Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA  GALERIA [2]  PRZYJAC. [65]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
Kowal
Pamiętnik internetowy
El Ninja Kowalos Lenios del Matador

Dariusz Kowalski
Urodzony: 1970-08-06
Miejsce zamieszkania: Modlniczka k/Krakowa
2 / 2


2008-10-03

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
4Energy 2008 - Sodomia i Gomoria. I bez bólu nic się nie stało, co się stało. (czytano: 1687 razy)



18 września 2008. Czwartek.
Szybki trening po Błoniach, ciągłe przygotowania do zrobienia połówki w 2 godziny. W sumie niejedną już zrobiłem, ale akurat innego kształtu. I to co tam było lekką przejażdżką tutaj jawi się wyczynem okrutnym.
Ruszam w sakramenckim tempie 5:40. W planach 3x6km. na kilometrowej przerwie w truchcie. Po drugiej szóstce widzę kostuchę i światło w tunelu. Głowa mówi – biegnij dalej, ale w prawym uchu głos żony mówi – „nie idź do światła”. No więc idę... do domu. Koniec treningu, do d...y z takim bieganiem. 3 lata treningów i zdycham po 12 km. Dół.

20 września 2008. Sobota.
Pociąg do Katowic. Jadę z Treborusem. 4Energy to dla mnie kultowa impreza. W pociągu wyciągam 250g. czekoladę z rodzynkami. Częstujemy współpasażerów – nie chcą (Bogu niech będą dzięki). Robert coś tam zakąsza, ale bez entuzjazmu. No to ja wciągam resztę i popijam pół litra... Człowiek nie kaktus, pić musi.
Biuro zawodów, pierwsi znajomi, potem podróż na nocleg. Szpaqu oferuje transport, jedziemy 30 minut zwiedzając połowę Katowic. Potem wracamy pieszo w 10 minut. Ach te remonty!
Knajpka pod spodkiem, spotkanie grupowe. Spokojnie po piwku, I zakres. Potem drugie – II zakres, potem III – trzeci zakres. Ja wysiadam, pozostali biegną dalej. „Atestator” wyraźnie już wchodzi w beztlen, reszta towarzystwa jakby mocniej wytrenowana trzyma się stabilnie. Próg dietetyczny chyba przekroczony, bo majonez nie był „light”.
Koniec knajpy, powrót na salę gimnastyczną do spania. Ciepło, miło i 9 godzin snu, jak dobrze. Zamykając oczy słyszę tylko, że Robert, Sławek, Mateusz i Tomek poszli na schody na rytmy z czerwonym winkiem, dzień gaśnie.

21 września 2008. Niedziela.
Przebudzenie o poranku. Dwa bananiki, literek izotonika na przebudzonko. Pierwsza wizyta w kibelku. Sikanie na biało – jest dobrze. Więcej wody maszyna nie przyjmie. Mięśnie nóg wibrują, Joda jest ze mną. Po czwartkowym zgonie podejmuję decyzję – biegnę z Damkiem i jego autobusem na 2h.
Szatnia, druga wizyta w kibelku. Pogawędka ze znajomymi, trzecia wizyta w kibelku (załapuję się na ostatni plasterek papieru życia). Rozgrzewka, czwarta wizyta w kibelku (gdzie to się we mnie mieści!!!). Krótki rękawek, krótkie porteczki, czapeczka i rękawiczki – ciacho ;)

Start – lecę sobie za niebieskimi balonikami w odległości kilkunastu metrów. Badam swoje możliwości. Dołączę do nich jeżeli Joda sobie nie pójdzie, bo jak nie to bez sensu zasuwać na 2h. Wcale się nie pocę jeszcze, bo przy 7 stopniach to nawet tak ciepło jest lekko inaczej. Pierwsza wspinaczka – lekutko, bez zmiany oddechu, wielka moc. Zbieg i 7km. minęło. Jestem już razem z balonikami, świta myśl, że to jest właśnie dzień konia.
Drugi podbieg – jest moc. Zbieg i 14 km za nami. Joda ciągle siedzi na ramieniu i pogania. Proszę Roberta o nieco szybsze tempo – odchodzimy, zostawiamy Damka i jego ekipę. Już wiem, że 2 godziny są prawie moje.
Trzeci podbieg, ciężko, ale trzymam tempo. Robert ostro motywuje, czas rewelacyjny. Na samej górce dyszę już jak pies po przeleceniu..., ale odpoczywam z górki. Ostatni wodopój. Na 18km. już wiadomo, że będzie poniżej „dwójki”, ale ciągle jest zapas mocy. Ruszamy coraz szybciej. Na zbiegu pytam Treborusa po ile biegniemy. Odpowiada, że po 5:36. Wiem, że łże, bo moje płuca mówią zupełnie co innego, ale grzejemy dalej (okazało się, że lecimy po 4:40). Robert gada jak najęty, proszę go, żeby się przymknął, bo ja już walczę o życie. Ostatni kilometr, mięśnie zapowiadają skurcze, Robert na mnie wrzeszczy, że Ninja nie może być miętka, Joda już tylko macha mi z oddali (nawet nie wiem, kiedy sobie poszedł). Nogi nie chcą biec, płuc już nie ma, głowa jeno się ostała. Ostatnie 100m. Najdłuższe jak do tej pory w moim życiu. Spodek meta, czas, jak się później okazuje 1:56:31. Padam, chcę zwymiotować, kręci mi się w głowie. No ale przecież nie porzygam współbiegaczy, ani też kamery - wszakże nie wypada. 3 minuty odpoczynku, maszyna wraca do normy.
JEEEEEEEEEST!!! Dwie godziny połamane. Tylko co ja będę robił w przyszłym roku, jaki czas na połówce w Wawce?

22 wrzesnia 2008. Poniedziałek.
Połówkę w Warszawie polecę na 1:50 ;))) Znowu będzie umieranie.


Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora


mamusiajakubaijasia (2008-10-03,10:23): Darek...wiara czyni cuda...zwłaszcza wiara przyjaciół:)) Jesteś WIELKI:))
Marysieńka (2008-10-03,11:15): Darku....Powinieneś więcej pisać. Za rok...bedzie 1.40......Gratuluję biegu i...relacji z biegu:)
TREBI (2008-10-03,12:30): Następnym razem Kowaliku poprowadze Cię na 1:45. Tylko że wtedy juz będę zupełnie rześki;)







 Ostatnio zalogowani
elvis1987
10:39
waldekstepien@wp.pl
10:39
Lego2006
10:26
Krzysztof_dst
10:16
Admin
10:15
BemolMD
10:11
mario1977
10:08
Bystry1983
09:52
Wojciech
09:44
Tatanka Yotanka
09:26
krych26
09:20
VaderSWDN
09:06
chris_cros
08:55
kostekmar
08:47
michu77
08:13
bobparis
07:58
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |