2016-10-11
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Maraton w Chicago (czytano: 1008 razy)
PATRZ TAKŻE LINK: https://www.facebook.com/notes/piotr-maciej-kaczy%C5%84ski/maraton-w-chicago-2016/10154362565813780
Nie było łatwo. Nigdy nie jest łatwo. Przebiegnięcie maratonu to niełatwe zadanie.
Zacząłem tak jak chciałem w tempie po ok 5:00/km i na 10-tym kilometrze byłem w 50:05. To już był sygnał na dzisiejsze możliwości. By przebiec maraton w 3h30 potrzeba by było dobiec na 10-ty kilometr przynajmniej w 48:30, a potem trzymać to tempo. Przed dwudziestym kilometrem ciśnienie na pęcherz zaskutkowało 2 minutową przerwą na siusiu.
Była ładna, chłodna pogoda aż do 35-tego km. Biegło się na spokojnie w tłumie walczących. 40 tysięcy równoległych, indywidualnych wojen samych zawodników z sobą samymi. Po siusiu jeśli miałem cień złudzenia, że jeszcze 3h40 jest możliwe do złamania, to szybko się te złudzenia rozwiały.
Połówka w 1h48. Wszelkie przedbiegowe kalkulacje zakładały, ze zwolnię po 30-tym kilometrze. Naturalne zmęczenie, podnosząca się temperatura powietrza nie dawały za dużo nadziei. A tu zaskoczenie. Zwalniałem, ale nie tak bardzo. Pięciokilometrowy odcinek między 25-tym a 30-tym kilometrem pokonałem w 26 minut. Kolejna piątka w 27 minut, a następna do 40-tego kilometra to niecałe 29 minut. A zakładałem, że po 30-tym kilometrze będę biegał - jak w Pjongjangu - po 30 minut na 5 km. Cały czas wokół mnie było dużo ludzi, a większość z nich to ja wyprzedzałem - po prostu bieg zacząłem z tyłu, wśród ludzi biegnących na 4h-4h30.
Gdzieś po 30-tym kilometrze dobiegłem do pacerek z Nike"a, które biegły na 3h50 całość. Chwila rozmowy i okazuje się, że one zaczęły 6 minut przede mną. Ja mam 6 minut zapasu na 3h50 na tym etapie? Nice. Poczułem, że mogę to tempo utrzymać do mety. I zaczął się prawdziwy wyścig. Nie goniłem już papierowych marzeń o złamaniu 3h30 czy 3h40, ale mierzyłem się z zadaniem by złamać 3h45. To było realne. To było możliwe. Trochę trzymałem się dziewczyn, trochę je wyprzedzałem, bo wokół nich był tłumek walczących o złamanie 3h50. Na postojach z wodą one mnie doganiały a potem ja je. Nie bardzo mi szło biec w ich rytmie bo jednak te 6 minut zapasu ma też ciemną stronę: moje tempo które już złapałem było ciut wyższe od ich tempa. I tak do mety.
Chicago wygrywa ze wszystkimi innymi biegami pod jednym względem: nieprzebrane ilości kibiców. Aż do 35-tego kilometra są ich tłumy. Potem mniej, ale to też jest dobre - pozwala na moment wytchnienia w walce z sobą samym. Później, przed metą, od 24-tej mili (ok. 37-tego kilometra) znów jest gęsto od ludzi. Ale jacyś cichsi, czy co? Brakuje mi ich saportu, podnoszę ręce do góry motywując publikę do większej wrzawy. To działa! Kibicują! Meksykańska fala! Wspierają! Są piękni! I już 2.20 km do mety. Podnoszę trochę tempo. Jest realna szansa na złamanie 3h45.
Na 400 metrów przed metą jest pierwsza parszywa górka. Teraz???? Na szczęście wisi znak, że zostało tylko 400 metrów do mety. Ręce mocno pracują, nogi niosą do mety. Ubzdurało mi się po ostatnich życiówkach w półmaratonach (1:41:00 i 1:39:00), że pewnie ukończę w 3:44:00. Spiker wymienia imiona finiszujących, wymawia i moje "Piotr Kaczynski from Poland", zdziwienie na mojej twarzy, takie pozytywne połachtanie ego. I meta. Ukochana, niech to się już skończy przecież! Ileż można! Jasne, maraton płaski. Jasne, idealne warunki pogodowe. Ale to wciąż 42 kilometry 195 metrów. Mój czas to 3:43:43. A kibice? W Pyongyangu może być i 160 tysięcy ludzi na stadionie na finiszu. Ale przez wcześniejsze 42 kilometry nie ma prawie nikogo, a na pewno nie ma nikogo, kto by wiedział co my próbujemy zrobić tego dnia o tej porze. W Chicago nie ma tego problemu. Nie ma stadionu na mecie. I bardzo dobrze. Grant Park nadaje się bardziej na świętowanie po zakończonym biegu.
PS. Maratońska ściana... Jaka ściana? Nie było. Gdyby nie pierwszy maraton półtora roku temu (gdzie Ścianę poznałem) to uznałbym, że widmo ściany to ściema. Ona jest jak fatamorgana, pojawia się i znika i nie wiesz kiedy. Ja biegam dosyć rozważnie, może wolniej niż obiektywne możliwości, może podświadomie bojąc się ściany? Dlatego upodobałem sobie określenie znajomego, który powiedział mi pół roku temu, gdy łamałem 4h na maratonie w Pjongjangu: Piotrek, opierdalałeś się. Ot, motywacja do dalszej pracy.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |