2008-07-14
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Moja droga do setki - the end :) (czytano: 358 razy)
Z grymasem i z niechęcią ruszyliśmy jednak ponownie. Widząc juz ,spore nasze zmęczenie, postanowiliśmy trochę zmienić proporcje naszego galloweya. Z 13 na 2 zmodyfikowaliśmy go i od tego momentu biegliśmy 12 minut i 3 minuty poświęcaliśmy na marsz.
W okolicach 60 km zaraz po odwiedzinach na znajdujacym sie tam kolejnym punkcie żywieniowym Piotr postanowił zwolnić i tym samym opuścic nasza grupę.
Podążaliśmy teraz we trzech. Bieg juz nie sprawiał mi żadnej , nawet najmniejszej przyjemności. Z utęsknieniem oczekiwałem momentu kiedy przejdę do marszu. Odcinek chodu stał sie teraz najbliższym wyznacznikiem i celem do osiągnięcia. Minuty do jego zdobycia ślimaczyły się jednak strasznie. Sam marsz mijał za to nie przyzwoicie szybko. Na 65 km zorientowałem się że nieodwołalnie straciłem szanse na kosmiczne ale jednak gdzieś tam głęboko tkwiące połamanie 10 godzin. Zapragnąłem jednak bardzo aby zrobić przynajmniej 10:30. A szanse na to przy utrzymaniu dotychczasowego tempa wydawały sie całkiem realne.
Kiedy zbliżaliśmy się do 70 km poczułem niespodziewanie że złapałem odpowiedni rytm i biegnie mi sie nieporównywalnie lepiej niż jeszcze kilkanaście minut wcześniej. Kuba z Leszkiem w tym czasie dyskutowali i skłaniali sie ku temu aby ponownie po dobiegnieciu do przedostatniej pętli zmienić proporcje naszego marszobiegu na 6 minutowy bieg z 1,5 minutowym marszem. Ja jednak bałem się że tak częste zmiany i modyfikacje naszego wcześniejszego planu spowodują u mnie osłabniecie motywacji i żle wpłyną na moją podświadomość i psychikę. Lękałem się że będzie to jednoznaczne z tym że dystans zaczyna mną rządzić a nie ja nim. Czułem że od pewnego czasu odzyskałem siły i mam realne szanse przy założonym tempie połamać 10:30.Z tego oto powodu postanowiłem od 70 km odłączyć się od moich biegowych kamratów i dalszą katorgę kontynuować w pojedynkę.Pożegnaliśmy się na przepaku . Warszawiacy postanowili na kilka minut odpocząć. Ja ruszyłem niemal natychmiast przed siebie.
Nie było juz Leszka który do tej pory informował o prędkości biegu a ja nie miałem juz sił aby obliczać tempo jakim podążam. Postanowiłem więć biec na czuja zachowując jedynie dotychczasowe proporcje galloweja.
Czas dłużył sie już masakrycznie. Nogi z każdym przebytym kilometrem stawały sie coraz bardziej miękkie. Ale motywacja nie słabła. Dodatkowo moją psychikę wzmacniał fakt że co kilkanaście minut wyprzedzałem kolejnego biegacza. Było to bardzo budujące.
Na ostatnią 15 kilometrową pętlę wyruszyłem już okropnie zmęczony. Ponownie nawet na moment się nie zatrzymałem przy punkcie przepakowym . Bałem sie że jak na chwilę stanę to będzie już po mnie i już dalej się nie ruszę.
Cały czas pomimo coraz większego bólu i zmęczenia udawało mi sie zachowywać , stałe , równe tempo. Ponownie udało sie wyprzedzić jeszcze 3-4 biegaczy. Powoli, ciężko i mozolnie zbliżałem się do ostatniego punktu z żarciem i piciem, usytuowanego na 5 kilometrów przed metą.
Niby 5 klocków jedynie zostało ale wcale nie byłem na 100% pewien że dobiegnę do końca. Moje zmęczenie powoli dochodziło do zenitu. Budujące jednak było to że następny wodopój to już meta a więc najbliższy mały celek stawał sie zarazem zwieńczenien moich ponad dziesięciogodzinnych zmagań.
Po szybkim zatankowaniu w biegu życiodajnych płynów, podwójnie skoncentrowany ,podążałem ku mecie.Udało się nawet odrobinę przyspieszyć i przy okazji wyprzedzić jeszcze trzy bardzo już zmęczone osoby.
Ostatni kilometr to już uśmiech na twarzy wynikający ze świadomości że mam już cel w garści i że już napewno go nie wypuszczę. Nawet gdyby mocno wyeksploatowane nogi ,odmówiły wówczas posłuszeństwa to doturlał bym się do mety:)
Po kilku minutach ,szczęśliwy, z bużką uśmiechniętą od ucha do ucha przekroczyłem linię upragnionej mety. Uzyskałem czas który mnie bardzo ale to bardzo satysfakcjinował. 10:19:20
W nagrodę otrzymałem gratulację od MIRZY ( który był zarazem głównym organizatorem i mózgiem tej wspaniałej imprezy) oraz piękną ,ciężką, surową w formie i treści metalową tabliczkę pełniącą rolę okolicznościowego medalu.
Pomimo ogromnego zmęczenia nie byłem jednak wypruty. Powiem więcej .Czułem się o niebo lepiej niż po maratonie warszawskim przebiegniętym około miesiąc wcześniej. Tam zabiło i wykończyło mnie tempo. Na setce i innych imprezach ultra biega się jednak dużo, dużo wolniej i jest to zupełnie inne zmęczenie, które o wiele bardziej mi odpowiada.
Słowa ,marzenia i deklaracje stały sie w końcu faktem.
ZOSTAŁEM 100% ULTRASEM:)
Foto. Szczęśliwy, właśnie mijam linie mety upragnionej setki:)
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu Marysieńka (2008-08-11,15:13): Po raz kolejny czytam ten wpis...i po raz kolejny zastanawiam się ...jak przekonywałeś Siebie, by po każdej przerwie przeznaczonej na marsz....ponownie zacząć biec???? TREBI (2008-08-11,15:28): Nie było wyjścia. Reżim i konsekencja to połowa sukcesu. No i świadomość że się rozdaje karty i trwa w założeniach też wzmacnia psychę:) Marysieńka (2008-08-11,16:16): Ja tam wolałam sobie powiedzieć...Maryśka musisz szwagrowi sprać tyłek...i nie tylko szwagrowi..Przed Tobą biegnie kilku facetów którzy też mogą popatrzeć sobie na Twoje plecki... Basieczka (2008-08-19,22:48): Brawo! Brawo i jeszcze raz Brawo!
|