Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA  GALERIA [1]  PRZYJAC. [17]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
Shodan
Pamiętnik internetowy
Moja droga do Maratonu

Eryk
Urodzony: 1972-11-27
Miejsce zamieszkania: Warszawa
66 / 84


2016-11-26

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
Moje małe 2:59 (czytano: 2637 razy)

PATRZ TAKŻE LINK: https://youtu.be/pNN121ye-XE

 

Półmetek maratonu minąłem w czasie 1:29:40. To, co do sekundy tyle, ile miałem zaplanowane. Tym razem nie nastawiałem się na negative split. Cały dystans chciałem przebiec w równym tempie. Próbując zejść poniżej trzech godzin powinienem biec po 4:16, ale żeby było łatwiej liczyć i żeby zachować niewielki zapas – zaprogramowałem się na 4:15.

Walencją – zarówno miastem jak i samym maratonem byłem zachwycony od momentu, kiedy wymyśliłem sobie, że właśnie tam odbędą się moje pierwsze zagraniczne zawody. Każdy dzień spędzony w Hiszpanii tylko pogłębiał ten zachwyt. Wisienką na torcie było umiejscowienie startu, mety i expo w Ciudad de las Artes y las Ciencias (miasteczku sztuki i nauki) – futurystycznym kompleksie zajmującym powierzchnię 350 tys m2, na terenie którego znajdują się m.in. największe w Europie oceanarium, IMAX, planetarium, muzeum nauki, a całość otoczona jest wodą i zielenią.


Start przy Ciudad de las Artes y las Ciencias.

Po pakiet startowy wybrałem się w piątek wieczorem. Widok „dzielnicy przyszłości” po zachodzie słońca był nieziemski. Światła tańczące na tafli wody, muzyka na żywo, fantastyczna architektura i do tego otaczająca całość atmosfera zbliżającego się święta biegowego sprawiały niezapominane wrażenie. Wydawało mi się, że jestem odporny na takie rzeczy. Zazwyczaj wpadałem na expo tylko po pakiet startowy i jak najszybciej wychodziłem. Czasami irytowałem się, jeżeli organizator obowiązkowo przeganiał ludzi po wszystkich straganach. W Walencji chciałem chłonąć tę atmosferę jak najdłużej.


Ciudad de las Artes y las Ciencias po zachodzie słońca.

Nigdy wcześniej nie brałem udziału w tak dużej imprezie biegowej. Na liście startowej Maratón Valencia Trinidad Alfonso EDP wpisanych było ponad 19 tys. nazwisk. Dodatkowo - 8,5 tys. osób zapisało się na rozgrywany równolegle bieg na 10 kilometrów. Co ciekawe – ponad jedna czwarta maratończyków to biegacze zagraniczni. Trochę obawiałem czy moja standardowa procedura przedstartowa sprawdzi przy tej liczbie biegaczy. Czy po rozgrzewce zdążę oddać rzeczy do depozytu, czy nie będzie kolejek, czy zdążę na start... Wszystko jednak było doskonale zorganizowane. Do depozytu nie było żadnej kolejki, a odległość do linii startu to zaledwie jakieś 100, może 150 metrów. 10 min przed wystrzałem startera bez problemu wszedłem do swojej strefy. Co prawda pacemakerzy prowadzący na trzy godziny byli daleko z przodu, a po chwili spostrzegłem, że nawet flagi z czasem 3:15 były przede mną, ale już mnie to nic nie obchodziło. Zamknąłem się w swoim świecie. Byłem tylko ja i 42 kilometry czekające na pokonanie.

Tres… dos… uno… VAMOS!

Ruszyliśmy. Pierwszy odcinek prowadził przez most. Po czterech pasach lewej jezdni biegli dziesięciokilometrowcy, po czterech pasach prawej – maratończycy. Dotarliśmy do dużego ronda – dziesiątka obiegła je lewą stroną i pobiegła prosto, maraton skręcił w prawo. Było gęsto, ale w miarę dało się trzymać tempo. Cały czas mieliśmy do dyspozycji 4 pasy. Myślami wybiegłem do piątego kilometra – tam miała czekać na mnie Agnieszka z napojem i żelem. Byliśmy umówieni po lewej stronie, podczas gdy ja akurat byłem po prawej. Rozpocząłem procedurę zmiany pasa. Przemieszczenie się ze skrajnego prawego na skrajny lewy zajęło mi ponad tysiąc metrów.


Dycha prosto, maraton w prawo

Na piątym kilometrze miałem 15 s straty w stosunku do zakładanego czasu. Nie było źle. Peleton zdążył się przerzedzić i od tej pory miałem już większą kontrolę nad prędkością. Przyspieszyłem. Na dziesiątym strata wynosiła już zaledwie 2 sekundy.

Vamos Eryk! – krzyknął któryś z kibiców. Co za doping! Dziesiątki punktów kibicowania – tych oficjalnych i nieoficjalnych. Zespoły muzyczne, muzyka z głośników, bębniarze, mieszkańcy oklaskujący biegaczy. Z drugiej strony – nie widziałem żadnego samochodu, żadnego korka, żadnego sfrustrowanego kierowcy. Miałem wrażenie, że ten maraton to nie tylko święto biegaczy, ale też święto wszystkich mieszkańców. Być może zdają sobie sprawę, że przyjazd 7 czy 8 tys. turystów biegowych (licząc z biegiem na 10 km) wraz z osobami towarzyszącymi i drugie tyle przyjezdnych spoza Walencji to niezły zastrzyk euro dla branży turystycznej i promocja miasta. Dodatkowo w tym dniu do godz. 16.00 wszyscy (nie tylko biegacze) mieli zapewnione darmowe przejazdy autobusami (pewnie lepsza byłaby opcja z metrem...). W ogóle w Walencji jeździ bardzo mało samochodów. Miasto nie jest duże, a jest w nim kilka linii metra i gęsta sieć stacji rowerów publicznych.

Co kilka kilometrów czekał na mnie mój support. Aga sprawnie przemieszczała się rowerem i w umówionych miejscach czekała z napojami i żelami. Czasami korzystałem też z wody podawanej na punktach odświeżania (poza wodą serwowane były również powerade, owoce, żele). Podobało mi się, że woda była w małych butelkach, więc piło się dużo wygodniej niż z kubków.

W połowie dystansu nie miałem już żadnej straty. Wszystko szło jak po sznurku. Po minięciu 23. kilometra przebiegałem obok miejsca, w którym była meta maratonu. Moje myśli oderwały się od rzeczywistości i były już na ostatniej prostej. Co będzie pokazywał zegar w momencie, kiedy będę przebiegał przez linię mety? Czy uda mi się zejść poniżej trzech godzin? Myślałem już o końcówce biegu, tymczasem rozmyślania te zostały brutalnie przerwane przez ból szarpiący moje prawe kolano.



W tym sezonie byłem prześladowany przez kontuzje. W lato miałem uszkodzone ścięgno mięśnia dwugłowego nogi, potem problem ze stopą, a jak już myślałem, że wyszedłem na prostą, to przed samym wyjazdem do Walencji coś strzeliło w kolanie. Miałem tylko nadzieję, że ograniczenie liczby treningów i kilometrażu w ostatnim tygodniu trochę pomoże.

Minąłem 24 kilometr. Ból nie ustępował. Nie było tragicznie, ale nie byłem w stanie utrzymać tempa. Instynktownie zacząłem odciążać prawą nogę, skróciłem krok, trochę zwolniłem i zacząłem zastanawiać się co dalej. Przez głowę przeleciały mi myśli o zejściu z trasy. Szybko je przepędziłem. Taka opcja nie wchodziła w grę. Spodziewałem się tego, że albo stopa, albo kolano odezwą się w czasie tego maratonu. Szkoda tylko, że tak wcześnie. Wziąłem ibuprofen, który miałem ze sobą, a na 25. km Aga podała mi kofeinę. Ból trochę odpuścił. Nie byłem jednak w stanie wrócić do poprzedniego tempa. Na trzydziestym kilometrze strata do zakładanego czasu urosła do 86 sekund. Biorąc pod uwagę, że mój plan zakładał 40 sekund zapasu, a na długim finiszu do urwania było kolejnych 30 sekund to nadal byłem w grze. Próbowałem poderwać się do walki. Nie czułem już silnego bólu, ale jakby po prostu brakowało mi sił. Coś nie grało. Czekałem na odrodzenie. Bardzo chciałem ugrać maxa. Łudziłem się: „od 32. będzie ogień”, potem: „jak minę 35. to już dzida do końca”. Nie było ani ognia, ani dzidy.



Przebiegłem do tej pory 11 maratonów. Na ogół rozgrywały się one wg dwóch scenariuszy: na początku równo, a potem powolne umieranie i zwalnianie z każdym krokiem; albo biegowy haj i przyspieszanie na ostatnich 12. km. Tym razem scenariusz był jeszcze inny: w drugiej połowie zwolniłem o 11 sekund na kilometr i trzymałem takie tempo – bardziej już nie zwalniałem, ale też nie byłem w stanie przyspieszyć.

Na ostatnich siedmiu kilometrach zacząłem oswajać się z planem B – nabiegać życiówkę. Nie bez trudu przekalkulowałem miniony czas i pozostałą odległość do przebycia i wyszło mi, że życiówka jest spokojnie do zrobienia. Nie doliczyłem się o ile poprawię rekord, ale co do tego, że go poprawię byłem w pełni przekonany.

Mijając 37. kilometr przebiegałem tuż obok apartamentu, w którym mieszkaliśmy. Tutaj był też ostatni punkt umówiony z Agnieszką. Zrezygnowałem z żelu – byłem już zbyt przesłodzony. Wziąłem tylko bidon i wypiłem kilka łyków napoju. 38. kilometr… Biegłem wpatrzony w żółtą linię, która prowadziła maratończyków od startu do mety. 39. kilometr… cały czas równo, chociaż zmysły miałem mocno przytępione. Po minięciu 40. kilometra zaczęła się wrzawa. Obudziłem się. Szpaler kibiców, głośny doping, setki rąk wyciągniętych do przybicia piątki, porządkowi biegający z gwizdkami i rozsuwający ludzi na boki. Nie było zmiłuj się: wyprostowałem sylwetkę, wydłużyłem krok i mimo zmęczenia - uśmiechnąłem się. Niezła podpucha. Byłem przyzwyczajony, że taka obstawa kibiców pojawiała się maksymalnie kilkaset metrów przed metą – tutaj były to dwa kilometry i chciał czy nie chciał wypadało utrzymać sprężysty krok.


Jeszcze 500 metrów...

Wbiegłem na teren „dzielnicy przyszłości” – został jeszcze jeden kilometr. Zrobiło się trochę z górki. Przyspieszyłem. Zobaczyłem przed sobą dużą bramę z napisem „Finish”. Coś mi się nie zgadzało. Trochę za wcześnie. Tak, to była „fałszywka” – brama reklamowa. Zostało jeszcze jakieś 500 m. Ale się wtedy działo. Było tak głośno, że miałem wrażenie, że już kilka razy skończyłem ten maraton. Wbiegłem w końcu na ostatnią prostą. Platforma, po której biegliśmy fajnie sprężynowała. Popatrzyłem na zegarek – pokazywał 3 godziny, 2 minuty i 20 sekund. Będę walczył o złamanie 3 minut. Wszystkie siły rzuciłem na szalę. Co chwilę spoglądałem to na zegarek, to na metę. Wokół cały czas wrzało. Słyszałem jak speaker wykrzykiwał coś po hiszpańsku. Miałem wrażenie, że komentował mój finisz. Rozpędziłem się maxa, przebiegłem na pełnym gazie przez metę i zatrzymałem się dopiero w objęciach wolontariusza (szkoda, że nie wpadłem na wolontariuszkę), który udekorował mnie medalem.


Ostatnia prosta po niebieskim dywanie rozłożonym na wodzie.

Już na spokojnie spojrzałem na zegarek: 3:03:01. Albo nie udało mi się złamać „małego” 3:00, albo trochę za późno wyłączałem stoper. Odebrałem rzeczy z depozytu i zadzwoniłem do Agnieszki z prośbą, żeby sprawdziła wyniki w Internecie. Wyników jeszcze nie było. Bardzo zależało mi, żeby zejść poniżej tych 3 minut. Tak po prostu.

Po krótkim odpoczynku ustawiłem się w kolejce po grawerkę na medalu. Po raz pierwszy pozwoliłem sobie na taką rozpustę. Z niepokojem wpatrywałem się w laser. Na medalu pojawiło się najpierw imię i nazwisko (tutaj zaskoczenia nie było), potem wynik: 3:02:59. Wygrałem swoje „małe” 2:59 i poprawiłem życiówkę równo o 1,5 minuty.


i po wszystkim... Adios Valencia!


Oczywiście pozostaje we mnie mały niedosyt. Jest też obawa, czy „duże” 2:59 mieści się w moim zasięgu. Nie mniej wiem jedno – chcę wrócić do Walencji.




Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicy

Dodaj komentarz do wpisu


Jarek42 (2016-11-26,09:40): Tak jak bym siebie widział kilka lat temu. Po wielu latach udało mi się złamać 3 godziny. Nie było to łatwe. Oby Ci się udało.
snipster (2016-11-26,09:43): Gratki życiówki ;) z maratonem jest niestety jak z prawami Murphyego... jeśli coś może się spaprać z jakąś niedoleczoną kontuzją, niestety się przeważnie papra. Było blisko i jeśli zdrówko pozwoli, na pewno kolejna bariera pęknie z hukiem. Sceneria fajowa i nieziemska... mieli rozmach, sk...ny ;)
Shodan (2016-11-26,11:39): Jarek - dzięki! Oglądam Twoje wyniki - podziwiam i programuję się na to, że jeszcze dojdę (dobiegnę) do takiego poziomu.
Shodan (2016-11-26,11:47): Snipi - dzięki! Nawet dużo radości dała mi ta życiówka; może dlatego, że nie przebiegłem ot tak sobie, tylko o coś walczyłem w końcówce. Teraz czeka mnie porządna regeneracja i zbieranie sił na przyszły sezon.
paulo (2016-11-28,08:14): cudowne przeżycie i piękne doświadczenie :) Ogromne uznanie za małe 2:59 :)
Shodan (2016-11-28,11:26): Dzięki Paulo! Ten maraton na długo zachowam w pamięci. Obawiam się też, że mogłem złapać bakcyla na bieganie za granicą ;)
Piotr Fitek (2016-11-30,10:22): Eryku, chyba wiem już, gdzie pobiegnę maraton w przyszłym roku. Kosztem Tallina... Jeszcze tylko posprawdzam loty i noclegi. A Tobie gratuluję serdecznie mocnego i dobrego biegu! ps. uważasz, że da radę tam pobiec na ok. 3h mimo tych tłumów?
Shodan (2016-11-30,11:08): No to może się spotkamy, bo ja na razie planuję, że chciałbym tam pobiec jeszcze raz :) Spokojnie da radę zejść poniżej 3h (o ile jest się przygotowanym na taki czas ;). Mimo dużej liczby biegaczy nie jest aż tak ciasno (za to bardzo szeroko na początku). Może tylko warto trochę wcześniej (15-20 min przed startem) wejść do swojej strefy (ja wchodziłem 5-10 minut przed startem i po połączeniu stref miałem pacemakerów na 3:15 przed sobą).
(2016-11-30,14:45): Wielkie gratulacje! Miejsce piekne i robi ogromne wrazenie :-)
Piotr Fitek (2016-12-01,15:56): Eryku, dziękuję za odp. No, zrobiłeś mi w domu rewolucję. Dziewczyna miała nie biec maratonu w przyszłym roku. Pokazałem jej Twój post i fotki. No ale, teraz tłumaczy się, że chodziło o okres roku (od maratonu we Florencji 2016, gdzie biegliśmy) a nie roku kalendarzowego i że skróci sobie ten rok o tydzień :) Prawdziwa biegaczka
Shodan (2016-12-01,17:43): Piotrek, obejrzyjcie sobie jeszcze ten spot: https://youtu.be/pNN121ye-XE i pozdrowienia dla Dziewczyny :)
Shodan (2016-12-01,17:46): Dzięki >Peter<. Co racja, to racja :) A Tobie jak poszło? zadowolony z wyniku?







 Ostatnio zalogowani
Arti
01:19
orfeusz1
01:04
stanlej
00:55
Lektor443
00:49
cierpliwy
00:41
fit_ania
00:03
gpnowak
00:00
szyper
23:51
GriszaW70
23:43
mariachi25
22:48
Zedwa
22:41
LukaszL79
22:24
Wojciech
22:18
edgar24
21:46
uro69
21:44
GRZEŚ9
21:44
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |