2006-12-27
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Mój pierwszy maraton (czytano: 2045 razy)
Na początku lat osiemdziesiątych najbardziej znanym propagatorem biegów długich w Polsce był redaktor Tomasz Hopfer. W Warszawie był organizowany "Maraton Pokoju" w którym postanowiłem wziąć udział. Przygotowania rozpocząłem jesienią na niecały rok przed planowanym startem. Biegałem kilka razy w tygodniu po około 5 do 10 kilometrów dziennie. Pracowałem wtedy w Siedlcach w jednostce wojskowej jako oficer Wojska Polskiego, a mieszkałem w miejscowości Brodnica oddalonej o około 300 km co pozwalało mi odwiedzać żonę i dziecko tylko jeden lub dwa razy w miesiącu. Zakwaterowany byłem w internacie wojskowym i chcąc prowadzić w miarę higieniczny tryb życia "wymyśliłem" sobie bieganie i "Maraton Pokoju". W miarę zbliżania się terminu startu narastała intensywność moich treningów i byłem pewien że przebiegnę "te" 42 km 195 m bez problemów, a jak bardzo się myliłem w tym czasie jeszcze nie wiedziałem. W ostatnią niedzielę września przyjechałem do Warszawy wczesnym rankiem, pogoda była "paskudna", padał deszcz i było bardzo zimno. Po dopełnieniu wszystkich formalności związanych ze startem byłem gotowy, mimo że teraz nachodziły mnie myśli o rezygnacji którym jednak nie uległem. Już przygotowania do rozpoczęcia biegu wywarło na mnie ogromne wrażenie, ten wielki tłum biegaczy około 2 tysięcy, obok stadion 10-lecia i ja tutaj pierwszy raz "sam" w takim gronie doświadczonych maratończyków. Miałem wielką tremę i jeszcze większą chęć rezygnacji. Pragnąłem, aby ten bieg się rozpoczął to miną wszystkie wątpliwości. Rzeczywiście po ruszeniu poczułem się bardzo swobodnie, mimo że zagęszczenie było duże i trudno się było przesunąć do przodu. Chciałem tutaj zaznaczyć, że moim celem przed biegiem było jego ukończenie, o którym w ferworze walki i podniecenia niestety zapomniałem. O pierwszych 15 kilometrach nie będę wspominał bo nic ciekawego się nie wydarzyło poza wymianą kilku słów z ludźmi tak samo zwariowanymi jak ja. Po owej piętnastce moje obuwie i skarpety zaczęły być niezbyt wygodne. Muszę powiedzieć że wcześniej w ogóle o tym nie myślałem. Poczułem również, że moja koszulka i spodenki przeszkadzają mi w biegu coraz bardziej. Po minięciu 20 kilometra jeszcze biegłem, ale już nie byłem pewien czy ukończę ten legendarny dystans. Po 25 kilometrach bolało mnie "wszystko", starałem się na to nie zwracać uwagi i myśleć o rzeczach przyjemnych. W tym momencie wiedziałem jednak, że sam nie zejdę z trasy. 30-ty kilometr to początek skurczy niektórych mięśni nóg oraz wyziębienie organizmu. Ten odcinek to już nie bieg ale marszobieg i walka o każdy kilometr, ba o każde dziesiątki metrów. Na 35 kilometrze zatrzymałem się na punkcie odżywczym i wypiłem tyle oranżady że sam nie wiem ile, ale na pewno za dużo o czym się za chwilę przekonałem. Gdy zacząłem ponownie człapać, ktoś ze stojących kibiców krzyknął, że zostało już tylko 7 kilometrów do mety i to mnie załamało. Pomyślałem wtedy "Boże, to aż 7 kilometrów, ja nigdy tego nie skończę". Posuwałem się powoli do przodu, przynajmniej tak mi się wydawało, bo pewny nie byłem. Nie wiem jak się czułem między 36-tym a 40-tym kilometrem. po prostu nie pamiętam, chyba mi się, jak to mówią, film urwał. Nagle zobaczyłem koronę stadionu "10-lecia" na którym była meta, czyli już niedaleko, ale czy dla mnie? W pewnym momencie zrobiło się bardzo ciemno i widziałem w oddali tylko małe, okrągłe światełko, wtedy pomyślałem, że coś się ze mną dzieje i natychmiast przeszedłem do marszu. Po chwili okazało się, że jest wszystko w porządku, jestem tylko w tunelu stadionu a to światełko, to wyjście na bieżnię. Znowu biegnę, jest bieżnia nie czuję żadnego zmęczenia i meta, medal zawieszony na mojej piersi przez Miss Polonię i dyplom. Po biegu pić i jeszcze raz pić. Idę do szatni, biorę swoją torbę i usiłuję się przebrać. Mam niesamowite trudności z prostymi czynnościami jak zdjęcie butów, zdjęcie zakrwawionych skarpetek i ubranie nowych. Jestem już przebrany i gotowy do do udania się na dworzec PKP celem dojechania do miejsca zakwaterowania czyli do Siedlec, jeszcze tylko schować medal i nagle odkrywam, że na dyplomie napisano "miejsce 284" i czas 3 godz. 12 min. 41 sek. Jestem szczęśliwy, a może mogło być lepiej. Do celu dojechałem szybko, bo w pociągu natychmiast zasnąłem. W internacie przespałem 15 godzin, ale niestety rano musiałem wstać i iść do pracy, jeszcze nigdy mnie tak wszystko nie bolało. Za cztery dni poszedłem na trening, rozpoczynając przygotowania do następnego biegu. Dobrze, że przebiegłem maraton.
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora |