2014-09-20
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Chaszczing w formule jeżing (czytano: 4400 razy)
To jest tylko kwestia czasu, kiedy Mordownik anno Domini 2014 zostanie powszechnie uznany za pierwsze w Polsce, a może nawet we wszechświecie, zawody w chaszczingu. Padały również głosy, że właściwszą nazwą jest krzaczing, jednak kwestie semantyczne pozostawmy tu prof. Bralczykowi. Niewątpliwie pojawi się na kolejnej odsłonie Mordownika (oczywiście w obowiązkowych „tajtach” i butach do biegania), aby zająć stanowisko.
Zapewne były już takie zawody, w których organizatorzy nieświadomie wprowadzali elementy chaszczingu do charakterystyki tras biegowych. Jednakże jestem przekonany, że to właśnie zawody organizowane przez Janka Lenczowskiego i Tomka Skibę po raz pierwszy systemowo miały na celu „zarżnąć” uczestników w krzakach. Czy im się udało? Cóż...
Powiedzmy tak: na Skorpionie 2014 trasę TP50 w całości (szesnaście PK) ukończyło 28 osób, a najlepszy Bartek Grabowski na mecie był po 7 godz. 35 min. Na Mordowniku 2014 trasę TP50 w całości (także szesnaście PK) ukończyło „aż” 4 osoby, a najlepszy Bartek Grabowski na mecie był po 12 godz. 11 min. Może jako ciekawostkę warto dodać, że obie imprezy uznawane są ekstremalne.
A przy okazji z dumą stwierdzam, że po raz pierwszy w życiu na metę dotarłem tylko trochę ponad 2 godziny po zwycięzcy. Niemądrych pytań w stylu „a gdzie reszta potwierdzeń PK” nie przyjmuje do świadomości, gdyż zaliczenie 10 PK to prawie jak zaliczenie 16 PK, czyli w skrócie: bardzo kurde dużo.
Parę osób zdążyło już wrzucić swoje spostrzeżenia z Mordownika do sieci i zdają się one mieć jeden wspólny mianownik – jeżyny. Oczywiście takie pisanie o jeżynach to bardzo jednostronne i płytkie ujęcie tematu. Nasza walka była heroiczna, rany krwawe, a strata ulubionych spodni bolesna. Sun Tzu w „Sztuce wojny” pisał „Jeśli znasz siebie i swego wroga, przetrwasz pomyślnie sto bitew. Jeśli nie poznasz swego wroga, lecz poznasz siebie, jedną bitwę wygrasz, a drugą przegrasz. Jeśli nie znasz ni siebie, ni wroga, każda potyczka będzie dla Ciebie zagrożeniem”. W maratonach startujemy, aby poznać siebie, więc temat od tej strony mamy w miarę ogarnięty. Pora poznać przeciwnika. Przed Państwem – Rubus
Poznajecie demona? Wygląda łagodnie, ale nie dajcie się zwieść. Otóż potwór ten nie jedno ma imię i oblicze. Któż wie z kim walczyliśmy? Czy to był ordynarny Rubus caesius (jeżyna popielica)? Chyba nie, bo owoce były jakieś takie inne. Nie był to też raczej Rubus nessensis (jeżyna wzniesiona), bo pędy jakieś za krótkie, ani straszny Rubus nemorosus (jeżyna zaroślowa) o diabelskich kolcach. Więc może Rubus hirtus (jeżyna gruczołowata) albo Rubus fabrimontanus (jeżyna podgórska). Nie wiem, nie wiem... Ale na następnym Mordowniku lub innej bliższej imprezie nie poskąpię na piwo dla tego, kto rozwiąże zagadkę.
Zostawmy na chwilę diabła i wróćmy do imprezy. Kto był na pięćdziesiątkach lub setkach na orientację wie, że określenie „rodzinna atmosfera” nie jest nadużyciem, jednak rzadko się zdarza, aby organizatorzy imprez traktowali nas wręcz jak rodzona matka. Osobiście nie pamiętam, kiedy ostatni raz słyszałem pouczenie w stylu: „załóż chłopcze długie spodnie”. Rada może dobra, ale nie posłuchałem, a czy żałowałem to inna sprawa. Za to z dodatkowej godziny limitu, którą łaskawie podarował nam organizator, od razu wiedziałem, że skorzystam. A może raczej skorzystamy, bo startowaliśmy w sprawdzonym towarzystwie wymiataczy końca stawki w składzie Ania P., Przemek P., Tomek F. i ja.
Mapki w łapki i od razu potężna zagwozdka. Widzicie to? Widzicie?
Zero oczywistych przelotów między punktami. Ze względu na odległości pomiędzy PK łażenie na azymut też nie wchodzi w grę. Zostaje tłuczenie kilometrów na długich przelotach lub obserwacja topografii i drałowanie na szagę. Wyglądało to w tym momencie źle, choć nie całkiem beznadziejnie. Robienie skrótów mamy całkiem nieźle opanowane i nie raz pozwalało nam na dogonienie niektórych bardziej niemrawych biegaczy.
Chyba jak większość wybieramy opcję w lewo do PK2. Wspinamy się pod pierwszy punkt, a Rubus nieznacznie liże nasze nogi, jakby smakował przed nadchodzącą ucztą. Idziemy chyba ostatni, więc demon zęby ma lekko stępione, a wydeptana ścieżka pozwala przemknąć na granicy jego domeny. Kolega tuż obok w Daliowa ma kwaterę, więc oczywiście mamy do niego pretensje, że nie podbił nam punktu z rana przed startem. Że niby niezgodne z regulaminem, map jeszcze nie miał, a wszędzie mgła jak cholera? Oj tam. Każdy się tak tłumaczy.
Ciekawa sprawa jest z mgłą. W naszym wariancie była nawet gęsta, ale nie przeszkadzała. Za to podobno tym którzy najpierw wybrali PK16 dała nieco w kość i mamiła ich po manowcach. Godzinę biegać w kółko, aby wrócić do punktu wyjścia bez zdobycia punktu? Brrr... Nie zazdroszczę takiego początku.
My w tym czasie raźno wędrowaliśmy już na PK3. Przekraczamy Jasiołkę i spotykamy wesołe towarzystwo z Krakowa. Niby idziemy osobno, ale jednak trasa zwiąże nas na wiele godzin. Zaczynają się pierwsze schody. Miała być droga, ale jej początek zarósł. Kilka zbędnych minut poszukiwań, wracamy i kawałek dalej znajduje się zguba. Elegancka, pod górę i przyjemnie błotnista. Brniemy, gadamy, podziwiamy przyrodę, a zwłaszcza piękne gigantyczne muchomory i resztki mgieł w jarach poniżej. W końcu droga się kończy, ścieżki nie ma, a szlak, który poprowadzi nas na punkt na górze Ostra, jest raptem sto metrów przed nami. Przed nami jest też Rubus, ale tym razem udaje nam się jeszcze go oszukać. Demon zresztą daje nam spokój na dłuższy czas. Będzie nam się przyglądał z bliska przez całą drogę, ale zaatakuje dopiero za górą Kamień.
Trochę wspinaczki i punkt jest nasz. Krótka narada taktyczna na szczycie. Kolejne PK5 zamierzamy podejść od strony góry Czerwony Horb, schodząc ze ścieżki do jaru na wschodzie, a potem wąwozem do punktu. Plan przechodzi przez aklamację i zaczynamy schodzić. Nieco później i niżej robimy coś tak nieprawdopodobnego, że jeszcze dzisiaj włażę ze wstydu pod stół. Otóż robimy to:
Totalny wielbłąd nawigacyjny. Prawie wróciliśmy do Jasiołki. Dopiero muchomory, które podziwialiśmy wchodząc uświadomiły nam gdzie jesteśmy. W plecy przynajmniej półgodziny i nie zostaje nam nic innego jak wędrówka po błocie / po wodzie (niepotrzebne skreślić albo i nie) w górę strumienia. Punkt podbijam robiąc głupi błąd, gdyż perforuję kratkę przeznaczoną na PK4, a nie PK5. No cóż... Niekiedy kosztuje to punkty karne, ale co zrobić? Problem rozwiązuje się w sposób dla mnie bardzo przyjemny, bo okazało się że PK4 ma dokładnie taki sam wzór perforatora jak PK5. Widać organizatorzy mają zdolności jasnowidztwa i przewidzieli moją wpadkę.
Wbijamy w jar na południowy wschód i idziemy na przełęcz, gdzie mamy znaleźć ścieżkę do PK4. Monotonię skrótu przez las urozmaica nam znalezienie czarno-żółtej piękności, którą w starożytnej Persji nazywano „żyjącą w ogniu”.
Przed PK4 natrafiamy na tarninę. Pora taka, że krzaczor jest faktycznie piękny, a Jaromir z ekipy z Krakowa upiera się, że owoce da się jeść. Wikipedii pod ręką nie ma, aby to sprawdzić, więc powstaje pytanie czy można mu wierzyć i czy to nie jest aby element walki konkurencyjnej. Po naradzie ryzykujemy i owoce okazują się cierpkie jak cholera. Nie mniej przeżyliśmy. Wchodzimy na PK4 umieszczony na górze Kamarka i mamy niesamowitą panoramę na Jaśliska. Gdybym zamiast wody miał ze sobą piwo i kocyk, to zdecydowanie byłby to mój ostatni punkt tego dnia. Ponieważ jednak ekwipunek był niewłaściwy, to z żalem w sercu człapię za towarzystwem w kierunku PK6. Mamy długi przelot zakończony punktem z wodą i ciastkami. Z czasem jest już słabo, więc w chatce studenckiej tylko króciutki postój i lecimy dalej. Próba zgubienia towarzystwa z Krakowa pali na panewce. Zresztą nasi nowi znajomi wprost stwierdzają, że są jak grzybica, jej się nie da pozbyć.
Pogodzeni z losem i w sumie zadowoleni z towarzystwa napieramy na PK8. Organizator straszył nas, że ciężko go znaleźć, ale po przygodach za PK3 limit wtop mamy wyczerpany. Punkt znajdujemy z marszu i decydujemy, że lecimy dalej zgodnie z planem na PK1.
Nie wiem jak to jest. Człowiek sobie czasem wbije coś w głowę, i choćby wszystko dookoła mówiło: „stań i zastanów się”, to on jak bydło idzie na rzeź. Mijała 7 godzina marszu, a my się zdecydowaliśmy na długi przelot do punktu hen, hen na południu. Dla biegających taka odległość to fraszka. Dla piechurów bezsensowna strata czasu. Dopiero przy skrzyżowaniu z drogą prowadzącą pod górę Kamień dociera do nas jak niemądrą rzecz robimy. Mogliśmy właśnie dochodzić do PK14, a tak jesteśmy w czarnej dupie, po środku niczego, a wszędzie daleko.
Ekipa z Krakowa jest młodsza, silniejsza i szybciej połyka kilometry. Porzucamy ich i postanawiamy iść bezpośrednio na PK15. Konkurencja schodząca z punktu uprzedza nas, że punkt znaleźć łatwo, ale dojść do niego już łatwo nie jest. Niestety mają rację. Choć las jest prześwietlony i przebieżny, to półtora kilometra wspinaczki na przełaj daje nam solidny wycisk. Chwila poszukiwania właściwego wyrobiska i zaczynamy schodzić w dół na PK14.
Najpierw jest całkiem przyjemnie. Rubus czai się przy samej ziemi, ale może nam co najwyżej sznurowadła poplątać. Na początku rośnie w koloniach. To tu, to tam, niby nic, ale zaczyna nas pomału spychać lekko na północ z głównego garbu, który miał nas zaprowadzić do przełęczy i drogi w kierunku PK14. Po kilkuset metrach Rubus coraz śmielej chwyta nas za kolana, a ominąć go już nie ma jak.
Zaczynają się jary, ale nie mamy pewności w którym dokładnie jesteśmy miejscu. Na szczęście natykamy się na słupek graniczny działek leśnych. Organizatorzy łaskawie zostawili nam numery działek na mapie, więc po chwili jesteśmy w okolicy przełęczy. Całą zejście z g. Kamień walczyliśmy z kolczastym diabłem, a w okolicy przełęczy okazuje się, że ze szczytu biegnie wygodny żółty szlak... Ktoś widać popracował nad mapą i usunął niektóre szczegóły, bo trudno mi uwierzyć, że na moment aktualizowania mapy (lata 90) szlaku nie było.
Na przełęczy spotykamy bigla. Oryginalnego, rasowego, dobrze wyglądającego psa, który z obłędem w oczach wyraźnie czegoś szuka. Próba nawiązania kontaktu nie udaje się i bigiel znika w lesie.
Droga miała być jedna, ale są dwie. Rozdzielamy się sprawdzając możliwości i moja ekipa znika mi z oczu. Omijam górę Garbkę i schodzę do wąwozu. Kontakt wzrokowy i głosowy nam się urywa. Znajduję punkt, ale by powiedzieć o tym reszcie muszę wyciągnąć telefon. Nie rozwiązuje to kwestii jak ich ściągnąć do siebie. Pojawia się piękna konkurencja, a do tego zaopatrzona w gwizdek. Pomaga. Przy okazji wychodzi na jaw, że zapomniałem jak gwiżdże się na palcach. Kiedyś mi wychodziło, a teraz naplułem sobie tylko na brodę. No cóż... Będę ćwiczył. Naprawdę.
Załoga nadciąga, odhaczamy punkt i zaczynamy się wspinać. Rubus śmiało atakuje i przeszkadza jak może. Na chwilę odpuszcza i trafiamy na grupę młodych świerczków i pole kurek. Wiele już takich ominęliśmy, ale tym razem Tomek nie zdzierżył i jak Danusia na Zbyszka, tak on na grzyby rzucił się z okrzykiem „mój ci on, mój”. Pod Warszawą sprzedają jakieś takie malutkie, a tu mutanty normalnie z kapeluszami jak cała dłoń.
Jak przejść z PK14 na PK10? Postanowiliśmy na przełaj na północny wschód do strumienia. W zasadzie widzieliśmy, że tuż obok czyha Rubus, mieliśmy go serdecznie dość, ale lepszego pomysłu nie mieliśmy. Nie spodziewaliśmy się jednak, że wpakujemy się w takie chaszcze.
Dobre 600-700 metrów splątanego, kłującego i szarpiącego dziadostwa o wysokości metra. Dramat. Na początku nawet bolało. Potem znieczuliło mnie i dopiero w niedzielę przekonałem się jaką mam krwawą sieczkę na nogach. O urwanej kieszeni spodni nie wspomnę.
Po drodze zgarniamy zagubioną duszę i drogą na skraju lasu wędrujemy na PK10. Podbijamy punkt i rozdzielamy się. Ania z Przemkiem wracają do bazy. Ja z Tomkiem i Pawłem idziemy na PK9. Mamy ok 3,5 godziny limitu i realne szanse na zdobycie dwóch punktów kontrolnych. Znowu brakuje oczywistej drogi na przelot między punktami. Namawiam kolegów na przejście pod lasem. Czy słusznie? Nie wiem. Las odpadał. Droga do wsi nabiłaby nam sporo kilometrów. Pod lasem zaś mieliśmy łąki, niskie krzewy i kępy niskich drzew. Może nie było najgorzej, ale krzaków mieliśmy już naprawdę serdecznie dość.
Przedzieramy się, przedzieramy, wychodzimy na drogę i kogo spotykamy? Starych znajomych z Krakowa, których tak skutecznie kilka godzin wcześniej zgubiliśmy.
Podejście drogą pod PK9 było jak deser po obiedzie. Po kilku godzinach przedzierania się przez las i walki z Rubusem, kawałek dziurawej drogi z destruktu asfaltowego cieszy bardziej niż lizak wyrwany dziecku. Usypia nas to i popełniamy kolejny błąd taktyczny. Mamy mnóstwo czasu na jeszcze jeden punkt kontrolny. Dziewczyny postanawiają wrócić do bazy. Męskie towarzystwo idzie dalej. W sumie bez większego, głębszego zastanowienia wybieramy PK11, co delikatnie mówiąc jest głupotą, bo oddalamy się od bazy, ale pozwala nam dłużej cieszyć się drogą. Jedyne sensowne rozwiązanie to było PK16, no ale cóż... Po całym dniu doświadczeń z drogami, których nie było na mapie lub były tylko na mapie, to nie wiem na co liczyliśmy. Plan przewidywał dotarcie asfaltem do miejsca, gdzie trzeba zejść z drogi, przepłynąć potok, znaleźć ścieżkę i wleźć pod górę. A wszystko to po ciemku. Pierwsza część planu idzie nam nieźle. Schodzimy z drogi, przeprawiamy się przez potok i pakujemy się w dopiero co założoną uprawę, gdzie ścieżkę chyba zaorano, a dookoła rozplenił się Rubus. Już nawet nie czuję ukłuć, a co najwyżej irytację, jak nie mogę wyplątać nogi. Momentalnie schodzi z nas powietrze. Chwilę niemrawo poszukujemy ścieżki i podejmujemy decyzję o powrocie. Lepiej mieć mniej punktów i przyjść w terminie, niż być nieklasyfikowanym.
Do Woli Niżnej idziemy wszyscy razem. Potem krakusy wrzucają wyższy bieg i pomału nam uciekają. No cóż. Młodsi, silniejsi, po co mają się oglądać na stare pierniki. W Jaśliskach mają już nad nami z 500 m przewagi i robią coś, co raduje nasze stetryczałe, złe serca. Mylą drogi!!! Wołamy za nimi? Nie! Tyłek w troki i pędzimy biegiem do bazy. Tak wygrywa doświadczenie z młodością :o)
Podsumowując. To była najtrudniejsza impreza w jakiej miałem okazje brać udział. I w sumie nawet nie chodzi tu o krzaki i przewyższenia, ale o nawigację. Byle więcej takich imprez, gdzie przeloty między punktami nie są oczywiste i zmuszają do myślenia.
Na koniec informacja Przemka do dobroczyńcy, który podzielił się z Anią opaską na kolano. Opaska została do odbioru u organizatora. Dzięki!
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu mamusiajakubaijasia (2014-09-22,22:19): Świetna relacja. Sama przyjemność czytania. A mój ukochany Beskid Niski to znane z obfitości występowania rubusa miejsce. Chaszczing is OK ;) jareba (2014-09-23,23:34): Dzięki za dobre słowo. Pierwszy raz byłem w tamtych okolicach i też jestem pod urokiem Beskidów. Tych strumieni w jarach, pasiek w środku lasu, wyrobisk na górze Kamień i widoków.
|