2014-04-30
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Wiosna nasza (czytano: 1228 razy)
Plan na pierwszą, zimowo-przedwiosenną część sezonu był taki, żeby po poprawieniu szybkości urwać coś z zyciówki na 10km i HM, a po dodaniu siły biegowej, będącej bazą do biegów górskich, zaatakować 3h w maratonie. Ale bez napinki i bez specjalnego treningu pod ten dystans. No i - last but not the least – nie zabić się na Zimowym Ultramaratonie Kakonoskim (ZUKu).
Co wyszło inaczej niż planowałem – praktycznie wszystko. A t w dużej mierze w związku z pogodą. Nie było za bardzo zimy ani przedwiośnia – od razu przyszła wiosna. Więc życiówki, a także ZUK (Zimowy!!!) trza było robić wiosną. No i treningi szybkościowe jakoś łatwiej było wpasować w panujące warunki pogodowe.
Ostatecznie sukcesy znacznie przerosły plany i oczekiwania
ZUK – czyli być jak Świerc
Po udanym Zimowym (he he….) Biegu Piasta (vide: poprzedni wpis) przyszedł czas na ZUK (he he…). Nawet samochód miałem już na letnich oponach. Plan na ZUK był pobiec w okolicach 6h30m. Półtora tygodnia wcześniej zrobiłem 30km wybiegania po trasie testując raki biegowe. Lodu było mnóstwo, ale na dole (mniej więcej do 800mnpm) było czarno. Jasnym było, że raki będą niezbędne, pytanie na jakich odcinkach je zakładać i zdejmować (zakładanie zajmowało mi około 1,5 minuty).
Na miejscu na odprawie okazało się, że warunki diametralnie się zmieniły. Większość lodu się stopiła – problemem miał być odcinek w okolicach Sniezki. Upewniłem się, że nie ma obowiązku zaliczania punktów odżywczego w Odrodzeniu (to jednak jest trochę z boku trasy) i zaplanowałem jedyny postój w Domu Slaskim (i awaryjnie – Szrenica).
Bardzo fajna prezentacja biegowa, interesujące wspomnienie Tomka Kowalskiego i spanko. Rano po sprawdzeniu obowiązkowego wyposażenia – na start. Ruszamy w Karpaczu grubo, jak w zawodach na 10km na płaskim. Potem las i fajny, długi, ale dość łagodny podbieg. Przesuwam się do przodu. Zaczyna się najtrudniejszy technicznie zbieg na trasie, czyli moja pięta achillesowa. Idzie zaskakująco nieźle aż walę głową w gałąź. Zsuwa mi się czołówka i okulary. Poprawiam wszystko i okazuje się, że…okulary całe zaparowały. Jedyna metoda to biec – przecieranie nic nie daje. A że jest ciemno i stromo to bardziej schodzę niż biegnę. Prawie włażę po kolana do wody, bo nie widzę mostka po którym można przekroczyć strumień. Ludziska mijają mnie jak malucha na niemieckiej autostradzie. W końcu odyskuję wzrok i ruszam. Mimo, że nikogo w okolicy nie widzę i nie słyszę to wiem, że dobrze biegnę, bo trasa oznaczona znakomicie (no i robiłem niedawno jej rekonesans). Na końcu asfaltu doganiam kilku biegaczy i ruszamy pod górkę. Znowu mijam. Lubię takie podbiegi – długie, bez wypłaszczeń. Zyskuję kilka pozycji aż do Przełęczy Okraj mimo krótkich postojów wymuszonych różnymi okolicznościami (w końcu to pora porannego sikania; dziękuję też koledze za informację, że mam całkiem rozpięty plecak – dzięki temu uratowałem jego zawartość).
Na Okraju piję kilka łyków izotonika i mijam 3 piknikowiczów tj. biegaczy którzy przyjechali tu na wyżerkę na punktach, a nie na ściganie się. Dalej zaczyna się trudny odcinek – trudny z powodu oblodzenia. Momentami trzeba wchodzić w głąb lasu, bo cała droga oblodzona. Wstaje słońce, pojawia się śnieg. Im wyżej tym piękniejsze widoki. A czeskie górki skryte w porannej mgle – cudo. Lód przechodzi w zmrożony śnieg i biegnie/podchodzi się bardzo dobrze. Mam lekkie obawy na zbiegach, ale cóż – najwyżej się wywalę. W przepaść nie spadnę, bo tu takiej nie ma, nogi raczej też nie złamię, bo kamienie przykryte twardym, w miarę równym, śniegiem. Mijam.
Widać Śnieżkę – podejście po tyczkach, na krechę. Ciężko, ale takie klimaty lubię. Kolejni dwaj śmiałkowie minięci na samym podejściu. Na końcu dochodzę Pomaranczowa Kurtke – PK.
Zbieg jest serpentynami, są łańcuchy, ale widać od razu, że lodu będzie sporo. Ryzykuję i nie zakładam raków – trzeba by je pewnie zaraz na dole zdjąć. Gdzie się da zbiegam. Masakra jest na zakrętach. Mimo, że idę trzymając się łańcuchów to zaliczam 4 gleby. W tym 3 z kilkumetrowym zjazdem (mimo asekuracji łańcuchami). Boli mnie mały palec od ręki, mam obtarcie pod pachą (po wylądowaniu nią na łańcuchu). Tracę jedną pozycję na rzecz PK i pełen strachu docieram na dół. Skończyło się szczęśliwie, ale było ryzykownie.
Teraz czas na piknik. W sumie to nie jestem głodny, zjadłem niedawno żel, picia mam też raczej dużo (zatankowałem na bieg 1,5 L bukłak po korek) i widzę, że PK omija Dom Śląski. Lecę za PK. Naprawdę szybko napiera. Lecimy równo po grani – ja jakieś 200 metrów z tyłu. Jest dla mnie jak latarnia na okręcie. Warunki do biegu są idealne – nawierzchnia dużo lepsza niż na Karkonoskim w lecie, bowiem śnieg wyrównuje wszystko. Turystów brak – pusto, nic tylko lecieć. Zaskakująco szybko dopadamy do Słoneczników na które wbiegamy. Dobiegam prawie do zbiegu do Przełęczy Karkonoskiej, gdy nagle ktoś mi wyskakuje zza pleców i mija. Ki diabeł??? Skąd się tu wziął – nikogo nie widziałem i nie słyszałem. No i żeby mnie mijać jak naprawdę szybko lecę – tak to się nie bawię. Zaraz okazuje się, że to nie zabawa – kolega grzeje tak szybko, że zaraz dopada i mija PK. Dobiegam do punktu przed Odrodzeniem – wymiana uprzejmości z przemiłymi wolontariuszami (mówią, że jestem na 15 miejscu!!!) i lecę dalej. PK gdzieś w międzyczasie zniknął, gonię więc kolegę, który mnie wyprzedził. Potem okazało się, że PK odbił do Odrodzenia.
Zamiast wizyty w Odrodzeniu wcinam na podejściu kabanosy z plecaka. Tak mnie zatykają, że aż zaniepokoiłem wolontariuszy na końcu podejścia, bowiem nie byłem w stanie wydobyć z siebie żadnego odgłosu. Zaraz przepłukuję silnik i odpalam. Biegniemy. Góra dół i tak w kółko. Aż na celowniku mam Benka. Benek to smigacz na krótkich dystansach – nie jestem tam w stanie nawet wąchać jego spalin. Ale na maratonach biega różnie, kiedyś go nawet raz pokonałem. Byłem ciekawy jak da radę na ZUKu, bo krótkie biegi górskie biega naprawdę dobrze. Cóż, teraz wygląda jak swój cień – blady i jakiś taki bez życia. Przyciskam i mijam go bez walki.
Widać już podejście pod Śnieżne Kotły i dwóch napieraczy. Podłoże jest średnie, do tego mocno wieje, więc nie jest łatwo. Otuchy dodaje mi myśl, że dalej już prawie tylko z górki. Lecimy. Mijamy Kotły i dalej hajłwejem w stronę Szrenicy. Dopadam obu delikwentów na ostatnim podejściu przy skałkach (tym przed samym schroniskiem przy którym jest meta Karkonoskiego). Idą. Dociskam i lecę pod górę ile fabryka dała. Wiem, że muszę od nich się oderwać póki mają kryzys, bo mnie może taki dopaść za chwilę. Dobiegam do ostatniego punktu żywieniowego i też go pomijam, lecę w bok na szlak prowadzący na Polanę Jakuszycką. Znam go bardzo dobrze, bo w lecie i po nim biegałem i chodziłem z dzieciakami. Wizualizuję metę – wiem, że od drogi to powinno być jakieś 300-400 metrów. Mimo łach lodu biegnie się dobrze i po 6km dobiegam do drogi – wolontariusz informuje mnie, że do met 600 metrów. Ok, miało być mniej, ale dam radę. Po 300-400 metrach kolejny wolontariusz pokazuje mi, żebym zbiegł z drogi i mówi, że do mety już blisko – jakieś 1,5 km…
Co??? Siadam psychicznie, co gorsza nie bardzo wiem gdzie biec. Staję i gasnę. Wiem, że musze ruszyć maszynę i dobiec do tej cholernej mety. W końcu już mam za sobą ponad 50km. Dam radę te ostatnie 1,5. Za każdym zakrętem wyglądam mety. Bezskutecznie. W końcu jest. Wpadam i… nie wierzę. Czas 5h18minut. 10 miejsce!!! Szok.
Jestem tak głodny, że wzrokiem wymuszam na jednej pani, żeby poczęstował mnie przepysznym naleśnikiem (dziękuję ponownie), potem dostaję od kolejnej kubek ciepłej herbaty. Pewnie wyglądam żałośnie, ale cóż – powoli dochodzę do siebie. Okazuje się, że czas ukończenia zaskoczył wszystkich – także mój suport z rzeczami i jedzeniem, który dojeżdża na metę za około pół godziny.
A potem sauny, jacuzzi i baseny. I mnóstwo piwa. Się należało.
Po tym biegu na sezon górski patrzę z optymizmem
W moim kalendarzu nadchodzi czas na biegi płaskie czyli tryptyk 10, 21, 42. Tutaj już będzie krótko
10km – niestety 10 Wroactiv okazała się wszystkim, ale nie biegiem na atestowanym 10km. Doceniam wysiłki organizatorów i pecha do pogody, ale jeśli nie dopilnowuje się przebiegu trasy i 1/3 uczestników leci 11 km zamiast 10km to nie ma na to usprawiedliwienia. Moment kiedy kończyliśmy drugie kółko wokół stadionu, żeby zobaczyć przed nami tuptający sznur 1000 biegaczy na trasie był psychicznie okrutny. Wiesz, że z życiówki nici. Wiesz, że musisz się przebić przez ten tłum. Do tego leje i paskudnie wieje. Odpuściłem na 5kaemie. Szkoda tym bardziej, że życiówka by wyszła spokojnie – na Garminie 10km osiągnąłem w czasie 36.55. Mimo przebijania się bokiem po trawie, rwanego tempa i jednak – mimo wszystko – odpuszczenia psychicznego biegu.
Jedynym plusem było to, że potwierdziłem, że mam szybkość jakiej nigdy nie miałem.
21 – półmaraton w Ostrowie. Kolejny (trzeci z rzędu) bieg, w którym biegnę, a który jest organizowany po raz pierwszy. Zyciówkę miałem do tej pory 1.23.15 i walczyłem o jej poprawę. Chciałem zejść na 1.22.xx a w wersji maksimum zaatakować 1.22. Pogoda znowu była taka sobie tzn. padało, momentami nawet dość intensywnie, ale nie wiało. Trasa składała się z 3 pętli (tak lubię), praktycznie maksymalnie płaskich. Były długie proste, które mnie wkurzają w maratonie, ale tutaj były ok. Plan był biec po 3.55 i jak się da potem coś docisnąć. Pierwsze kółko wyszło bardzo fajnie, wokół się rozluźniło, drugie było cięższe i kilkanaście sekund wolniejsze, ale na trzecim się odbudowałem. Wybierałem kolejne cele goniłem i mijałem. Najszybsze w biegu miałem 2 ostatnie km (po 3:38!!!). I na metę wpadłem z niewiarygodnym czasem 1.21.00.
Byłem tak zmachany, że z mety poszedłem do samochodu w zupełnie przeciwną stronę (a lało), potem błądziłem i ostatecznie powrót do samochodu zajął mi ze 40 minut… coż – ważne, że bieg wyszedł super.
Po tym biegu uznałem, że z takim czasem na połówce to niezłamanie 3h w maratonie byłoby frajerstwem. Ale trzeba pamiętać, że nie robiłem w sumie żadnych treningów pod maraton ani w tempie maratonu. Miałem 2 tygodnie do maratonu to wcisnąłem 3 wybiegania w tempie maratońskim (10, 12 i 14 km).
42 – Dębno. Celem był atak na 3h, ale z poprawy zyciowki 3.06.20 tez byłbym zadowolony. Do Dębna dotarłem rano, bo zdecydowałem się na udział w tym maratonie na tyle późno, że w promieniu 60km nie byłem w stanie znaleźć żadnego sensownego noclegu.
Organizacja startu była dość kontrowersyjna – wąska ulica ograniczona barierkami i dojście z biura zawodów od strony startu spowodowały chaos. Ludzie wbijali się w czekający tłum biegaczy od przodu i próbowali (albo i nie) przesuwać się w tym wąskim, zapchanym korytarzu do tyłu. W końcu start. Biegnę spokojnie, a mijam dziesiątki zawodników. W końcu stabilizuje tempo i widzę biegaczkę (Antoninę Rychter) z pacemakerem, którzy we Wrocławiu biegli na 3h. I lecieli tam równo jak w zegarku. Wraz z kilkunastoosobową grupą zawodników podczepiamy się pod nich. Kilometry idą równo, niepokoi mnie jedynie brak jakiegokolwiek zapasu w stosunku do międzyczasów. W moim planie chciałem mieć 30-45 sekund nadróbki na półmetku. Po wybiegnięciu z Dębna zaczyna to wyglądać gorzej, tempa siada. Ostatecznie 14 km wychodzi w 4:22 i okazuje się, że już jestem na styku. Przyspieszam i odrywam się od grupy. Trasa w Dębnie jest dla mnie bardzo fajna – wolę biegac po asfalcie przez las niż przez miasto. Dodatkowo robię się dość ciepło, a las daje cien i chłód. Przyspieszam do tempa ok. 4.09-4.10 i tak trzymam do półmetka. Mam 40 sekund nadróbki wobec planu. Znowu pętla po mieście i wybiegamy z Dębna. Trzymam tempo wraz z dwoma innymi zawodnikami – mijamy rywali jednego za drugim dając sobie zmiany. Chłopaki uciekają mi w okolicach 30km gdy jem żel. Jednego z nich potem dopadnę. Lecę dalej przez las mijając słabnących lub wręcz idących zawodników. Trzymam tempo. Gdy dobiegam do Dębna to wiem, że powinno być dobrze – jeszcze tylko 4km pętli po mieście, ale mam spory zapas czasowy. W mieście biegnie mi się źlę – jest gorąco, nawierzchnia jest momentami nieprzyjemna (kostka, ubity piach) i mięsnie czują już dystans. Tempo spada do 4.18-4.19, ale nie ma to większego znaczenia. Ostatni km lecę na maksa i trójka złamana – wychodzi 2.58.27. Pierwsza połówka w 1.29.14 druga w 1.29.13
Mission accomplished.
Można się przygotowywać do wycieczki biegowej pomiędzy wulkanami
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |