2016-06-26
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Wycieczka nad morze (czytano: 1156 razy)
Dawno mnie tu nie było – w sensie: na mara tonowej blogsferze – i trochę dziwnie się tu czuję po przerwie, lecz wyjątkowy dla mnie start, na wyjątkowym dystansie postawił mnie pod ścianą. Kiedyś nie marzyłem nawet o maratonie, potem, jak pewnie większość z tak zwanych ultrasów, po dojściu do ściany z wynikami – zacząłem się rozglądać za czymś więcej. Pojawiły się biegi dłuższe, naturalnym stało się bieganie po górach (kocham…), jakieś triathlony, wyścigi kolarskie i w zasadzie ciągle szukam czegoś nowego. A że ze znanego już chyba dalej niż w rodzinnej Pile klubu 4Run – wykształcił się specyficzny twór pn „Giro di Zawada” – to moje poszukiwania trafiły na podatny grunt, na którym kwitną rozmaite szalone pomysły.
Bo za taki muszę jednak uznać przebiegnięcie trasy biegu „147 Szczecin – Kołobrzeg” w wersji stumilowej. Drugim czynnikiem sprawczym – jak nieomal zwykle – był kolega z pracy, Wojciech Krajewski, który miał przyjemność brać udział w tym przedsięwzięciu dwa lata temu, jeszcze na trochę krótszej wersji. I tak oto znalazłem się 17 czerwca, w piątek o 16.55 na Wałach Chrobrego (jak zwykle na styk – w stylu alpejskim), pod stopami Muzeum Narodowego, odbierając pakiet i wkrótce potem przebierając się już do startu. Nawet nie próbowałem ogarniać tego rozumem: owszem przygotowałem taktykę, stroje, wyposażenie, jakieś założenia odnośnie odżywiania – ale nie mogłem przetrawić tego dystansu. Bo przecież dotychczas nigdy nie biegłem więcej niż 80 km. I jedyne na co wpadłem, by oszukać głowę to system zadaniowy: od punktu do punktu, po kolei, na „zimno” do celu, bez względu na okoliczności.
Pogodowo zapowiadało się kiepsko, w godzinie startu jeszcze lekko siąpiło, mogłem poszpanować zakupem nowej kurteczki, która jednak szybciutko trafiła do plecaka, bo padać przestało i zrobiło się nieoczekiwanie ciepło. Miałem też dylemat odnośnie butów – zabrałem dwie pary i padło od startu na Brooksy Aduro, co potem miało swoje konsekwencje. Pierwsze 15 km trasy bardzo łatwe – ścieżki rowerowe i chodniki w kierunku Szczecina Dąbie pokonywaliśmy z Wojtkiem w tempie ok. 5:45/km. Po pierwszym punkcie odświeżania wbiegliśmy do lasu, gdzie mieliśmy możliwość zaadaptowania się do oznakowania trasy, które towarzyszyć miało nam już do końca przygody. I nie zrobiliśmy jeszcze nawet kolejnej „piątki”, kiedy przytrafiło nam się obu nie zauważyć skrętu i dorobić ok. 1,5 km bonusa. Niby niewiele – ale wiecie jak to jest potem na końcówce… I tak szczęście, że tylko tyle – dzięki bezinteresownej pomocy jednego z biegaczy, który zadał sobie trudu pobiegnięcia za nami i zawrócenia nas z pomyłkowo obranego szlaku.
Trasa robiła się coraz cięższa, początkowo przypominała charakterem znane nam ścieżki z Gwinta czy Latającego Olędra, jednak było to zWODNE wrażenie. Bo następne kilkadziesiąt kilometrów to raczej Kraina Tysiąca Jezior, w które przeobraziły się trasy biegu po ostatnich ulewach. I na pewno świetnie czuł by się na tych odcinkach zwycięzca ostatnich dwóch edycji Rajdu Finlandii, Jari-Matti Latvala – z naszym samopoczuciem było trochę gorzej. Do pierwszego punktu w Sownie na 32 km mieliśmy w zasadzie tylko „odcinek testowy” – ale już na nim nasze drogi się rozeszły. Wojtek po 23 km postanowił zwolnić, widząc ile energii kosztuje pokonywanie wodnych kąpieli.
Na punkcie znalazłem się jeszcze za dnia ok. 2130, czekał tam już na mnie Michał Bobrowski, który przez następne kilkanaście godzin miał zapewniać nam backup na szlaku. Opłukałem twarz i ręce, kilka łyków wody, plecak na grzbiet, czołówka na łeb i do przodu. A i tak zajęło mi to ok. 10 minut. Trasa wybiegała asfaltem i muszę przyznać, że te odcinki były najsłabiej oznaczone – bardzo rzadko taśmy na drzewach, zanim dobiegłem wreszcie do świetnie jednak oznakowanej zmiany kierunku – miałem wątpliwości czy dobrze się poruszam. Ale może to tylko brak obycia i doświadczenia – w sumie logicznym było, że jeśli szlak wiedzie nas prosto drogą bez skrętów – to po co wyznaczać trasę? Ale z drugiej strony - czy w takiej imprezie musimy się trzymać logiki? Czasami bywają z tym problemy – zwłaszcza po kilkunastu godzinach…
Dobrą godzinkę poruszałem się w zapadającym zmierzchu sam – ciesząc się z „nocnego oznakowania” trasy. Jak na oświetlonej obwodnicy – nie dało się pogubić – z daleka wyłaniały się świecące bączki lub fluoroscencyjne tabliczki z logo biegu. Natomiast pod nogami zaczynało być fatalnie. Niekończące się kałuże, po kilka, - naście i – dziesiąt metrów, od lewej strony ścieżki do prawej i jeśli ktoś chciał biec bez zamaczania butów – na pewno przy każdej takiej przeszkodzie musiał poświęcić trochę czasu na wybór drogi pokonania bajora, technikę wykonania takiego przejścia (mokra wysoka trawa, gałęzie, drzewa, kolczaste krzewy, błoto), czasami obejście kawałek przez las lub też w połowie drogi – po prostu musiał zawrócić i próbować druga stroną. Mnóstwo zmian tempa, drobienia, przeskoków, poślizgów i tak non stop przez kilkadziesiąt kilometrów. Koszmar.
W samotny bieg na ok. 43 km wdarła się atrakcja – dogoniła mnie czołówka kolarzy, którzy również – po raz pierwszy w tej edycji – ścigali się na dokładnie tej samej trasie. To było coś obłąkanego – minęła mnie trójka samobójców w tempie naszego Pendolino (tyle, że poruszającego się po torach kolejki bieszczadzkiej – by zachować proporcje…) nie zważając na kałuże, błoto czy zwisające gałęzie. Ale mi zęby wyszczerzyły się w radości, bo na drugiej pozycji jechał mój krajan, młody kolarz/triathlonista z Piły, Kuba Korta, nie odpuszczając nawet na metr. A przewagę nad następną grupką mieli już kilkunastominutową. Najbardziej dłużyła się końcówka przed drugim punktem kontrolnym zlokalizowanym w Maszewie (u mnie 53 km) – za miejscowością Darż – istny runmageddon w wodzie, błocie i kłujących krzakach. Ale może przeprawiałem się nie tą stroną kałuży (dochodziły do 30 – 40 m) co trzeba… Na punkcie czekał już niezawodny Michał – a więc dolewka płynów, przebranie skarpetek (buty zostawiłem wytrząsając z nich tylko wszystko co ruchome), parę kęsów na punkcie i obmycie twarzy oraz rąk. I dalej – a i tak bez zbędnej zwłoki znowu przerwa trwała ok. 15 min.
Ruszyć już wcale nie było tak łatwo, kilka minut minęło zanim wróciłem do „przelotowego” tempa. Krótki podbieg asfaltem i znowu skręt w teren, w kierunku Redła. W oddali zaczęły błyskać w świetle czołówki czyjeś ciuszki i kiedy myślałem, że za chwilę je dogonię – cholerna komórka. Okazało się, że to Maciek Reinke chciał sprawdzić jak mi się żyje. A ja mogłem się przekonać, że bieg i rozmowa przez telefon jednocześnie – męczą bardziej niż bym się spodziewał. Co się odwlecze to nie uciecze – po kilku następnych minutach dogoniłem towarzystwo przed sobą – a była to parka: Dominika i Kazik. Los nas znowu spotkał – okazało się bowiem, że to brzydszy z tej pary – uratował nas wcześniej przed pogubieniem drogi. Nie mieli nic przeciwko wspólnemu pokonywaniu trasy – zawsze to raźniej przez noc somotrzeć. Generalnie wiele nie gadaliśmy – słychać było głównie Kazika (ku..a, o ja pie…. – po co się tu znowu zapisałem, a co to znowu za ch….wo przed nami) – który jak się okazało wystartował tu po raz trzeci. Dominika reagowała chichotem, a ja robiłem to co zwykle wychodzi mi najlepiej – czyli trzymałem gębę na kłódkę. I mieliśmy jeszcze tylko magiczny moment, kiedy to wprost po przerwie na sikanie – przedstawiliśmy się sobie nawzajem – by nie lecieć anonimowo.
Bez większych przygód dotarliśmy do Nowogardu, gdzie był zlokalizowany 3 punkt (u mnie na liczniku – 78 km). Tu mieliśmy mieć dłuższą przerwę na jedzenie i faktycznie zeszło nam ok. 20 minut (delektowałem się naleśnikiem z dżemem – polecam osobiście). Kazikowi wyraźnie się spieszyło – nawet jak siedział, to nóżki mu chodziły jak ta lala. Ledwie zdążyłem zrobić swoim partnerom fotkę – już poleciał. „Ruszę powoli marszem” – powiedział. To nie wiem jak określić nasze tempo – bo dogoniliśmy go po 15 km…. Może w stylu Gmocha – „troszkę za wolni są bardzo…” Zanim na dobre ruszyliśmy – mało ciekawą informację na temat Kuby przekazał mi jeszcze Michał. Otóż młody musiał się wycofać – złapał łącznie cztery gumy, prąd w lampce skończył mu się po 4 godzinach (a spokojnie aku miał zdzierżyć siedem…), wracał na punkt z oponą wypełnioną trawą… i pewnie ze łzami w oczach. Szkoda bo jechał na drugiej pozycji, a będąc mocniejszym na asfalcie mógłby jeszcze powalczył o pełen tryumf…
Kolejny odcinek przebiegliśmy z Dominiką prawie w całości, na końcówce razem z Kazikiem i dotarliśmy na 4 punkt w miejscowości Płoty (na wyświetlaczu – setka) przed upływem 13 godzin. A tutaj: uśmiechnięci ludzie, wszystko podają sami, nie pozwalają się ruszyć z miejsca – no rewelacyjna po prostu ekipa. Łapię naleśnika, pocieszam Kubę, który czeka tu na transport – nie wiedząc, że volvo już stoi na parkingu. Dojadam leczo – ale coś mi nie trybi i po paru kęsach daję spokój. Tradycyjnie Kazik ruszył pierwszy, ja za nim (przerwa na punkcie ok. 22 min) – choć w moim wykonaniu było to już raczej zapychanie czołgu – z taką gracją musiało to wyglądać. No nie mogłem odpalić diesla – maszerowałem dobre 2 kaemy – zanim udało się przejść w bieg – i w tym czasie dobrnęła też do mnie Dominika. Wiedzieliśmy, że do kolejnego punktu mamy prawie 30 km i będzie to decydujący kawałek, potem przerwy miały być już co 15 km. A tu jak na złość pierwszy raz pojawiły się poważne problemy – z głową było OK. – natomiast z energią gorzej, jakby mi ktoś w ciele jakieś kanały przepływu poblokował.
Dominika wyfrunęła do przodu, dobrze, że na prostych widziałem jakiegoś ludka przed sobą – było kogo gonić, choć zaczynało być mocno ciężko. I zaczynały się problemy ze stopami – odciski zaczęły pływać, przypominając efekt aquaplaningu samochodowego… I tak w znoju dotarłem do miejscowości Bądkowo – gdzie zauważyłem wychodzącego z miejscowego sklepu biegacza. Trzymał w garści chyba puszkę sprite, a na mnie zadziałało to tak, że również zapragnąłem czegoś zimniuteńkiego… Bo przecież światem rządzi miłość. Ja, na przykład, kocham wypić… Mój wybór padł na piwo, coś mi mówiło, że to ostatnia szansa, by zakończyć ten męczący mnie galimatias z bebechami. Do sklepu zeszło się z pół wsi, jakiś kolo w dresie i klapkach – chyba przewodnik stada (bo zrobiła się cisza jak ta…) – obrzucił mnie spojrzeniem i kiedy szykowałem się do ewakuacji, nieoczekiwanie przybił mi piątkę… Najgorsze miałem za sobą, choć jeszcze dostałem propozycję skorzystania z hmmm – lodów migdałowych w wykonaniu miejscowej specjalistki, o urodzie dorównującej pamiętnemu Igorowi z „Młodego Frankensteina” Brooksa…
Z pewną ulgą, czystym umysłem i nieco miękkimi nogami ruszyłem dalej. Na odcinku przechodzącym przez piękne w słońcu pola zaserwowałem sobie jeszcze demontaż majtek, lecąc dobre 100 m na waleta – niestety ich słaba współpraca z szortami kosztowała mnie zbyt wiele i musiałem w końcu powiedzieć stanowcze nie. Mijałem kolejne kilometry i nagle dostrzegłem w oddali Dominikę – poznając ją po charakterystycznych rękawkach kurtki. Gdy zbliżyłem się do niej na kilkadziesiąt metrów, zaczęła nieoczekiwanie wykonywać dziwne figury w stylu – head banging, których nie powstydziłby się sam Kerry King – jak jeszcze miał włosy… Kuźwa ależ to było piękne: up – down, side to side, circular swing – czegóż tam nie było? No tak ale co to ma wspólnego z bieganiem? Szybko wytłumaczyła mi to jakaś miłośniczka pyłków – waląc mnie bez ostrzeżenia żądłem w łeb. Zdążyłem dobiec do Dominiki – okazało się, że jedna z pszczół zaplątała się jej we włosy – odrzucić bidon z colą, bo bałem się czy nie spędzi na nas większych problemów i mozolnie razem usuwaliśmy robaczka. Na szczęście ani ja ani Domino – nie ucierpieliśmy bardziej i mogliśmy wrócić do mozolnej wędrówki w kierunku miejscowości Brojce.
Jeszcze raz się rozłączyliśmy, kiedy wychodziłem z lasu do cywilizacji – na jej skraju czekał na mnie Michał, co było wiadomym znakiem, ze już prawie jestem na miejscu. I znowu złe informacje – okazało się, że Wojtek „Mijagi” Krajewski „dał za wygraną” – choć w jego przypadku miało to nieco inne znaczenie niż w wyborach miss… Trudno było mi się odnieść w tamtym momencie do jego decyzji – w tej chwili szanuję go za to – ocenił, że dalszy udział byłby już zamachem na własny organizm (konkretnie – zniszczone stopy). A wiadomo jak my z tym mamy – my faceci – nie potrafimy czasem przestać, czyniąc to na własną zgubę. Uzupełniłem napoje, wciągnąłem pomarańczkę, zjadłem parę nitek makaronu z białym twarożkiem – choć organizm już nie chciał raczej nic przyjmować. Do mety jeszcze jeden punkt i ok. 30 kilometrów walki – wiedziałem już, że tam dotrę, choćbym miał się czołgać…
I faktycznie tempo nie było oszałamiające: więcej marszu niż truchtu, ale ból się potęgował i nie miało to już nic wspólnego z przyjemnością. Raczej z wypełnieniem żołnierskiego obowiązku. Mijaliśmy się nadal z Dominiką, choć za wiele nie rozmawialiśmy – ot takie spotkanie dwóch introwertyków… Na punkt w Byszewie wszedłem pierwszy, tam czekał już małżonek mojej towarzyszki biegowej z butelką świeżutkiej wody. Na ostatni odcinek ruszyliśmy ponownie razem i znowu Dominika dała mi wolną rękę w wyborze tempa. Jeszcze bardzo niefajny odcinek przed i przez miejscowość Niemierze i po paru kilometrach przez teren wyszliśmy na wysokości, zdaje się, Grzybowa już na końcową ścieżkę. I te ostatnie to też były – dla mnie – złe kilometry. Pobocze drogi, chodnik, kostka, długa prosta, rosnące problemy ze stopami, oznaczenia trasy bez podania – ile jeszcze do tej cholernej mety? Ale to już było zmęczenie i pojawiająca się w związku z tym drażliwość. Na ostatnim - jak się miało okazać - rondzie, miałem wątpliwości czy dobrze zmierzam (a wystarczyło zajrzeć do mapy w plecaku…), kląłem na orgów i spotkałem znowu Michała, który wyszedł po mnie – ratując od mojej wściekłości innych użytkowników chodnika i ścieżki rowerowej.
Na końcówce poderwałem się jeszcze do lotu – bo jakże to – po tylu kilometrach wejść na metę? Jakoś tak niehonorowo… Medal na szyję, fotka Mijagiego, który już wyraźnie trochę odżył i … upragniony prysznic. Pod którym zaliczyłem największy kryzys fizyczny – o mało co nie zemdlałem pod strumieniem gorącej wody. Za szybko, za gwałtownie… Tutaj potrzeba rozwagi i spokoju. Jak i na całej trasie 147 Ultra Szczecin – Kołobrzeg 100 mil, biegu, który już na zawsze pozostanie w mej pamięci. Po raz pierwszy przekroczyłem Rubikon – 100 km i to od razu o następne 60. Już sobie wyobrażam co może mnie spotkać na trasie październikowego ŁUT – a. I ta odebrana nauka wydaje mi się największą wartością dodaną potyczki Szczecin – Kołobrzeg. Tu było strasznie mokro – tak może być większe błoto; tu mieliśmy raczej ciepło, w kierunku upalnie na końcu – tam może być śnieg, deszcz i przeszywające zimno, odbierające szybko energię. Tu mieliśmy jedną piękną, krótką noc – tam będą dwie długie i raczej mniej przyjemne. Zawsze może być gorzej, ale to potem – na razie pozostają piękne emocje piątkowo – sobotniej imprezy, na której poznałem parę nowych fajnych osób, zdobyłem nowe doświadczenia, które mają zaprocentować przy kolejnych wyzwaniach; a przede wszystkim – pokonując słabości udało mi się dotrzeć do mety. Dziękuję bardzo Kazikowi i Dominice – bez Was ten bieg byłby inny i nie wiem czy potoczyłby się równie szczęśliwie. Do zobaczenia gdzieś w Polsce…
ps. nie zobaczyłem nawet przez chwilę morza... Chyba trzeba będzie tu wrócić...
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora |