2014-11-19
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Spowiedź początkującego maratończyka (część pierwsza) (czytano: 5100 razy)
Gdy napisałem o ukończeniu niedawno maratonu po 6 miesiącach od rozpoczęcia treningów, zwrócono mi uwagę, że nawet nie wiadomo, czy mam lat 18, czy 60. Faktycznie, jest to istotna informacja, nie pomyślałem o tym.
Nie ujawniłem się tutaj, bo chcę mieć większą swobodę pisania, ale wiek podać trzeba. Mam około sześćdziesięciu lat.
Pierwszy bieg wykonałem oczywiście nie 6 miesięcy temu, ale gdzieś tak w wieku 2 lub 3 lat, czyli wtedy, kiedy dzieci zaczynają normalnie biegać (nie orientuję się dokładnie, kiedy zaczynają) - nie byłem pod tym względem ani upośledzony, ani genialny. Zdaje się, że na którejś z pożółkłych szaro-szarych fotografii w domowym pudle ze zdjęciami jest taki milutki chłopczyk, próbujący biegać - to ja. Tak w każdym razie powiedzieli mi rodzice, więc muszę im wierzyć, że to ja, bo sam tych czasów nie pamiętam. Pamiętam dopiero fragmenty życiorysu z wieku ok. 4-5 lat, ale nic związanego z bieganiem, poza tym te wspomnienia są bardzo mgliste, jakby to były słabo zapamiętane urywki snów o poprzednich wcieleniach.
Dużo poźniej - ile lat mogłem wtedy mieć? - chyba była to 3 klasa podstawówki - ten okres to dla mnie teraz też coś w rodzaju odległego "poprzedniego wcielenia" - jednak kilka wspomnień z tego okresu mam żywych i wyraźnych. Jedno z tych żywych wspomnień związane jest z bieganiem. Koleżanka z klasy, w której skrycie się podkochiwałem, biegała szybciej ode mnie! Nie tylko ode mnie, ale i od prawie wszystkich kolegów z klasy, ale i tak było to dla mnie trudne do przełknięcia. Przecież wcale nie byłem taki słaby w bieganiu, żeby dziewczynka ze mną wygrywała! Skok w dal - owszem - wychodził mi raczej słabo, skok wzwyż - wręcz tragicznie, ale na 60 metrów to biegałem chyba trochę powyżej średniej klasowej chłopców.
Jak już zacząłem pisać tę spowiedź, to przypomniało mi się, że jakiś czas temu wpadła mi w ręce taka mała, pożółkła i zakurzona książeczka.
Tak, to z moich dziecięcych czasów! Zacząłem przeglądać z ciekawością, z nostalgią - z jakąś taką duszną nostalgią (czyżby ta duszność była tylko od tego kurzu?), jakoś tak dziwnie nerwowo. Zatrzymałem się na pytaniach (cytuję z pamięci):
"- Czy jadłeś mięso w piątek (ile razy)?"
"- Czy popełniłeś grzech nieczysty - z kimś, sam ze sobą (ile razy)?"
Było to jeszcze przed rozpoczęciem tych 6-miesięcznych trenigów, teraz zainteresowałbym się dodatkowo pytaniem, które zapewne też było w tej książeczce:
" - Czy często się spóźniałeś?"
Te grzechy z dopytaniem "ile razy" - to były grzechy śmiertelne, czyli ciężkie, i dlatego trzeba się było z nich spowiadać dokładnie, co do jednego popełnienia. Grzechy bez tego "ile razy" - to były grzechy powszednie, czyli lekkie, nie trzeba było mówić księdzu spowiednikowi, ile razy się taki grzeszek popełniło, co więcej, można było nic o nich nie mówić. Ale jako bardzo skrupulatny w tym względzie chłopczyk - zapewne spowiadałem się także z grzechu spóźnialstwa, będącego grzechem lekkim.
Grzech piątkowo-mięsny (jeśli takowy miewał miejsce) nie miał chyba najmniejszego związku z moim bieganiem. A "grzech nieczysty"? W owym czasie zdawałem sobie sprawę, że "grzech nieczysty" to coś bardzo mrocznego i obrzydliwego, ale miałem o tym bardzo mroczne pojęcie. Jeśli chodzi o tę koleżankę, to żadne "nieczyste uczynki" nie wchodziły wtedy w grę... ale zaraz, zaraz... grzeszyć można było "myślą, mową, uczynkiem i zaniedbaniem" - to może jakieś "nieczyste myśli"? (bo z pewnością nie "nieczysta mowa"!) E, chyba nie. Wygląda mi na to, że ten grzech nie miał wpływu na moje bieganie, bo żadnego grzechu nie było. A może nieobecność tego grzechu miała wpływ? Chyba też nie, chociaż - kto wie? Nie konsultowałem się w tej sprawie z żadnym współczesnym następcą dr Freuda - pewnie by powiedzieli, że wpływ był, i to olbrzymi.
*** OTO SPOWIADAM SIĘ WAM, WSZYSCY BIEGACZE: BARDZO CZĘSTO SIE SPÓŹNIAŁEM!
Może w trzeciej, a może w piątej klasie podstawówki zacząłem coraz częściej spóźniać się do szkoły. Pewnie przestałem ją lubić, może nawet zacząłem się jej bać. Coraz częściej zwlekałem z wyjściem do szkoły. A wtedy - żeby spóźnić się tylko trochę, a nie bardzo dużo - musiałem biec.
W tych czasach nie były znane "adidasy". Chodziło sie na codzień w butach z twardymi obcasami, które przy bieganiu po chodniku wydawały odgłosy, jak końske podkowy. Konie zresztą też się czasem spotykało wtedy w moim dużym mieście, ciągnące furmanki z węglem.
Tak, to dla mnie nie ulega wątpliwości - ten mój grzech spóźnialstwa, a w związku z nim częste "stukanie po chodnikach" w wieku wczesnoszkolnym, musiał mieć olbrzymi wpływ na moją obecną karierę amatorskiego maratończyka!
--- koniec części pierwszej ---
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |