2018-10-13
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Łemkowyna (czytano: 1247 razy)
Łemko Maraton 48 to kolejne mocne uderzenie w mojej „karierze” biegacza górskiego.
Po pokonaniu Ultra na Węgrzech miała to być spokojna wyprawa gdzie na „luziku” miałem doskonalić swoje nowe przyjemności. Górskie wypady w góry z przyjaciółmi miały podnieść moją sprawność o jakieś małe „pięterko”w górę. W życiu bywa jednak tak, że nie zawsze da się wszystko zrealizować. Podczas samotnej wyprawy biegowej Szczyrk-Skrzyczne-Barania-Skrzyczne doznałem mocnego skręcenia kostki. Jakoś doczłapałem do schroniska, gdzie czekała Aga, ale z powrotem już kolejką linową na dół a o prowadzeniu auta mogłem zapomnieć. I co??? zamiast budować formę trzeba leczyć rany (miesiąc uciekł,forma zdechła). Jedziemy z Agą na zasadzie „jakoś to będzie”. Po odebraniu pakietu w Krośnie (obowiązkowe sprawdzenie wyposażenia) meldujemy się na kwaterze w Komańczy, gdzie dołącza do nas reszta ekipy Harpagańskiej. Rano przywitała nas piękna pogoda. Śniadanko i autobusem do Iwonicza na start maratonu. Na 48 startujemy z Rafałem. Czekamy na linii startu dopingując Michała, który dotarł na punkt żywienia (dla niego impreza zaczęła się dużo wcześniej, bo biegnie 70 km). Startujemy, atmosfera jak zawsze rewelacja. Rafał marudzi, że słabo wybiegany bla bla bla i ... tyle go widzieli :0) Ja się nie spinam, spokojnie w tłumie, wiem, że nie będzie szału, a „do domu daleko”. Jakoś nie najgorzej mi idzie, trochę wyprzedzam. ale spokojnie. Piękna pogoda cieszy, bo Łukasz, który od nocy zasuwa na 150 km straszył, że tam zawsze jest błoto. Kolejny podbieg za mną. Teraz w dół i taka niespodzianka - przecież to Rymanów Zdrój (odżyły wspomnienia. to tutaj w 2012 r. byłem w sanatorium, gdzie wprowadzałem w życie plan mojego pierwszego maratonu w Poznaniu), minęły lata, trochę się porobiło w życiu, a ja nadal biegam, kto by pomyślał wtedy, że to tyle potrwa :0) ale, nie ma co gnam dalej trasą, którą sporo trenowałem. Na 10-tym km aż mi się śmiać chciało, bo myślę tak” teraz przejdę do marszu, bo duże błoto, żeby nie wy.....) i co zonk potknąłem się. Gruchnąłem wbijając się łokciem w ogromne błocisko tak, że aż zassało mi rękę (ledwo się wykaraskałem). Trzech biegaczy pytało czy mi pomóc. Dziękując za pomoc „odessałem” się z uśmiechem i ruszyłem dalej. Ok 20 km będzie punkt żywieniowy, lecz wcześniej trasa na parę km wychodzi na asfalt, i tu zaczyna się moja zguba zbyt mocno przyciskam po ulicy. Na punkcie Aga krzyczy z daleka i strzela fotki po drodze, spotykam jeszcze Kasię i Olgę z 30 tki one zaraz będą startowały z Puław. Wciągam batonika parę słów zamieniam z moją Myszką i cisnę dalej. Na górce reszta ekipy dopinguje co się zowie. Jeszcze jest ok, ale zaczyna się problem. Chyba przesadziłem na tym asfalcie, trochę opadłem z sił zaczynają mnie przeganiać ludzie z 30 tki. Gdzieś koło 25 km dogania mnie Kasia, trochę mnie motywuje do walki (co o mało nie przypłaciła rozwalonym kolanem, bo upadła, na szczęście nie groźnie). Nie chcąc zawalić jej biegu „wyganiam ją do przodu”. No teraz to już jest góra, a widoki głowa mówi „Paweł pier.... to zalegnij podziwiaj, a nie męcz się, poco ci to!” Staram się walczyć, ale tuż przed szczytem zatrzymuję się chcę zrobić jakieś zdjęcie, i co jak zdjęcie to - pojawia się Olga :) pstrykamy fotki i ciśniemy dalej to już jakiś 30 km. Była góra, musi być i dolina, ostry zbieg kieruje nas do kolejnego punktu w Przybyszewie. Kolana nie pozwalają mi szaleć (i tyle widzieli Olgę). Wcinam batonika, dolewam wody i idę dalej. Męczę się tak przez kolejne 4 km i zaczyna się coś odradzać w głowie, może za „namową” zegarka, który sygnalizuje mi ile już biegnę. Szlag muszę depnąć, bo znowu mi zegarek zdechnie jak na ultra, bo trzyma tylko ok 7 h. I zaczęło się moje szaleństwo, głowa puściła blokadę, a nogi dawały radę, cisnąłem z góry wyprzedzając kilka osób. Z lasu prawie prosto na ulicę to chyba nie bardzo ktoś pomyślał, bo ruch nie wstrzymany, a nie widziałem nikogo kto by tam pilnował bezpieczeństwa. Ile jeszcze? pytam kogoś kto już wraca z medalem. Jakieś 1500 m mówi, więc gnam co sił (żeby nie zdechł cholera) wyprzedzam kolejne osoby (patrzą na mnie jak na jakiegoś wariata) i co 1000 m do mety zegarek się zmęczył i usnął :0) Finisz już na oparach, sapę jak koń, ale jeszcze trzeba przycisnąć, bo Anny dwie wybiegają by mnie wspomóc na ostatnim zakręcie przed metą, gdzie czeka na mnie Mój Kochany Menager :0) Ciężki bieg, jeszcze gorzej się czułem po, ale co jest z nami nie tak, że kończąc bieg mówimy nigdy więcej!!! a potem znowu pojawia się więcej :0)
Paweł
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |