2016-02-15
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Spółka rodzinna z ograniczoną odpowiedzialnością czyli film katastroficzny... (czytano: 2149 razy)
Było tak:
Pierworodny zakupił był sobie kamerę sportową typu GoPro. Oczywiście przetestował ją juz dzień po zakupie, co zaowocowało tym, że teraz leży chory, wypluwa oskrzela i generalnie jest ledwo żywy. No cóż... deszcz był;)
Bieg ku Rogatemu Ranczu to zawsze było dla mnie rozpoczęcie sezonu biegowego; czasem po solidnie przetrenowanej zimie, czesem po przebumblowanej, ale było. Taka świecka tradycja.
W tym roku okazało się, że nie będzie, bo na Rogatym będę robić zdjęcia. Nie napełniło mnie to zachwytem, ale trzeba, to trzeba.
Postanowiono, co następuje:
ja filmuję start, a następnie udaję się na trasę w celu robienia zdjęć (na Rogatym meta jest brzydka, natomiast trasa zachwycająca). Piotrek zakłada na głowę kamerę Kuby i biegnie. Normalnie, z numerem startowym. Jerzy w ciepłym pomieszczeniu czeka na rodziców.
Plan prosty, jasny, czytelny. Zdawałoby się bez miejsca na niespodzianki.
A jednak!
Po pierwsze wczorajsza pogoda okazała się być fantastyczna - ciepło, słoneczko, które mocno świeciło prosto w obiektyw, zero wiatru... Słowem - wiosna radosna.
W tej sytuacji nieco zmodyfikowałam plany. Nakręciłam start, wzięłam aparat i ruszyłam na trasę, zaś na mecie zostawiłam Jerza z poleceniem kręcenia finiszujących zawodników i przykazaniem, że trzech pierwszych ma sfilmować nawet wtedy, gdyby do ich przybiegnięcia złamał ręce i nogi. To mam mieć!
Dziecię zadania podjęło się chętnie i - wyprzedzę nieco wypadki - wypełniło je doskonale.
Ja, zgodnie z planem, ruszyłam na trasę z aparatem, Piotrek z kamerą na głowie wystartował w biegu.
Ale ponieważ wszystko co dobre, szybko się kończy, a osiem kilometrów to nie bieg ultra, więc i mego kończącego bieg męża doczekałam się dość szybko. No, powiedzmy względnie szybko;) Był przedostatni i uczciwie powiedział, że ma dużo materiału, ale nie wie, jaki on jest. Nic to! Obejrzymy w domu.
Jeszcze dekoracja, róże, serca z piernika (Walentynki), po drodze do domu zakupy i apteka, zaś w domu po obiedzie zasiedliśmy do oglądania nakręconego materiału.
Niecodzienny i wstrząsający seans oglądaliśmy w składzie: ja, Jakub i autorzy materiału filmowego: Jerzyk i Piotrek. Najpierw obejrzeliśmy materiał Jerza. Bez zastrzeżeń - poradził sobie bardzo dobrze i to co najważniejsze, sfilmował.
A potem rozpoczął się materiał Piotrka.
Żeby wiedzieć, co działo się przy oglądaniu, trzeba uruchomić wyobraźnię. Cztery osoby siedzą w dużym skupieniu przy jednym biurku (i monitorze), Jasiek, który nie wykazał zainteresowania naszymi poczynaniami, leży w łózku i poci komórkę.
My oglądamy.
Około 40 minut materiału przedstawiało się tak, że ludzi było widać może przez osiem-dziewięć minut. Nie więcej.
Siedzimy, oglądamy ten przedwiosenny las nakręcony w czasie biegu, truchtu i spaceru. Na filmie nie dzieje się nic. My w pewnym momencie zaczynamy regularnie rżeć ze śmiechu, a co gorsza dogadywać. Na początku próbowaliśmy rozstrzygnąć palącą kwestię, jaki to właściwie gatunek filmowy. Jerzy obstawał za filmem przyrodnicznym. W sumie dużo drzew, poszycie leśne, w tle ptaszęta świergolą aż miło i dzięcioły uwijają się pracowicie. Jakub optował za tragikomedią. Miał w tym sporo racji, bo film w założeniach miał obrazować zmagania biegaczy na trasie, zaś obrazował zabierzowaski las. Piękny, nie ukrywam, ale cel jednakowoż był inny. Więc - dramat. Ale z drugiej strony siedzieliśmy przed tym komputerem i zwijalismy się ze śmiechu - więc jednak komedia. Ja obstawiałam, że to film katastroficzny. (Tu muszę uczciwie dodać, że Piotrek ma wielką, a nieukrywaną wcale, słabość do filmów katastroficznych.) Co prawda żadna katastrofa na materiale filmowym nie była widoczna, jednakże swoją opinię wyjaśniłam następująco: miał być film z biegu, jest relaksacyjny film z lasu z drzewami w roli głównej. Czyli realizatorska katastrofa. Ergo: film katastroficzny. Śmialiśmy się, i owszem. Ale tylko do momentu, kiedy Piotrek powiedział, że tak naprawdę to przecież film sportowy! Wtedy nasz śmiech przerodził się w ryk, a ja dostałam regularnej głupawki. Siedziałam, kwiczałam ze śmiechu, łzy mi ciekły, nie mogłam się uspokoić, za to zdystansowany Jasiu patrzył na nas jak na bandę idiotów.
Ok, śmiech śmiechem, ale zmontować to to trzeba.
Wymyśliłam jakiś zarys scenariusza, rzecz została zmontowana, wyrenderowana, zaś autor wstrząsającego materiału z trasy biegu zażyczył sobie obejrzenia dzieła.
(Tu mała dygresja. Otóż Piotrkowi udało się nakręcić scenę, kiedy to wyprzedza (sic!) na trasie dwójkę biegaczy: panią i pana. Oboje ubrani byli w ciuchy sportowe, a każde z nich miało jakieś tam elementy w różnych odcieniach różu. Pani - jasnoróżowe, pan zaś w kolorze fuksji.)
Przyszedł Piotrek, obejrzał całość (niewiele tego, ale uznałam, że trzy minuty w zupełności wystarczą, bo materiał nosił jednak znamiona jednostajności) i rzekł:
- Ale co to jakieś takie bez życia? Mało hollywoodzkie. A gdzie wybuchy, pościgi?
Na co ja spokojnie odpowiedziałam:
- Wybuch masz na starcie, a pościgi, jak wyprzedzasz tych w różowych.
Kuba umarł, Jerzy zawył straszliwie ze śmiechu, Jasiek z totalnym politowaniem pokiwał głową. Piotrek przyjął wyjaśnienie.
No cóż, obawiam się, że zdarzają się chwile, gdy jako rodzina przedstawiamy sobą obraz kliniczny.
Ale ile niewinnej uciechy przy tym doświadczymy, to nasze!
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora żiżi (2016-02-24,21:48): Chciałabym Was widzieć jak oglądacie ten film,ale moja wyobraznia popracowała i wierz mi Gabrysiu,że uśmieszek pojawił się,musisz mieć bardzo ciekawą rodzinkę:)
|