2013-11-03
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| BMW Frankfurt Maraton (czytano: 1295 razy)
PATRZ TAKŻE LINK: http://live.frankfurt-marathon.com/2013/?content=detail&fpid=search&pid=search&idp=9999990AEF466400
Z czym może kojarzyć się Maraton we Frankfurcie? Odpowiedź jest oczywista: z piękną metą w hali pełnej kibiców. Czerwonym dywanem na którym się finiszuje, no i bardzo wysokim poziomem sportowym tego biegu.
Pamiętam gdy zaczynałem biegać i widziałem w czasopismach reklamę tego maratonu w myślach miałem już to, że na pewno kiedyś go pobiegnę.
I stało się. Decyzja o wyjeździe zapadła około czerwca. Od decyzji do czynów nie było daleko. Szybko zebrałem 4-osobowa grupę towarzyszy, kupiłem bilety lotnicze, zarezerwowałem hostel i oczywiście zapisałem na bieg. Pozostało się tylko solidnie przygotować. Po średnio udanej pod względem wyników wiośnie, chciałem we Frankfurcie wrócić na poziom sportowy jaki prezentowałem w 2011 roku, czyli pobiec poniżej swojego rekordu życiowego, który ustanowiłem we Wiedniu i wynosi 2:26.47. Łatwe to zadanie nie było, ale wierzyłem w sukces. Trasa i pogoda we Frankfurcie zazwyczaj sprzyja biciu rekordów, więc trzeba było spróbować. Jak nie teraz to kiedy?
W każdym razie na ten moment wiedziałem, że jestem słaby i muszę sporo pracy włożyć w te przygotowania.
W lipcu po Ciechanowskiej Piętnastce zacząłem już lekkie wprowadzenie. W sierpniu byłem już na wysokich obrotach przekraczając w tym miesiącu 550 km. Chciałem „po drodze” w połowie września pobiec mocny półmaraton w rodzinnym Płocku, stąd tak szybko rozpoczęte przygotowania. Ustaliliśmy z Mariuszem, który pomaga mi w treningu, że pierwszy szczyt formy celujemy na Półmaraton Dwóch Mostów a drugi 6 tygodni później we Frankfurcie.
Lato było w tym roku bardzo upalne i treningi, zwłaszcza te długie były bardzo ciężkie, ale dawałem radę. Półmaraton pobiegłem zgodnie z oczekiwaniami w czasie 1:13.39. To dobry wynik uwzględniając profil jego trasy. Pokonałem w nim wielu rywali, których plecy oglądałem wiosną. Podbudowałem się psychicznie i z dużym zapałem ruszyłem na tygodniowy obóz do Szklarskiej Poręby. Tam trenowałem bardzo mocno. Trening zrealizowałem w 100 procentach w trudnych warunkach pogodowych. „Schody” zaczęły się po zjeździe z gór. Dosłownie nie miałem siły biegać. Przez około 10 dni męczyłem się nawet na spokojnych wybieganiach. Jednak wierząc, że w końcu będzie dobrze brnąłem z treningiem dalej. Nie zrealizowałem zgodnie z założeniami dwóch ważnych treningów tempowych, które teoretycznie powinienem zrobić z zapasem. Moje morale podupadało. Na 2 tygodnie przed maratonem nareszcie zacząłem czuć moc. Super wyszedł mi trening 30 km owb2, który robię zawsze w tym okresie, znowu zacząłem wierzyć że będzie dobrze. Jednak dalej dobre treningi przeplatane były takimi gdzie czułem się bardzo zmęczony.
Na 8 dni przed startem docelowym pobiegłem „na przetarcie” w XXXIII Biegu Soczewka zajmując w nim 3 miejsce z niezłym czasem. Dotychczas taki ostatni akcent szybkościowy w formie krótkich zawodów lepiej służył mi niż trening tempowy. Chciałem w tym biegu wystartować bo to zawody w których organizację od kilku lat jestem bardzo zaangażowany i są dla mnie bardzo prestiżowe.
Nie chcąc powtórzyć błędów które popełniłem wiosną przed maratonem w Barcelonie, gdzie pojechałem zmęczony, tym razem dokonałem kilku wydaje mi się profesjonalnych zmian: ostatni tydzień przed maratonem byłem już na urlopie, ostatnie treningi starałem się biegać bardzo spokojnie, do Frankfurtu pojechałem wcześnie czyli już w piątek.
Nasza 4 osobowa ekipa TKKF Płock w składzie Ania, Edmund, Henryk i ja wyleciała z Warszawy około godziny 13. Podróż minęła bardzo spokojnie. Hostel mieliśmy 800 metrów od startu i mety maratonu, więc bazę mieliśmy idealną. Wieczorem mieliśmy już odebrane pakiety startowe (numer, bon na pasta party, picie, gąbkę i stertę ulotek), pozostało tylko odpoczywać.
W sobotę zrobiliśmy tylko spacer, znów odwiedziliśmy expo aby wykorzystać bony na pasta party. Obsługa była bardzo drobiazgowa przy wydawaniu posiłków i napojów. Zażartowałem wtedy zadając pytanie czy taka niemiecka perfekcja będzie jutro przy ustawianiu ludzi w odpowiednich sektorach na starcie. I chyba wykrakałem, ale o tym później…
Z racji przesunięcia czasu na zimowy spaliśmy godzinę dłużej więc start przesunął nam się tak naprawdę z 10:30 na 11:30. Można było się porządnie wyspać z czym nie miałem problemu. Napięcie przed startowe powoli rosło. Prognozy pogody niestety nie były optymistyczne. Zapowiadany był wiatr i przelotne opady deszczu.
W niedzielę standardowe śniadanie, pakowanie torby i spacer na start. Niestety prognozy pogody się sprawdziły. Na szczęście chociaż temperatura była w miarę dobra, około 18 stopni. Starałem się nie myśleć o złych warunkach pogodowych i nie do końca udanych przygotowaniach, a skupić na pozytywach i zmobilizować do maksymalnego wykorzystania swoich możliwości. Za dużo zainwestowałem w ten start sił, pieniędzy i urlopu aby się poddawać już przed startem. Oddałem rzeczy do depozytu, zrobiłem krótką rozgrzewkę na którą tak naprawdę nie było miejsca i nadszedł czas ustawić się w sektorze. Start był bardzo wąski, tylko 3 pasy jezdni, a biegaczy około 12 tysięcy. Było jeszcze 20 minut do startu, ale widząc co się dzieje w strefie startowej postanowiłem nie zwlekać. A działa się „wolna amerykanka” czyli każdy wchodził gdzie chciał… Miałem przydzielony sektor tuż za elitą, do którego wstęp teoretycznie miały osoby deklarujące wynik poniżej 3:15. Była to czysta teoria bo przez barierki skakał kto chciał i nikt tego nawet nie starał się kontrolować. Przynajmniej ja tego nie widziałem. Niemiecka perfekcja skończyła się jednak na dokładnym wydawaniu napojów na pasta party. W momencie gdy wchodziłem do sektora byłem jakieś 10 metrów za taśmą odgradzającą elitę. W momencie wystrzału było to już około 30 metrów które pokonałem w 30 sekund. Ścisk był taki, ze ciężko miałem zdjąć koszulkę, którą miałem założoną aby nie zmarznąć. Zaczął spełniać się mój najgorszy sen, że znowu będę biegł cały maraton samotnie bo zawodnicy biegnący na moim poziomie będą już daleko zanim ja się rozpędzę.
Pierwszy kilometr pokonałem slalomem w 4 minuty, drugi w 3:35, później już było lepiej. Powoli rozpędziłem się do zakładanego tempa 3:25/km i goniłem. Byłem ostro wkurzony. Wiedziałem, że moje bardzo ciężkie 3 miesiące treningu mogłem już stracić na starcie. Starałem się jednak walczyć. Nie biegło się łatwo, trasa na początku biegu obfitowała w liczne zakręty, wiatr momentami zawiewał z siłą, że człowieka dosłownie stawiało.
Z czasem wyprzedałem kolejne grupy biegaczy, aż w końcu w okolicy 8 kilometra dogoniłem bardzo liczną około 30-osobową grupę z pięcioma! zającami prowadzącymi dwie Niemki. Biegli równo po 3:30, więc do nich dołączyłem. I tak już w tym momencie nie miałem siły biec szybciej. Biegnąc w tej grupie dzięki stabilizacji prędkości po kilku kilometrach dosłownie odpocząłem. Tempo stało takie jak być powinno od początku czyli komfortowe. Pozostało mi tylko mieć nadzieję, że w końcówce biegu nie zapłacę zbyt wysokiej ceny za szarpany rytm biegu z pierwszych kilometrów i związaną z tym stratę energii.
Od 12 kilometra trasa nareszcie była mniej „pokręcona”. Biegliśmy wzdłuż rzeki Men. Schowany za plecami rywali nie odczuwałem tak bardzo podmuchów wiatru, biegło mi się dobrze. Kilometry uciekały bardzo szybko. Po przekalkulowaniu czasu z 15 kilometra wychodziło mi, że biegniemy na czas 2:28. W tych warunkach może być ciężko o lepszy wynik. Postanowiłem jak najdłużej biec w tej grupie, a jeśli będę miał siły zaatakować po 35 kilometrze.
Połówkę minęliśmy w wynikiem 1:13.59 i zaczął lać deszcz. Na ulicach zaczęły tworzyć się duże kałuże. Niemcy śmieją się z Polskich dziurawych ulic, ale w sumie nie mają w miastach dużo lepszych. Pamiętam gdy biegłem w Berlinie w deszczu było pod tym względem słabo i tu było podobnie. Niestety od około 23 kilometra zacząłem słabnąć. Początkowo zwalczyłem lekki kryzys i utrzymałem grupę z której odpadła już połowa składu, w tym jedna z Niemek z dwoma zającami, ale około 26 kilometra już nie dałem rady. Zacząłem walkę z samym sobą. Czułem jakby mi nogi zesztywniały. Tempo spadło ale jeszcze nie było tragicznie bo 5 km miedzy 25 a 30 km przebiegłem średnio po 3:36. Starałem się nie poddawać pamiętając jak w podobnych warunkach w Berlinie pokonałem najszybszą piątkę między 35 a 40 kilometrem. Niestety tym razem z kilometra na kilometr czułem się coraz gorzej. Tak naprawdę po 35 kilometrze miałem już wszystkiego dość. Gdyby nie liczni kibice nas dopingujący i myśl o finiszu w pięknej hali to bym chyba stanął. Na 4 kilometry przed metą wydawało mi się jakbym już truchtał po 6 minut na kilometr. W rzeczywistości było to 4:20 na kilometr ale naprawdę miałem złudzenie jakby czas stanął w miejscu. Doczłapałem się wreszcie do mety i doczekałem się mojego czerwonego dywanu, kolorofonów, głośnej muzyki i bramy z zegarem. Tylko zamiast 2:25 było na nim 2:35…
Teraz perspektywy tygodnia, który minął od biegu nadal czuję złość i żal, że się nie udało pobiec szybko, ale również radość, że w pełni zdrowia zaliczyłem swój 18-sty maraton, miałem świetną wycieczkę i spędziłem fajny weekend w gronie sympatycznych znajomych:)
Taki jest sport. Mimo już sporego doświadczenia nie wszystko uda się zaplanować, przewidzieć i zrealizować. Ale dopóki walczysz jesteś zwycięzcą!
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora barcel (2013-11-05,13:28): Gratulacje za walkę :-) benek (2013-11-06,14:22): Brawo Przemek! Kolejny maraton z bardzo dobrym wynikiem!
|