2021-02-10
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Zimowe Budowanie Odporności (czytano: 1585 razy)
Numer 101, numer 102...worek na depozyt wciąż nie chce się otworzyć...numer 106, numer 107...wrzucam pakunek przez okno Biura Zawodów i spieszę na start...numer 111, mój numer. Jestem na trasie 6 Zimowego Budowania Odporności na Ślężańskich Szlakach.
Biegu, którego być nie powinno gdyby nie determinacja i pomysłowość organizatorów.
Do ostatnich dni nie było pewne czy się odbędzie. Po wielu tygodniach przekładania kolejnych zawodów, dziewiętnaście długich tygodni od ostatniego startu (w Międzybrodziu Bialskim). Miałem zakończyć sezon Piekłem Czantorii, w listopadzie ale ciągnąłem aż do ubiegłej soboty. Żeby zbliżyć się w swoim zadaniu 50/50 (pięćdziesiąt maratonów na pięćdziesiąte urodziny), żeby wykorzystać długo budowaną formę, żeby zdążyć przed połową lutego...udało się w ostatniej chwili.
Wymagało to przemierzenia przeszło 400 km, odnalezienia noclegu u „cioci” pod Wrocławiem i zniesienia uporczywego bólu „ostrogi piętowej” towarzyszącej mi od pół roku.
Ale wreszcie byłem na trasie. W nowych, terenowych butach sportowych, z bukłakiem na plecach i rakami w kieszeni (od doby toczyła się dyskusja czy na kamiennych stopniach na Ślężę konieczne będą raki).
Trasa biegu wiodła spod Wieżycy na szczyt Ślęży a potem cały czas po ścieżkach Ślężańskiego Parku Krajobrazowego, dookoła szczytu i miała dla dystansu maratońskiego
(43 km)dwie, różne pętle, a dla „połówkowiczów” jedną. Największą trudnością było pierwsze 10 km, wciąż pod górę, na najwyższy szczyt masywu. A potem miało być typowe leśne, pagórkowate bieganie z dwoma „akcentami”: na Wieżycę i tuż przed metą.
Ponieważ zawsze zyskuję na podbiegach ruszyłem „z kopyta”, sprawnie doganiając kolejnych uczestników. Ze względów „pandemicznych” każdy bowiem startował osobno.
Po kilku kilometrach nie widziałem już nikogo. Najszybsi uciekli do przodu, do tyłu się nie odwracałem. W środku lasu samotny organizator palił ognisko i wskazał mi drogę. Dookoła całkiem biało. Wyżej również całe drzewa i gałęzie pokryte warstwą śniegu i lodu. Nieco poniżej –2% C Bajka. Czuję się jak na wielkiej, zimowej przygodzie, której od tak dawna nie mogłem się doczekać. Biegnę szybko, jak na warunki, w okolicach 5’/km. W nielicznych prześwitach panoramy zaśnieżonych pól i wiosek, wyżej mgła. Szeroka droga się zwęża. Teraz trzeba pokonać kilka powalonych pni drzew a za chwilę zaczynają się kamienne schody. Wąsko ale nikt mnie nie wyprzedza, ja również nikogo nie muszę mijać. Ślisko lecz raki pozostają w kieszeni (i będą tam aż do końca zawodów). Krótkie, strome zejście. Trzeba chwycić się liny dla bezpieczeństwa. Nagle niespodziewany widok. Z przeciwka wspinają się dwa maltańczyki na smyczach swoich właścicieli. Chwila konsternacji, którą za chwilę zastępuje szeroki uśmiech. Nie ma kolizji, jest uprzejmość i podziw/współczucie dla psich „piechurów”. Znowu stopnie w górę i jestem już na szycie Ślęży, po raz pierwszy w życiu! Rozglądam się: majestatyczny kościół, schronisko, wieża, a potem stromo w dół, w stronę przełęczy. Kiedy mijam kolejną parę maltańczyków (zbieg jest szeroki), sięgam do ustnika po łyk samodzielnie sporządzonego izotoniku. Jest 10 km, czuję się świetnie, największa trudność już za mną...euforia kończy się jednak chwilę później: nie napiję się z bukłaka ! Woda zamarzła w wężyku. I od razu uświadamiam sobie, że to pierwszy raz kiedy startuję z bukłakiem w zimie. Na dwóch poprzednich biegach zimowych w górach (półmaratonach) po prostu go nie miałem. Bo raz było kilkanaście stopni poniżej zera (Bieszczady) a w drugim przypadku (Góry Stołowe), w ostatniej chwili przed startem, odkryłem w nim dziurę. Tam jednak nie był potrzebny bo na krótkich trasach było wiele punktów odżywczych. Tutaj są jednak tylko trzy. Biegnę zatem i odliczam kilometry do pierwszego. Na zbiegu mija mnie dwóch biegaczy (jak zwykle), raz mylę drogę ale wreszcie docieram na Przełęcz Tąpadła i duszkiem wypijam trzy kubki wody z izo. Ruszam dyskutując z kolegą o rakach, które pozostały w kieszeni...lecz jest mi coraz ciężej. Na trasie mniej śniegu, dużo kolein, drobnych kamieni i pękającego lodu. Kilka razy stopa ląduje w lodowatej wodzie. Wciąż jednak utrzymuję tempo poniżej 5’/km aby dystans półmaratonu pokonać w czasie 1h52’ Jest całkiem spory zapas aby ukończyć całość poniżej 4h. W końcu druga część jest łatwiejsza, łaatwiejsza, łaaatwiejsza...powtarzam sobie jak mantrę i tak docieram pod Wieżycę, na drugi punkt żywienia. Ale trzy kubki gorącej herbaty i wody nie zapobiegną temu co nieuchronnie następuje. Podejście pod Wieżycę pokonuję siłą woli a zbiegam tylko siłą rozpędu. Na 30 km drugi żel powoduje u mnie odruch...a ostroga piętowa i podeszwa lewej nogi przypuszcza atak za atakiem. Przez chwilę chcę nawet zawrócić ale spinam się w sobie i przyjmuję „wariant awaryjny”, fachowo nazywany „Metodą Gallowaya”.
Na 31 km maszeruję 100 m, na 32 – 150. Po trzecim punkcie żywieniowym podrywam się jeszcze na chwilę do szybszego biegu ale nie trwa to długo. Dziwne, że w tym czasie mija mnie tylko kilka osób, większość z nich też podchodzi. To świadczy o tym, że nie jest ze mną aż tak źle, choć czuję się fatalnie. Wesoły śnieg na drodze widzę teraz jako „masakryczne” błoto, lodowe fragmenty są dla mnie „zdradliwymi pułapkami” a szemrzące strumyki „lodowymi wodospadami”. Kamyki pod stopami zaś to „tysiące igieł”, które ktoś rozrzucił na zgubę mojej bolące stopy. „I na co mi ten dziecięcy heroizm” – myślę. Zatrzymuje się biegacz: „Co ci jest ?”. Pokazuję mu zamarźniętą rurkę od bukłaka. Wlewa mi do gardła świeżo zaczerpniętą wodę ze strumyka. I autorefleksja, która przychodzi za późno: „Przecież masz, durniu, kubeczek !”. Cóż. Kolega oddala się z informacją, że przed metą jest jeszcze jedno podejście...Idę 150-200, biegnę 1200-1500 metrów (dobrze, że nie na odwrót ;-) Docieram do wzniesienia, wdrapuję się na nie i wiem, że teraz nie warto się już zatrzymywać choć chcę to zrobić na każdym kroku a tętno „szybuje” powyżej 200. Widać wreszcie dach Domu Turysty. Meta ! 43 km kończę w 4:11:06 na 32 miejscu z ogromnym bagażem doświadczeń. Nie jestem zadowolony. Byłem tu przygotowany na więcej. Ale się odwodniłem. Odwodniłem się na swoim 34 maratonie ! Ehhh...niektórzy uczą się całe życie. Refleksja i satysfakcja przyjdą później. Na razie trzeba uciekać do samochodu bo po posiłku na świeżym powietrzu i okolicznościowej fotce trzęsie człowieka „jak diabli”. Idzie mróz !
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu paulo (2021-02-10,12:36): Marku pomyśl, że zawsze mogło być gorzej. Tak postępują tylko twardziele! Bartek Truszczyński (2021-02-11,09:10): Dla mnie też to były pierwsze zawody od kilku miesięcy i na dodatek w tak wspaniałych okolicznościach przyrody. Bardzo ładne sprawozdanie. Dziękuję i pozdrawiam. Marco7776 (2021-02-12,10:09): Paweł,
Pewnie że mogło być gorzej.
Najważniejsze, że mogłem dotrzeć do mety :-) Marco7776 (2021-02-12,10:13): Bartek, Okoliczności i aura wyjątkowa. Dziękuję i ciepło Pozdrawiam :-)
|