Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA   GALERIA   PRZYJAC. [3]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
Andrzej "Endor" Kuleta
Pamiętnik internetowy
Moje 42 km

Andrzej Kuleta
Urodzony: 1966-05-14
Miejsce zamieszkania: Bodzentyn/Kielce
15 / 15


2013-10-19

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
Poznań swoje możliwości !!! (czytano: 1235 razy)

 

Gdybym miał kiedyś stworzyć listę miejsc których po prostu nie znoszę, Poznań z pewnością byłby wysoko. Jeśli nie na samym szczycie. Jakoś się tak porobiło, że nie darzymy się sympatią z Miastem Słowików. Nie mam może zbyt wielu powodów by nie lubić Pyrlandczyków i zawsze jestem największym przeciwnikiem szufladkowania ludzi albo odrzucania kogoś tylko dlatego, że miał nieszczęście urodzić się w złym miejscu. Ale na przykład 90% moich zawodowych problemów z klientami dotyczy Poznania i okolic. Akcje jak z "Transportera" , kłamstwa i ściemnianie na każdym kroku - dla mnie mit wielkopolskiej solidności już dawno legł w gruzach. Słowem, Poznania i przede wszystkim jego mieszkańców nie cierpię i unikam jak tylko mogę. To miejsce ma złą energię - nikt mi nie powie, że jest inaczej !!! I gdyby ktoś wcześniej rzucił pomysł, żebym pojechał do "tego" Poznania i zmierzył się z maratonem , uznałbym go za kogoś pokroju Macierewicza. Bo to najlepsze miejsce , żeby mi nie wyszło. Klęska gwarantowana. Amen.

Dlatego od końca czerwca trenowałem do Maratonu Warszawskiego. Trenowałem solidnie i coraz szybciej , w lipcu to już była niemal euforia - Moc biła ze mnie , biegało się świetnie , kosmiczne no limits ... Trzeba było polecieć w tempie 5:10 - ja biegałem 4:20 , miał być dzień na wolne crossy - ja szalałem gdzieś w górnych rejestrach pulsometru. Szybciej i szybciej. To był mój czas !!! Moje pięć minut a nawet trzy na kilometr . Superkompensacja bez końca !!! Niby wiedziałem, że biegam zbyt mocno ale myślałem sobie, że kiedy przyjdzie zmęczenie , zwolnię trochę, kiedyś… Teraz warto wykorzystać życiową formę. Co wybiegam to moje . No to gazu bo jestem coraz silniejszy , szybszy i młodszy … I jakoś tak nagle coś się zaczęło psuć. Bo gorąca głowa dalej chciała ale nogi zaczęły mi się plątać. Niespożyte siły zostały daleko za mną. Pomyślałem - to mały, chwilowy kryzys. Zwalniam i będzie dobrze. Ale nie było. Sierpień zaczął się chorobą i dwutygodniową przymusową przerwą w bieganiu. A po niej kolejny strzał – kultowy, wymagający Półmaraton Wtórpolu - pobiegłem go zupełnie wbrew elementarnej logice, tydzień po chorobie … Nawet udało mi się ukończyć odrobinę poniżej 2 godzin, do reszty demolując wycieńczony organizm . No ale Endrju nie odpuszcza i przecież chorobę należy zabiegać i wypocić. Bo każdy przyzna , że bieganie to samo zdrowie !!! I jeszcze miesiąc do maratonu, dużo czasu. Tyle, że za swój zryw zapłaciłem kolejną chorobą. A to już był wrzesień. Antybiotyki i znowu dwa tygodnie bez biegania. Jeszcze się łudziłem, że może da się pobiec w Warszawie bo gdzie jak gdzie ale tam nie mogło mnie zabraknąć. Skróciłem terapię i wskoczyłem w biegowe buty. Przez tydzień może powrócę do formy… Ale nie było na to najmniejszych szans. Każdy bieg męczył i wszystko było nie tak. Stało się jasne , że Warszawę zobaczę tylko na facebooku – u startujących koleżanek i kolegów . Moje rozczarowanie i frustracja sięgały dna. Nie będzie maratonu i wiedziałem, że zawdzięczam to wyłącznie sobie. Dałem dupy i tyle. Nie pierwszy raz moja ambicja pokonała rozum. Żebym tak miał jeszcze ze dwa tygodnie czasu … I potem przeczytałem w necie reklamę Maratonu Poznańskiego. Był za dwa tygodnie. Tyle, że to ostatnie miejsce na Ziemi w którym chciałbym pobiec. Próbowałem się skupić wyłącznie na słowie „maraton” , wypychając ze świadomości , że „poznański” ale to było trochę tak jakbym przeczytał w menu , że właśnie podają mi zupę z muchomorów i próbował sobie wmówić, że to przecież też grzyby. Szczęśliwy nie byłem …Ale miałem trochę czasu. Każdy kto biega , wie że dwa tygodnie przed startem w maratonie to doskonały moment na to , żeby wyluzować i odpocząć. Ja w tym czasie musiałem biegać długie wybiegania, budować wytrzymałość i siłę. To się nie mogło udać ale miałem cel – zaliczyć ten cholerny maraton, jakoś tam zatriumfować nad swoją słabością i głupotą. A potem zacząć wszystko od nowa, mądrzejszy o kolejne doświadczenia. Na jakiś dobry wynik nie było już szans . A ukończenie Maratonu w tej sytuacji też było wyzwaniem. Tydzień przed startem pobiegłem sobie półmaraton w dwie godziny, tak na pograniczu tempa na Poznań. Skoro się dało, w głowie zakiełkowała mi myśl, że może nie jest tak źle . Poinformowałem rodzinę , że startuję. I wtedy rozpętało się piekło !!! Moja żona jest gorąca zwolenniczką biegania. Z jednym wyjątkiem - nie wtedy kiedy dotyczy mnie i maratonu… do tego w mediach pełno było mniej lub bardziej mądrych analiz dotyczących ryzyka związanego z bieganiem – akurat jakiś biegacz zmarł na mecie w Warszawie. A ja byłem po chorobach, z gigantycznymi brakami w treningu i ogólnie bez szans. A już w Poznaniu nie mogło mnie spotkać nic dobrego !!! Dyskutowaliśmy gorąco, aż dziwne że niczego wokół nie strawił ogień. Bo temperamentu nam nie brakuje. Nic to nie dało. Każde z nas pozostało przy swoim zdaniu. A ciche dni nieźle sprzyjają skupieniu. Czas leciał jak sprinter i zrobił się weekend . Nawadnianie i góry makaronu. Pakowanie sprzętu . W sobotę rano jeszcze mój tajny mistyczny rytuał i po południu wyjazd do Poznania. Niby razem ale dawno nie było tak osobno. Cena uporu bez którego nie da się realizować marzeń… Trasę do Poznania robię chyba dużo szybciej niż będę ją w stanie pobiec . Późnym wieczorem odwiedzamy biuro zawodów, odbieram pakiet , kręcimy się trochę po Expo w Halach MTP. Widoczna wokół atmosfera zawodów chyba zaczyna się udzielać mojej rodzince - ja odczuwam już tylko przedstartowy stres. Bo to Poznań i w ogóle … Bardziej dla dzieci niż dla siebie zaliczamy jeszcze Pasta Party. Blee, tego makaronu na pewno nie przyrządził Tomek Pawlusek !!! Ani żaden biegacz. Rozgotowane do granic możliwości nieporozumienie . Jedziemy do hotelu, trzeba się porządnie wyspać. Tyle , ze w głowie kłębią się setki myśli , obaw i emocji. Co będzie jutro ? Jak to się zakończy ? Dam radę czy skonam w torsjach gdzieś daleko od mety ? To przecież 42 kilometry. A ja tak mało biegałem… Bezsenność ma sens wyłącznie w Seattle, próbuję się jakoś zanurzyć w ciepło, przywołuję wszystkie miłe chwilę, liczę różne swoje owieczki . Ale nie mogę spać. Świadomość , że porywam się na królewski dystans totalnie nieprzygotowany, budzi niepokój . W końcu zasypiam ale i tak nie mam spokoju, śni mi się jakiś koszmar - biegnę lekko jak piórko, niemal unoszę się nad ziemią, mijając setki biegaczy. Jest dobrze, w takim tempie zaraz powinna być meta. I nagle patrzę na moje buty - katastrofa !!! Zgubiłem chip do pomiaru czasu i cały mój bieg nie miał najmniejszego sensu. Dyskwalifikacja !!! Wstaję, przeplatam chip jeszcze raz . Za oknem pada deszcz, ktoś ćwiczy drift na hotelowym parkingu. (…) I zaraz trzeba wstać. To jest ten dzień. Szybkie śniadanie a po drodze odkrywam, że mój biegowy zegarek jest bliski wyładowania. Low Battery sobie napisał. To jest nas dwoje – pomyślałem. Nie będę miał podglądu na czasy i tętno. Jedziemy na start. Nie ma napięcia i radosnego oczekiwania. Jestem zmęczony, pełen poczucia , że to nie mój czas, nie moje miejsce. Rodzinka zostaje na parkingu, nie będą mi kibicować w akcie szaleństwa na który nie wyrażają zgody. Ale zaraz humor poprawia mi się bardzo - spotykam Agę, Piotrka i Bartka. Wesoło rozmawiamy i zaraz trzeba iść na start. Po drodze mija nas niemal sprintem drobna osóbka w koszulce Bartka. W naszej koszulce. Fajnie, nie jesteśmy tu sami. Gadamy szykując telefony, zegarki i swoje organizmy na to co za chwilę się zacznie. Nie ma odwrotu. Muzyka, fajerwerki i lecimy w kolorowym tłumie. Aga z Piotrkiem nieco szybciej , ja staram się zacząć powoli. Nie robiliśmy rozgrzewki, jest jakby trochę za ciepło i nie czuję się najlepiej. Ktoś napisał, że nie ma niczego bardziej deprymującego od sytuacji kiedy na początku biegu dajesz się wyprzedzać przez setki osób. Uważam dokładnie odwrotnie. Dla mnie wolny start jest warunkiem powodzenia - nie dać się ponieść adrenalinie na początku biegu to podstawa. Mimo że moje tempo jest tak wolne , biegnie mi się po prostu koszmarnie. Nie mam w ogóle siły a tętno po 2-3 km weszło mi w III zakres. Trudno o lepszy dowód , że bieg nie może się udać. Na piątym kilometrze mój SportWatch wydaje ostatnie tchnienie i zostaje mi Endo. Nie mam pulsu - może to i dobrze , nie będę się stresował kiedy osiągnę max. Biegnę zanurzony w muzykę – pierwszy raz z walkmanem na zawodach. Staram się skupić tylko na biegu, wyrzucić z głowy wszystkie niepotrzebne szczegóły, całą scenografię jaką przygotowało miasto. Tylko ja i bieg , możliwie ekonomicznie bez żadnego niepotrzebnego ruchu. Spoglądam na telefon , tempo jest przyzwoite, aż za bardzo i jakby nieco lepiej mi się biegnie - zmęczenie spłynęło ze mnie z pierwszym łykiem wody. Wchodzę na obroty i bieg zaczyna mi się podobać. Po chwili spotykam Agnieszkę , dzielimy się wrażeniami. Jej też było ciężko . Jakoś mnie to pocieszyło, że nie tylko ja czułem się źle. Pierwszy kryzys chyba za nami. Moje Endo pokazuje , że przebiegliśmy już 10 km w niezłym czasie 51 minut. Aga uświadamia mi , że to dopiero ponad 8 . I rzeczywiście. Chowam Endo, dzisiaj się nie przyda. Nawiasem mówiąc, policzyło mi tego dnia 55 kilometrów i wyobrażałem sobie miny kolegów śledzących mój bieg właśnie na endomondo. Bo 42 km musiałbym pewnie wykręcić poniżej 3 godzin ;) Endo to Endo, tutaj był Poznań i trzeba się było brać do roboty. Banany i czekolada zrobiły swoje, biegnie mi się coraz lepiej – oddech i krok stają się swobodne i wreszcie łąpię swój feeling. Pozbawiony zegarka postanawiam biec równo z zającem na 4:00 . Tak długo jak to będzie możliwe. A może go nawet wyprzedzić. Tym bardziej, że Poznaniacy się postarali, tylu kibiców nie widziałem jeszcze na żadnym biegu . Co jakiś czas dopada nas ostry gitarowy łomot . Pozytywna energia udziela się wszystkim. Ze zdziwieniem stwierdzam, ze jest dobrze. Zaskakująco dobrze. Zaczynam wierzyć, że ukończę ten maraton. Do tego nie można sobie chyba było wymarzyć lepszej pogody – jest po prostu w sam raz a lekki wiatr schładza akurat wtedy kiedy tego potrzebuję. Trasa może jest pozbawiona jakichś szczególnych walorów widokowych, może nawet jest zwyczajnie brzydka , czasem nieco za wąska i trochę się korkujemy ale doping naprawdę porywa. Łykam kilometry a z nimi kurz, banany i wodę. W ściśle zaplanowanych ( dzięki, Krystian !!! ) miejscach wciągam porcje żelu i nie ma mowy o żadnym kryzysie. Mijamy półmetek i mam wrażenie, że jestem w stanie przyspieszyć i to sporo. Ale znam to i dzisiaj nie dam się nabrać. Trzymam tempo jak klon zająca. Biegnę sobie lekko jak gazela – od wodopoju do wodopoju 20 -25-30 km . Wciąż jest dobrze, bardzo dobrze. Gdzieś tam za kilka kilometrów powinna się czaić ściana dlatego Staram się biec równo . Perfekcyjnie. To już 35 km. Czuję się dobrze, co za dzień !!!

Zaczyna się podbieg , osławiona ul. Serbska. Mocno do góry. Tak naprawdę dla wielu z nas właśnie tutaj się zaczął prawdziwy maraton. A dla mnie się skończył… Chociaż myślałem, ze kto jak kto ale ja, świętokrzyski góral z domieszką morskiego jodu, na co dzień przyzwyczajony do takich górek , zacznę dopiero tutaj wyprzedzać … Podbieg nie był jakiś bardzo stromy ale niestety długi, bardzo długi. Jakby stworzony dla Poznania , tego z moich obaw. Pod koniec górki nogi dziękują mi za współpracę. Skurcze masakrują mi uda całymi seriami. Wrzeszczę z bólu ale nie staję . Mijam 38 km - już blisko a jednocześnie coraz dalej. Rozmawialiście kiedyś z własnymi nogami ? Bo ja tak. Już nie wiem czy to było w wyobraźni czy głośno ale nieźle sobie pogadaliśmy  Pytałem je czy wiedzą co mamy napisane na koszulce. Jasne – „Biegnę żeby Bartek mógł biegać”. No właśnie - BIEGNĘ. Nie idę, nie pełzam, nie czołgam się tylko BIEGNĘ. I że jeszcze nigdy nie szedłem. Nigdy, żeby nie wiem co !!! Daj sobie spokój, zrobiłeś już aż za dużo, zaraz będzie 40 km , dojdziesz do mety, będzie dobrze…. Przecież nie możesz mieć do siebie pretensji, zrobiłeś wszystko. Na 40 km podchodzi do mnie Wodzu, mówi coś , że jest dobrze i dam radę. A ja odpływam. Ledwo go kojarzę … K.O. Zaraz za zakrętem przechodzę w marsz. Myślicie, że czuję ulgę ??? Nie, ból jest jeszcze większy!!! Ale na dzisiaj koniec z bieganiem. Aby tylko dotrzeć wreszcie do mety !!! A najgorsza jest reakcja kibiców i współbiegaczy. Wielu pociesza, ciągnie na siłę do przodu - dawaj …już blisko, dasz radę … A ja nie mam nóg tylko jakieś drewno. Jak brat Pinokia. Uśmiecham się krzywo, dziękuję za doping ale wiem, że mój bieg już się zakończył. Na krótko przed metą podrywam się już tylko po to, żeby nie ukończyć maratonu spacerkiem. Prawą rękę unoszę do góry - udało się, ukończyłem maraton. Ale kciuk lewej dłoni kieruję na dół - porażka – nie tak miało być !!! Netto wyszło 4:05:50 , nawet nieźle bo myślałem że od feralnego podbiegu upłynęły całe godziny.

Meta, Medal , łyk wody. Maraton zaliczony. Nie ma euforii. Zrobiłem to co miałem zrobić ale raczej nie będę o tym biegu opowiadał wnukom. Ale to cenne doświadczenie. Jakoś tam się cieszę , że mam to za sobą, że nie wytrzymały wyłącznie nogi. Mam kolejne potwierdzenie, że mogę „to” robić. I bardzo chcę. Niech już będzie ta wiosna!!! Będę przygotowany na swój kolejny maraton. Wiem co było nie tak, wiem co należy zrobić, czego zabrakło. Maraton rzeczywiście nie wybacza komuś kto ostatnie miesiące przebiegł tylko w połowie, po ledwo 100 km bez długich wybiegań i ćwiczeń na siłę. Ale chyba mu zaimponowałem swoim uporem . Niebawem jeszcze się spotkamy i tym razem to ja skopię mu tyłek. Wtedy , w niedzielę to był mój ostatni dzień biegania. Bo teraz zaczynam trening. Jutro zaliczę jeszcze lajtowy start w najważniejszym dla mnie biegu. Rok temu , Kielecka Dycha była moim debiutem, pierwszym prawdziwym startem w zawodach. Tamten dzień, magiczna atmosfera biegowego święta sprawiły, że jestem teraz Biegaczem. Może i beznadziejnym . Ale Biegaczem, zakochanym w tym co robię po same uszy. Ten maraton zaliczyłem „z marszu” ale takie jest życie. Będą jeszcze cudowne starty tak jak będą jeszcze bardziej dołujące porażki . Niech ta moja historia pisze się dalej … Wrzucam kolejny bieg !!!



Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicy

Dodaj komentarz do wpisu


Kermit (2013-10-19,18:02): Nie martw się, wielu przyjezdnych czuje się źle po przyjeździe do Poznania. Mają stłuczki na skrzyżowaniach, nie mogą się dogadać z klientami, narzekają na wiele absurdalnych rzeczy, w końcu uciekają. No, ale trudno nie narzekać na miasto, które tak dynamicznie się rozwija. Każdy by źle się poczuł - zwłaszcza prowincja. Pozdrawiam.
michu77 (2013-10-19,19:58): ...dawno się tak nie uśmiałem ;p
snipster (2013-10-19,20:38): e znam parę fajnych poznanianek... są o wiele gorsze miasta w Polandii
Andrzej "Endor" Kuleta (2013-10-21,09:25): Ludzie, wyluzujcie :) Maraton w Poznaniu był najlepiej przygotowaną imprezą biegową w jakiej brałem udział. Doping Poznaniaków - fantastyczny. Jestem pod wielkim pozytywnym wrażeniem Poznania i oczywiście Poznanianek ;) Jedynie makaron mógł być lepszy. Pisałem o mojej wcześniejszej niechęci ponieważ paru mieszkańców Wielkopolski rozwijało się dynamicznie, szkoda tylko że moim kosztem. I w skali całego kraju stanowili mocno dominująca grupę. Z bieganiem nie miało to oczywiście niczego wspólnego. Idioci są wszędzie a że akurat trafiło na mnie, podchodzę do Poznania ze zrozumiałym brakiem entuzjazmu. Przeprosiny przyjęte ? :)







 Ostatnio zalogowani
papudrakus
15:48
CZARNA STRZAŁA
15:46
platat
15:40
Grzegorz Kita
15:15
BOP55
15:11
Wojciech
15:05
flatlander
15:03
Jerzy Janow
14:50
franus
14:43
lemo-51
14:40
Citos
14:36
fit_ania
14:29
pckmyslowice
14:28
Lechsal
14:04
Admin
13:42
BemolMD
13:21
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |