2014-09-17
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| O tym, że Lawina porywa wszystkich. (czytano: 1477 razy)
Plan był, żeby zaliczyć Lawinę przy okazji wycieczki w Karkonosze. Niestety - na początku wszystko szło jak po grudzie. Wpadka za wpadką i w efekcie z Wrocławia wyruszamy około 9:30, a zakładałem, że ruszymy najpóźniej przed dziewiątą, przecież o 13:00 start biegu! Taki niedoczas spowodował, że doszedłem do wniosku, że zawody trzeba odpuścić i poprzestaniemy na wycieczce. Jechałem niezbyt szybko ( max 90-100 km/h ), ale o dziwo ruch niewielki, żadnych utrudnień i w efekcie meldujemy się na parkingu niedaleko Dzikiego Wodospadu o 11:20. Szybka decyzja – lecę na Śnieżkę, a dziewczyny ( żonka i jej koleżanka ) spokojnym tempem na Samotnię, potem na Strzechę Akademicką – pewnie gdzieś po drodze się spotkamy. Przebieram się i pięć minut później biegiem ruszam w kierunku czarnego szlaku na Biały Jar. Pan w kasie Parku stwierdza coś w stylu: „Zdąży pan? Już dość późno? Chociaż pewnie szybko pan poleci, to na spokojnie”. No to jak na spokojnie, to zasuwam dalej. Biegnę pod górkę i w którymś momencie widzę w oddali znajomą sylwetkę – kolega z klubu pisał, że chyba się wybierze z córką i faktycznie zdaje mi się, że to on z dzieckiem. Doganiam i proszę – „Cześć Robert” krzyczę ucieszony. Zaczynam czuć, że się uda – bo wszystko zaczyna się układać super. Pogoda piękna, ruch na drodze mały, teraz kolega na trasie, jeszcze jakbym na szczycie spotkał wujka-biegacza ( który zaliczył już Lawinę bodajże 5 razy ), to by było w ogóle rewelacyjnie. Krótka rozmowa i cisnę dalej – mam nadzieję, że Robert z Hanią dotrą o czasie, ale sam wolę nie ryzykować i zostawiam ich ( liczę, że Robert nie ma mi tego za złe ). Droga jest coraz bardziej stroma, więc częściej idę, tylko momentami truchtam. Około 12:20 docieram do Domu Śląskiego i już wiem, że na pewno zdążę. Także już nie biegnę, tylko szybko idę, bo w końcu niedługo będziemy się ścigać, a ja jestem już konkretnie zmęczony. Docieram do biura zawodów jakieś 20 minut przed startem, szybko odbieram numer, przebieram przepoconą koszulkę i skarpetki ( niestety założyłem nowe i w efekcie mam mocno obtartą prawą stopę, więc zarzucam takie skarpetki weteranki, co to już ponad 100 km w górach zrobiły na mych stopach ), i lecę do depozytu. Tam spotykam wujka Zbyszka - w końcu udało nam się trafić na siebie na imprezie biegowej ( co prawda wcześniej obaj startowaliśmy w nocnym maratonie w Boguszowie Gorcach, ale jakoś się rozminęliśmy i nie udało się spotkać – ale co się odwlecze … ). Chwila rozmowy i już trzeba iść na start – dostrzegam jeszcze Roberta i Hanię ( zdążyli, nawet machnęliśmy sobie szybką fotkę przed startem ), więc jest super, w dodatku pogoda piękna, nic tylko korzystać.
Sam start trochę mnie dziwi – dużo ludzi pcha się do przodu, co z jednej strony zrozumiałe, bo trasa dość wąska i od razu z górki na pazurki. Niezrozumiałe jest dla mnie, że do przodu pchają się dzieci, które raczej nie dadzą rady lecieć na pełny gaz przez pierwsze dwa kilometry ( stromo z górki po śliskiej kostce ). Dzieci, które przybyły tutaj z rodzicami, bądź opiekunami – czy do cholery ci ludzie nie myślą? Ja bym dziecku nie pozwolił ustawiać się w czubie, gdy widać, że paru harpaganów jest i maluszki proszą się o stratowanie. No i ruszamy, i oczywiście jest jak przewidywałem – już po jakichś stu metrach sam mam sytuację, że biegnę za jakimś chłopcem na oko 8-10 lat, który po tych stu metrach sprintu nagle się zatrzymuje. Dokładnie tak – biegnie, biegnie i nagle stop, ani drgnie. Jestem rozpędzony, ale starałem się biec za nim jakieś dwa metry ( bałem się wyprzedzać, bo chłopak biegł trochę slalomem ), więc zdążyłem jakoś uskoczyć na bok. Za kilkanaście sekund podobna sytuacja, po której czuję, że rozwiązał mi się but – więc muszę go zawiązać i zacząć wyprzedzanie od początku ( późno przyszedłem na start, więc stałem w połowie stawki ). Koszmar. W końcu w połowie zbiegu ze Śnieżki do Domu Śląskiego łapię swój rytm, stawka jest przerzedzona i zaczynam powoli wyprzedzać kolejnych zawodników. Największy problem jest znowu z dziećmi, które rzadko kiedy biegną w miarę stabilnym torem, tylko bujają się po całej szerokości i tak niezbyt szerokiej drogi. Ostatnie dziecko wyprzedzam już na wypłaszczeniu – musiałem aż zbiec ze szlaku i boczkiem, trochę po kamorach, trochę po krzaczorach, ale w końcu się udało. I teraz w końcu zaczyna się w miarę normalny bieg.
Kawałek za Domem Śląskim są dwa lekkie podbiegi i jak tylko zaczyna się pierwszy z nich to czuję, że nogi odmawiają posłuszeństwa. Teraz dopiero odczuwam zmęczenie podejściem na start i ból spowodowany zbiegiem – mam wrażenie, że prawa stopa to jeden wielki siniak. Podbiegam może 15-20 metrów i zaczynam iść. Co ciekawe widzę, że prawie wszyscy przede mną idą, więc nie tylko ja mam ten problem. Na wypłaszczeniu zaczynam biec, kolejny fragment pod górkę również powoli biegnę ( w zasięgu wzroku tylko ja i jeszcze jedna babeczka biegniemy – reszta idzie ), więc znowu wyprzedzam. Za Spaloną Strażnicą kolejny długi fragment w dół – tutaj stawka już mocno przerzedzona, w miarę szeroko i można cisnąć. Mam taktykę tak trochę na Małysza - dogonić tylko tego przede mną. Część zawodników widać, że zbiega zachowawczo ( dwóch wyprzedzonych miało pokrawawione nogi – znaczy leżeli, więc nic dziwnego, że hamują ), ja zaś lecę tak na 95%. Doświadczenie z poprzednich biegów po górach pomaga - jeszcze parę miesięcy temu na zbiegach po równym asfalcie hamowałem, a teraz po śliskiej i bardzo nierównej kostce cisnę. I tak od Strażnicy tylko wyprzedzam. Ostatniego zawodnika przed Strzechą Akademicką. Tam też widać dłuższy fragment trasy – jakieś 50 metrów przede mną jeden zawodnik, przed nim nikogo – znaczy czołówka odjechała bardzo, ale ten jeden do łyknięcia. Problem, że leci z górki chyba szybciej niż ja. Dobiegamy w końcu do zakrętu, za którym ostatnie, niezbyt długie podejście do Samotni. Zawodnik przede mną zaczyna powoli iść, więc zmuszam się do biegu, tym bardziej, że facet za mną najwyraźniej postanowił też powalczyć o miejsce. Tuż przed ostatnim zakrętem doganiam gościa przede mną, który widać, że jest bardzo zmęczony, ale odwraca się i uśmiecha, i bije mi brawo.
Wpadam na ostatnią prostą. Widzę tuż przed metą wśród publiczności moją wolniejszą połowę, ale jestem zbyt zmęczony, żeby jej choćby machnąć ręką ( jak okazało się dziewczyny dotarły do Samotni jakąś minutę przede mną, fart ). Wpadam na metę ledwie żyw. Niby 6 kilometrów, a boli mnie wszystko. A najbardziej nogi - szczególnie stopy. Mija jakieś pół minuty zanim w ogóle zaczynam ogarniać co się dzieje wokół. Cholera – po debiutanckim maratonie nie czułem się tak zmęczony.
Potem już jest fajnie – prowadzący na mecie robią niezły szoł i co chwilę mamy ubaw z ich tekstów. Za jakiś czas na metę wbiega wujek, więc w końcu jest okazja przysiąść i porozmawiać o tym, i owym ( a wujek historii do opowiedzenia ma miliony ), więc czas leci szybko. Żona chce iść na Śnieżkę, więc mówię, że tylko dowiem się który byłem i lecimy – szału może nie ma, bo 17 miejsce open, ale w kategorii wiekowej drugie miejsce – pierwsze biegowe podium od czasów podstawówki! TADAM! Wujek pierwsze w M-60 ( rocznik 1934, biegł w sandałach – serio, serio ), więc zostajemy na rozdanie nagród. Piwko pod Samotnią po tym wyczerpującym biegu, w dobrym towarzystwie, to jest to. Za rok trzeba wrócić – jeśli termin Maratonu Wrocław będzie się pokrywał z Lawiną, to chyba mój „domowy” maraton nieprędko zaliczę.
Ogółem wrażenia przednie, tylko te dzieciaki próbujące zostać stratowanymi budzą lekki niesmak – aż prosi się o tekst z for internetowych: „Gdzie byli rodzice?” No właśnie byli tuż obok. :-/ Fajnie, że jest taki bieg, gdzie wszyscy mogą polecieć razem, ale trochę zdrowego rozsądku by się przydało, bo trasa jest dość niebezpieczna, o wywrotkę nietrudno. Kolega z córką stanęli gdzieś na końcu stawki, a Hania i tak zajęła czwarte miejsce w K-10, czyli można.
PS. To był mój pierwszy bieg na którym frekwencja wśród kobiet była wyższa niż wśród mężczyzn ( 79-74 ). Wiem w wynikach jest 75 facetów, ale sklasyfikowany jest też jeden pies. :-D Serio, serio. Nawet tutaj poczucie humoru nie opuściło Organizatorów – i bardzo dobrze.
PS2. 6 km + 7 km dobieg + 11 km spaceru po górach. Razem 24 km, a zakwasy miałem do wczoraj ( 3 dni ) – po żadnym biegu tyle czasu nie chodziłem „połamany”. No i nadal mam wrażenie, że prawa stopa to jeden wielki siniak. Chciało się biegać po kamulcach, to się ma. :-p
Miłego dnia!
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu (2014-09-17,12:59): no i super. Miłego dnia. :)
|