2013-10-16
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Borówno, czyli pierwsza połówka Ironmana (czytano: 1248 razy)
PATRZ TAKŻE LINK: http://www.youtube.com/watch?v=jp8IpzB2t8A
Szalony Wrzesień, czyli Borówno, Wrocław i Warszawa
Dokładnie rok temu przed Maratonem Poznańskim dostałem od Łukasza Grassa dedykację w jego książce Trzy Mądre Małpy:
"Rafałowi, z życzeniami na drodze do pierwszego Ironmana! You can do it!". Wtedy Ironman wydawał mi się właściwie nieosiągalny, teraz dzieli mnie zaledwie 300 dni... Właśnie zawody w Borównie uzmysłowiły mi, że poradzę sobie na pełnym dystansie, ale pokolei.
Na start w Borównie zdecydowałem się bezpośrednio po powrocie z Kalmar. Właściwie to były dwie decyzje: w tym roku debiut w ½ Ironman a w przyszłym, 16 sierpnia 2014 r. na pełnym dystansie właśnie w Szwecji. Zadzwoniłem do Sylwka Mygi, który wcześniej przebąkiwał coś o starcie w Borównie, okazało się, że z Zawiercia będzie też Sebastian Mularczyk. Fajnie, zatem jadę, wpisowe drogie, bo to ostatni termin ale cóż, jak startować to na całość. W tym sezonie będą już marne szanse na inną połówkę Ironmana.
Na stadion Zawiszy dotarłem w sobotę po odprawie technicznej, odebrałem zestaw startowy i powiesiłem worek z butami do biegania w strefie zmian T2, porozmawiałem z chłopakami trochę o startach w Suszu i treningach a następnie pojechaliśmy do Borówna, tam zorganizowane było pływanie i strefa T1 – park rowerowy.
Bałem się pływania, dotąd nie pływałem w wodach otwartych dalej niż na 1 km a tym razem dystans miał być dwa razy dłuższy. Pamiętam jak to wyglądało w Suszu – najdalszych bojek praktycznie nie było widać… Na pocieszenie jednak Borówno ma własną specyfiką – wyjście australijskie na brzeg po pierwszym okrążeniu – to rozwiązanie napawało mnie nadzieją. Zawsze można chwilę odpocząć na brzegu
Obudziłem się bardzo wcześnie, ok. czwartej, sporo czasu do zaplanowanych na godz. 11 zawodów, postanowiłem więc pojechać przed siódmą na start pełnego dystansu.
Świeciło już słońce i grupka ok. stu zawodników uwijała się na czterech pętlach po 950 m każda. Fajna muzyka AC/DC i konferansjerka Marcina Waniewskiego natchnęły mnie optymizmem i energią na cały długi dzień. Wróciłem na śniadanie, spakowałem sprzęt i powoli pojechałem na start.
W trakcie rozpływania poczułem pewność w wodzie. Wiedziałem, że będzie się dobrze płynąć i faktycznie było fajnie, Ustawiłem się skrajnie po prawej i pierwsze metry przepłynąłem pod starym wojskowym pomostem . Płynęło się dobrze, założeń miałem kilka: 1. nie postrzegać dystansu w całości, tylko do kolejnej bojki, czyli cele cząstkowe, 2. zmienny styl: 15 oddechów żabką, 15 kraulem itd., 3. nie przejmować się czasem, płynąć jak najbardziej ekonomicznie.
Po pierwszym okrążeniu było dobrze. Mocno zdziwiłem się jednak zerkając na zegarek – 27 min. Długo… No cóż, płynę dalej. Na drugim okrążeniu było też fajnie lecz już wiedziałem, że to wiatr robi figle z bojami i je przesuwa. Ostatnia bojka została zwiana o ok. 200-300 m. Płynąc końcową prostą pod wiatr czułem się jak liryczny bohater walczący z siłami natury. To był prawdziwy czad! Wreszcie dopłynąłem do brzegu bez cienia zwątpienia czy paniki – mój największy sukces. Pływanie zajęło mi 57 minut a dystans orientacyjny zamiast 1.9 km wyniósł ok. 2.5 km. Piankę postanowiłem zdjąć wcześniej, zaraz po wyjściu z wody, ze względu na długi dobieg do strefy zmian.
Rower był dla mnie najtrudniejszy ze względu na silny wiatr i taką sobie jakość asfaltu. Było zimno, w mokrym stroju marzłem. W dodatku przytrafił mi się mocny ból mięśnia strzałkowego prawej nogi i otarcia pachwin. Jechałem pierwsze zawody z lemondką i przekonałem się, że bike fitting to niegłupi pomysł. Dodatkowo utrudnienia jak mosteczek nad torami kolejowymi wybijały z rytmu.
Szczęśliwie dotarłem do strefy zmian T2, wolontariusze przejęli mój rower a ja nie bardzo wiedziałem jak biec. Bolały nogi z tyłu i kark. Po ok. 2 km biegu odzyskałem rytm i zacząłem wyprzedzać, wyprzedzałem cały czas, bieg był świetny – moja mocna strona. Na trzecim okrążeniu przechodziłem kilka razy w szybki marsz, ale średnie tempo nadal przyzwoite, na poziomie 5:10 min/km. Meta na stadionie Zawiszy to bardzo dobry pomysł, świetna pętla w Myślęcinku.
Z zawodów jestem bardzo zadowolony, pozwoliły mi zyskać doświadczenie i przekonać się, że na długim dystansie rower, rower i jeszcze raz rower ma kluczowe znaczenie. Borówko pozwoliło mi także pozbyć się niepewności pływackich w wodach otwartych. Wiem, że przy dobrym dniu mogę przepłynąć naprawdę daleko przy stosunkowo niewielkim wydatku energetycznym.
Wrocław
Maraton w dwa tygodnie po połówce Ironmana to pomysł dość szalony, jednak we Wrocławiu debiutowało kilkoro znajomych na czele z moją żoną i bardzo chciałem tam być.
Ten maraton wspominam sympatycznie, bez napinki na wynik, biegłem go z kamerką GoPro i udało mi się nakręcić kilka fajnych ujęć od kuchni.
Przy wolnym tempie praktycznie nie miałem ściany, jedynie osłabłem i zwolniłem minimalnie w okolicach 35 km. Pogoda była wymarzona, padał lekki deszczyk, było wręcz chłodno. Kibiców mniej niż rok wcześniej. Po maratonie mieliśmy masaż sportowy, super sprawa. Moja żona przebiegła maraton w pięknym stylu, zwolniła po 25 km ale skończyła w świetnej formie z uśmiechem na ustach. Dokuczały jej jedynie bóle w pachwinach. Pobyt we Wrocławiu był przepełniony spokojem, wyciszeniem i szczęściem.
Warszawa
Mój piąty a zarazem największy maraton w Polsce z masowym wręcz rozmachem. Skala zawodów XXL, fajna trasa, piękny stadion, bardzo dobra organizacja i świetny wkład wolontariuszy. Pierwsze 25 biegłem szybko, w granicach 5 min/km. Później zwolniłem i szedłem przez strefy odżywiania. Później osłabłem. Biegłem pomiędzy znakami kilometrów i szedłem chwilę po każdym. Następnie spotkałem się ze ścianą a właściwie murem chińskim, musiałem przejść do marszu a próby biegania kończyły się na zaczątkach skurczy. Uczucie wgryzających się psów w całe tyły nóg od pośladków po achillesy – szok, jeszcze tak nie miałem. Szedłem zatem na przemian z truchtem a tempo ostatnich kilometrów oscylowało na poziomie 7 min/km. Jednak cały czas walczyłem o zmieszczenie się w 4 godzinach i udało się dotrzeć na metę 1.5 minuty przed „czwórką”. Kibice super, szczególnie Ursynów. Warszawa bardzo ładna, dużo nowoczesnych obiektów i rozwiązań komunikacyjnych. Końcówka to marszobieg, góra dobrze, tętno niskie a dół beznadziejnie słaby, brak współpracy i zaczątki skurczy. Strefa mety kapitalna. Byłem bardzo wzruszony na stadionie, łzy praktycznie same lały mi sie z oczu. Pomimo słabości ukończyłem ten maraton.
Wnioski z tego maratonu:
- trenując sporo pod triathlon ciężko się przygotować do maratonu, sama wydolność organizmu to jedna stona medalu, ale siła i wytrzymałość w nogach jest niezbędna,
- jeżeli nie przygotowujemy się odpowiednio, nie należy atakować życiówki, tylko biec na luzie i cieszyć się wydarzeniem ;-).
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |