|
| Przeczytano: 721/859201 razy (od 2022-07-30)
ARTYKUŁ | | | | |
|
Marathon ist marathon | Autor: Jakub Szymankiewicz | Data : 2018-10-03 | Maraton w Berlinie, najlepszy maraton na świecie. Właśnie tutaj szykowałem się drugi rok z rzędu do prawdziwej przeprawy. Udział w tak wielkiej imprezie, w dodatku w wąskim gronie elity mężczyzn, wymuszało ode mnie olbrzymiej dyscypliny podczas przygotowań.
Dwunastotygodniowe przygotowania rozpocząłem 25 czerwca. Już od początku narzuciłem sobie odpowiednio skrojony plan, który zakładał stopniowe zwiększanie obciążenia. W kluczowym momencie średni kilometraż tygodniowy wynosił ponad 160km w ciągu 6 dni (od wtorku do niedzieli). W tym okresie wybiegałem około 1400km, dając sobie dwa dni wolne od treningów w całym cyklu.
Wyjeżdżając w piątek - 14 września - do Berlina, miałem poczucie dobrze wykonanego planu. Nawet "katorżnicza" dieta niskowęglowodanowa, przeszła bez echa. Po dotarciu na miejsce, do hotelu przy Budapseter Strasse, by odebrać pakiet i podpisać dokumenty zdałem sobie sprawę, że nie ma odwrotu. To na co czekałem, jest już na wyciągnięcie ręki. Nastrój wielkiej imprezy otaczał mnie gdziekolwiek się spojrzałem. Pozostało dopiąć jedynie ostanie elementy i cierpliwie wypełnić ustalony plan taktyczny podczas niedzielnego maratonu.
W sobotę krótka, intensywna jednostka treningowa (ok. 25 minut), by pobudzić nogi do działania dała mi jasny przekaz - jestem gotowy. W południe przygotowałem napoje, bidony na trasę. Wyparzanie, odmierzanie, mieszanie, zaznaczanie, oklejanie, chłodzenie. W dniu tak zwanego nicnierobienia to - oprócz treningu - najciekawsze zajęcie. No, dobrze przyznam się, że poszedłem kupić siostrzeńcowi mały upominek - misia. Jestem teraz na etapie bajek, ciągłego żonglowania piłką, czy przeróżnych zabaw, więc znam się na rzeczy!
Podczas obiadu, siedziało obok mnie kilku biegaczy, m.in. Wilson Kipsang, otoczony przez trenerów i managerów. Miałem również okazję wymienić kilka zdań z jednym z Brytyjczyków. Atmosfera jak zawsze w takim towarzystwie jest miła i sympatyczna, okraszona szerokim uśmiechem.
W niedziele ruszyłem swój tyłek o 6:03. Autobus spod hotelu wyruszał na start o 7:45. Raczej nie muszę wspominać o niemieckiej dokładności? Pogoda zapowiadała się rewelacyjnie - nomen omen - tak na ustanowienie nowego rekordu świata.
Po dojechaniu na miejsce, spokojnym krokiem przeszliśmy do namiotów usytuowanych przy starcie w sercu Tiergarten. Około 8:24 wybrałem się na rozgrzewkę. Później założyłem strój startowy i udałem się do strefy mężczyzn. Mała przebieżka, sprawdzenie sznurówek, ostatnie dopasowanie stroju. Wszystko na miejscu, pora zaczynać!
Od razu było widać jak mocno oderwał się Eliud Kipchoge. Wiedziałem, że mój plan zgrywa się z celem Elity Kobiet, dlatego dołączyłem do grupki. Kto ma chwilę czasu polecam obejrzeć sobie ten rekordowy maraton, który jest dostępny na stronie internetowej RBB TV. Widać mnie wiele razy, nawet jak dobiegam do mety.
Pierwsze kilometry upływały spokojnie, równo. Według planów, punkt pierwszego pomiaru na 5km, powinienem przekroczyć w okolicy 16:30. Podobał mi się sposób współpracy. Biegnąć w grupce, musisz być skupiony nie tylko na utrzymaniu równego rytmu, ale musisz dostosować się do osób przed tobą czy obok ciebie, mając na uwadze Panie, które są prowadzone przez pacemakerów. To One są nietykalne. Innych możesz (puszczam oczko) lekko pchnąć by nie tarasowali drogi.
Niesamowity styl biegu ma Dibaba. Będąc tak blisko widzisz każdy drobny szczegół. Gladys Cherono, zwyciężczyni maratonu, wyglądało skromnie, w pełni skoncentrowana. Złapałem dobry kontakt ze Steffenem Uliczką, który prowadził Tolę. Zresztą później nasza współpraca zaowocowała wyjściem z dołka.
Dziesiąty kilometr mijaliśmy w czasie 32:45. Nawet nie wiedziałem, że to już. Żadnych oznak zmęczenia. Dziesięć sekund na plusie według planu. Jako ciekawostkę dodam, że dzień po maratonie otrzymałem wiadomość ze zdjęciem 8-letniego chłopaka, który dumnie trzymał w ręku mój bidon, wyrzucony po wypiciu na 9km, w okolicach Rozenthaler Platz. Co za historia!
Biegliśmy dalej. W pewnym momencie zwróciłem uwagę, że faworytka Dibaba, cofnęła się w głąb grupy. Niby było ciepło, ale w pewnym momencie zrobiło mi sie dosłownie zimno, tak w okolicach 17km. Wcześniej mijaliśmy punkt 15km w czasie 49:12.
Grupka się lekko podzieliła. Dibaba wyszła na prowadzenie. Z nami została Cheruno, Ruti, Kiplagat i Tola. Mijaliśmy te charakterystyczne wiadukty "ozdobione" graffiti na 20km i dzielnie brnęliśmy dalej. Nikt z nas nie wyglądał na kogoś kto może odpaść.
Połówka w 1:09:10. Średnie tempo 3:16min/km. Byłem na plusie o 17 sekund. Co sobie wtedy myślałem? Wiedziałem, że raczej pobiegnę ciut wolniej drugą połówkę, ale nie spodziewałem się, że najgorsze czeka na mnie już za kilka kilometrów.
W okolicach 23-24 kilometra zwróciłem uwagę, że odpadł, został z tyłu, Steffen (prawie jak Effenberg). Zaniepokojona Tola, co rusz zaczęła się obracać. Kiplagat utrzymała rytm. Po przebiegnięciu 25km odczułem lekki dołek fizyczny. Zwolniłem. Tak znienacka. Jakbym dostał rykoszetem.
Nagle, w okolicach 27 kilometra zza moich pleców wybiega Steffen, który przejmuję prowadzenie. Tola odetchnęła z ulgą. Ja również. Wróciliśmy jakby na nową ścieżkę. Teraz już wiem, że musimy współpracować razem, w dwójkę, wspomagając Tolę.
Przed 30km zjadłem drugi żel. Czas był przerażający, ale nie tragiczny. 30km - 1:39:27, 42 sekundy na minusie. W okolicach 32km dołączył do nas kolejny pacemaker, który dreptał do mety. Prowadził piątą grupę na czas 2:15-16. Po chwili następny. Tola miała trzech zajączków. Lekko zostałem z tyłu, ale kontrolowałem sytuację.
Punkt 35km miał być kluczowy. Przygotowałem sobie bidon z żelem. Zamurowało mnie, gdy na stoliku go nie było. Ktoś mi go zwinął, ktoś przede mną. Akurat teraz, kiedy potrzebowałem impulsu, a czułem, że przezwyciężyłem dołek. 35km w 1:57:02. Tracę już blisko 2 minuty. Prawie się zatrzymałem monitorując raz jeszcze stolik nr. 8 i wcześniejsze. Mój rzucał się w oczy z daleka. I nic nie wypiłem, nic.
Szczęście w nieszczęściu jak w okolicy 36.5km, mogłem widzieć na własne oczy jak Eliud Kipchoge przebiega przez linie końcową ustanawiając rekord świata. Dosłownie podczas biegu moje oczy z niedowierzaniem zwiększały ostrość na zegar. Zastanawiałem się czy aby coś się nie rozmazało. Czy jedynka nie myli się z czwórką. A tu zobacz. 2:01:39! Brawo Eliud. I pomyśleć, że siedziałem vis-a-vis tego człowieka w namiocie. Poruszyło mnie to na tyle, że zebrałem się w sobie by przyspieszyć. Rzuciłem jeszcze pod nosem kilka nieparlamentarnych słów motywacyjnych.
Po ponad 7km (37.3km) wypiłem wreszcie wodę. Nie jest to co prawda własny izotonik, a podziałało podobnie. Teraz mam do siebie żal, że nie ruszyłem mocniej właśnie w tamtym momencie. Wlokłem się jak tur. Mogłem rozruszać nogi wymuszając je mocniejszą pracą rąk. Dzisiaj wiem, że wynik końcowy mógł być o minutę szybszy.
40km. 2:15:02. Przyspieszyłem. Miałem już co prawda ambiwalentny stosunek do czasu i zaistniałej sytuacji. Nawet nie chcę pisać ile traciłem do zaplanowanego rezultatu. Zgarnąłem bidon, uzupełniłem płyny i zerknąłem na prognozowany czas, na zegarze skutera, który krążył przy nas (2:22:26).
Steffen ruszył, oderwał się od Toli. Wiedział, że jest pierwszym Niemcem. Chciał w samotności delektować się dopingiem. Poszedłem lekko spóźniony. Przyspieszyła też Japonka prowadzona przez pacemakera. Zaczynają się zakręty i po chwili wyłania się Brama Brandenburska. Koniec coraz bliższy. Meta za kilka kroków.
Z sekundy na sekundę linia końcowa stawała się bliższa. Wypełnione po brzegi kibicami trybuny zgotowały - jak na całej trasie - kolosalny doping. W Berlinie ilość osób stojących przy trasie potrafi przytłoczyć. Właśnie dla takiej chwili warto się męczyć. Może koncentracja zwęża trasę, jednak podzielność uwagi równoważy ten widok, dzięki któremu otrzymujesz dodatkową porcję energii.
Oficjalnie przebiegłem dystans królewski w 2:22:31. Na mecie wspólnie pogratulowaliśmy sobie ze Steffenem dzieła, po którym czułem gorycz. Ze środka wydobywała się sportowa złość. Mimo wszystko z uśmiechem poczekaliśmy na Tolę, na szóstą Kobietę maratonu!
Po chwili poszedłem do namiotu oddalonego 50 metrów na lewo za linią mety. Odebrałem swój worek, przebrałem się, uzupełniłem płyny i poszedłem. W środku mieliśmy do dyspozycji maserów, różnego rodzaju napoje, owoce, czy batony. Stał w kącie również telewizor.
Nie zrealizowałem zadania. Zadzwonił Szwagier. Pytał się dlaczego tak późno (wiadomo, szyderka), na co bez chwili zawahania odpowiedziałem, że po drodze wstąpiłem do sklepu. Patrząc na czas, tak to wyglądało. Wszedłem na pewniaka z listą do warzywniaka, zgarnąłem wyznaczone produkty, ominąłem kolejkę, ale zamiast zapłacić kartą, zacząłem liczyć drobne.
Druga część była mizerna. Średnie tempo drugiej połówki wyniosło 3:28min/km. Całość biegu 3:22min/km. Różnica między pierwszą, a drugą częścią wyniosła 4:11 minut co oznacza spadek -2,55%. Ostatecznie zająłem 33 miejsce. Bieg ukończyło 28 452 mężczyzn oraz 12 329 kobiet.
Jako osoba, która zaczynała od zera, która nigdy nie miała trenera, która organizuję sobie wszystko od podszewki, która nie ma dobrego wujka sypnącego pieniędzmi, pracując na pełen etat, nie powinienem sobie nic zarzucać. Wiem, że decydując się na tak skądinąd odważną, może nawet arogancką taktykę, nie ruszyłem z motyką na księżyc.
Doskonale znam swój organizm. Oficjalne wyniki z krótszych dystansów nie są dla mnie odzwierciedleniem, ponieważ nie biegłem żadnego na sto procent, często nie daje z siebie 80%. Są to jedynie akcenty treningowe w planie do maratonu. Tego czego nie widać, czyli pracy na dużo większych prędkościach i nawet życiówki na 5km (do tej pory nie brałem udziału w oficjalnym biegu na piątkę) czy 10km robię w odpowiednim czasie na treningu. Specyfika przygotowań do maratonu jest na tyle skomplikowana, że trudno drugiej osobie zrozumieć nagły pik formy. Suchy wynik nigdy nie odzwierciedli tygodni, miesięcy, lat przygotowań. Otrzymałem gigantyczny zbiór danych do analizy, który wykorzystam - daj Boże - podczas następnego wyścigu. Kilkanaście lat gry w piłkę nożną dało mi solidny fundament do biegania na najwyższym poziomie.
Cieszę się również z faktu, że nie ma na świecie piłkarza, który może się pochwalić takim wynikiem w maratonie!
|
| | Autor: Fred53, 2018-10-03, 14:19 napisał/-a: Super wynik, tylko gratulować. Chciałbym brać udział w maratonie za odrą, ale los mi nie sprzyja i przez kolejne dwa lata nie byłem wylosowany. Będę próbował w tym roku :-).
Jeszcze raz serdecznie gratuluję.
Edward. | | | Autor: henry, 2018-10-03, 18:35 napisał/-a: W Warszawie byłbyś 6 i stał byś na podium. | | | Autor: Admin, 2018-10-03, 18:49 napisał/-a: Dwa tygodnie temu też pobiegłem drugą połówkę maratonu wolniej od pierwszej. O 23 minuty :-) Więc wiem jak to jest :-))) | | | Autor: witas, 2018-10-04, 11:17 napisał/-a: Michał, ale Ty ten start potraktowałeś diagnostycznie ...
Przeanalizujesz wykresy z zegarka, wyciągniesz wnioski, zaplanujesz korekty w treningu, przetestujesz to w najbliższym mikrocyklu treningowym i w następnym maratonie z 23 minut zejdziesz do ok. dziesięciu.
To będzie progres !!! | |
|
| |
|