami wznosi się malownicza wysoka bryła skalna Monte Pellegrino, o którym sam Goethe pisał jako o „najpiękniejszym przylądku świata”, to prędko mam dosyć. Stromizna się zwiększa a tempo spada. Wiem, że podbieg skończy się po 7,5 km i staram się nie „człapać” ale kosztuje to dużo sił, tak dużo, że kiedy, po nawrotce trasa gwałtownie opada zmęczenie i zniechęcenie wciąż rosną zamiast maleć. Tym bardziej, że asfaltowa droga na jakiś czas przechodzi w szutr. Około 10 km wybiegamy z parku i tą samą drogą wracamy na Plac Ruggero Settimo...O dziwo zbliżam się bardzo do balonika 3h00" mimo że nie forsuję tempa. Nachylenie terenu powoduje jednak, że biegnie mi się w końcu dobrze i moje „morale” wzrasta. Trasa wytyczona jest bardzo „przyjaźnie”. Oto na 14 km znów znajdujemy się koło startu/mety, słyszymy głos spikera i gwar tłumu. Za 7 km będziemy tu znowu. Tymczasem ruszamy jednak głównymi ulicami turystycznej części Palermo w kierunku południowym. Via Rugero Settimo, Via Cavour, Via Roma i wreszcie Via Vittorio Emanuele a przy nim Plac Quatro Canti (Czterech Kantów) i imponująca katedra. Jest jeszcze wcześnie. Miasto jest senne a odgrodzeni barierkami biegacze powodują, że nieliczni turyści muszą przemykać przy witrynach sklepików i restauracji. Wszędzie pełno reklam Aperola. No są dosłownie wszędzie ! Na trasie nie jest ciasno mimo że odbywają się jednocześnie trzy „konkurencje” (są jeszcze sztafety). Trasa nie jest płaska, a ulica króla Emanuela to ciągła, ponad kilometrowa miejska „wspinaczka”. Ale znoszę ją dobrze. Pod koniec wybiegamy przez majestatyczną Porta Nuova pamiętającą XV wiek, okrążamy dostojny Pałac Nomadów aby następnie wspiąć się i przebiec przez jego bramy, „przecinając” go niemal na pół. Bardzo podobnie jak podczas maratonu w Amsterdamie biegacze przebiegają przez Rijksmuseum. Wybiegamy z pałacu ponownie na ulicę króla.Teraz trasa prowadzi w dół. Ale wiadomo, że to nie rekompensuje podbiegu. Balonik gdzieś zniknął choć trzymam tempo. Z przeciwnej strony grupa wspinających się biegaczy. Z niej znajomy głos:”Trzymaj !”. Trzymam więc. Skręcamy w Via Roma, znów Via Cavour i Via Rugero Settimo, plac o tej samej nazwie.Ale aby dobiec do półmetka należy jeszcze okrążyć bryłę teatru. Półmaratończycy już kończą a ja patrzę na zegarek. Kilka sekund powyżej 1,5 godziny. No nieźle. Naprawdę się nie spodziewałem. Oczywiście nie utrzymam tego tempa do mety ale jest z czego „tracić”! Czas poniżej 3h15" staje się realny. Chociaż braki w kilometrażu przygotowań mogą okazać się decydujące...Pełen obaw rozpoczynam drugie okrążenie. Biegaczy zdecydowanie mniej, przechodniów więcej. Dobiegam do ronda, z przeciwka samochód prowadzący wyścig. Z parku wybiega Kenijczyk, chwilę za nim drugi. Tak jakoś niepewnie, oglądają się za siebie. Biję brawo. Czyżby park ich zmęczył ? Potem okaże się, że obaj przybiegli na metę w czasach powyżej 2h14" Moje odczucie nie były więc odosobnione. Tymczasem radzić sobie muszę z trudami po raz drugi w miejscu, które godzinę wcześniej mocno dało mi „w kość”. Snuję się więc po parku chowając się przed słońcem w cieniu drzew pilnując jednak żeby czas nie odbiegał zbytnio od średniej 4:30 a już na pewno, żeby nie „ocierał się” o 5:00. I wygląda to jak wyścig ślimaków na podbiegach. Jeden ślimak z napisem „Marco” na koszulce z wolna dogania innego ślimaka o włoskiej karnacji, następnie zostając wyprzedzonym przez ślimaka rodzaju żeńskiego, mikrej, sportowej postury, który(a) jednak przeliczył(a) się z siłami i nagle zwalnia dając się wyprzedzić ponownie. Na to wszystko nadciąga smukły lis, biegnący dwa razy szybciej i zostawia ślimaki daleko w tyle. Spokojnie, to tylko sztafeta ;-) Za chwilę będzie zmiana. Lis może sobie „poszaleć”. Uczestnicy oczekujący na swoją zmianę głośno dopingują „Marco, Marco” a we mnie wstępuje chwilowa euforia: pokonałem najtrudniejszy fragment. Teraz „tylko” 10 km, podbieg pod ulicę króla, wspinaczka do Pałacu Nomadów, grzejące słoneczko i będę na mecie ! :-) Fajowo jest. Długa arteria do Placu Vittorio.
Via CAvour, Via Roma. No zmęczony już jestem ale odliczam kilometry i pilnuję czasu. Oby nie było kryzysu to „lecę” na wynik poniżej 3h10" Wyprzedza mnie dwoje biegaczy. Włoch i wysoka blondynka. Nie jestem w stanie się „przylepić” ale nie tracę dystansu. Na starówce ludzi już całkiem sporo, otwarte knajpy, gwar, Aperol, sporo oklasków, a ja znów wspinam się koło Quatro Canti i katedry. Świadomość, że to już blisko nie sprawia, że podbieg staje się łatwiejszy ale czuję się dużo lepiej niż na dwóch, poprzednich, miejskich maratonach. Kiedy do końca pozostają 3 km mija mnie karetka i widzę interwencję lekarską u biegacza, leżącego obok trasy. Kiedy pozostają 2 km mija mnie pacemaker, który biegł z balonikiem na 3h15" To ten co miał mnie wyprzedzić już dawno temu ale teraz powinien być pięć minut za mną ! Co u licha ? Nie ma jednak balonika tylko koszulę pace"a. Biegnie dla siebie. Pewnie nie miał już kogo prowadzić...Wreszcie Via Ruggero Settimo, jestem już bardzo zmęczony. Przede mną wciąż rosła blondynka. Okrążenie teatru i skręt do mety. Czy jest tu gdzieś moja Rodzina ? W końcu jestem trochę „za wcześnie”. Wbiegam na metę szeroko rozkładając i wznosząc ręce. Po raz 46 przekraczam metę maratonu, po raz 21 poniżej 3h10" ! Mój czas to 3h09"31” A teraz mogę naprawdę odpocząć...lecz nawet końcowa euforia nie zachęci mnie do spróbowania lokalnego „specjału” jakim jest kanapka ze śledzioną ;-)
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |