2013-08-10
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Zlot Dogtrekkingowy - Katowice 22-06-2013 (czytano: 1103 razy)
PATRZ TAKŻE LINK: http://piesturysta.blogspot.com/2013/08/katowice-2013-zlot-dogtrekkingowy.html
Jak co roku po maju przyszedł czerwiec. Niestety pogoda była jesienna, a my wybieraliśmy się początkiem miesiąca na wczasy. Na szczęście tym razem zabraliśmy ze sobą moich rodziców, którzy podobno zawsze mają pogodę i tym razem było podobnie. O Frytce goszczącej na kamiennych plażach Chorwacji opowiem jednak w innym poście. Po 10 dniach wypoczynku wróciliśmy do domu. Moja kuzynka Lucyna wraz ze swoją rodzinką wróciła kilka dni wcześniej z prawie rocznej podróży dookoła świata. W niedzielę zorganizowali powitanie na Równicy w Ustroniu. Zaplanowałem sobie bieg ze szczytu w stronę Cieszyna. Tak też zrobiłem. Niestety długi i stromy zbieg asfaltem dał mi się bardzo we znaki. Przez następne kilka dni cierpiałem niemiłosiernie. Łydki bolały mnie tak bardzo, że nie mogłem chodzić po schodach. Było to o tyle dziwne, że od ponad pół roku biegam regularnie trzy razy w tygodniu i nigdy nie odczuwam tego typu dolegliwości, przynajmniej przez tak długi czas. Co jeszcze dziwniejsze po zbiegu z Równicy powinny boleć mnie uda, a nie łydki. Najgorsze w tym wszystkim było to, że za tydzień miał się odbyć Zlot Dogtrekkingowy w Katowicach, a ja zacząłem mieć obawy czy moje łydki zdołają się zregenerować do soboty. Na spotkanie dogtrekkingowe tym razem wybrałem się z moim kuzynem Jankiem, który jest zapalonym biegaczem od ponad dziesięciu lat. Sonia niestety musiała iść do pracy i tym razem nie mogliśmy razem wystartować. W poniedziałek zadzwoniłem do Janka, żeby mu powiedzieć, że jestem w kiepskim stanie. Z nim nie było wiele lepiej. Właśnie odebrał trzy dniowe L4 – był przeziębiony. Zaczęliśmy się zastanawiać czy w ogóle się zapisywać. Stwierdziłem jednak, że to przecież nie będą mistrzostwa świata, czy igrzyska olimpijskie i nie musimy być w najlepszej formie, ważne, żeby spotkać się z uczestnikami i trochę się przespacerować. Zapisałem nas na zawody. Janek cierpliwie się kurował, a ja niestety nie zauważałem jakiejkolwiek poprawy. Łydki bolały niemiłosiernie. W piątek umówiliśmy się, że Janek razem z moim tatą przyjadą po mnie wcześnie rano i razem z Frytką wyruszymy do Katowic. Na miejsce dotarliśmy bez problemu. Na parkingu przy basenie było już kilka samochodów, a w pobliskim parku kręcili się już zapaleńcy ze sowimi pupilami. Zaskoczył nas fakt, że w takiej bliskości centrum Katowic, jest tak ładny i dobrze utrzymany park. Całą czwórką poszliśmy do amfiteatru gdzie organizatorzy ulokowali biuro zawodów oraz miejsce startu i mety. Przeszliśmy krótką weryfikację danych i otrzymaliśmy pakiet startowy – numer startowy 21, saszetka karmy Fitmin, talony na jedzenie i broszurę od producenta karmy. Wróciliśmy do auta, żeby się przebrać i przygotować do startu. Po kilkunastu minutach wróciliśmy na miejsce startu. Spotkaliśmy tam naszych znajomych Karolinę, Krzyśka z Lusią, Jarka z Tissotem oraz Olę z Aresem i Ozzym. Wszyscy pytali o Sonię. Janek zaczął rozgrzewkę, a Karolina powiedziała, że przywiozłem profesjonalistę. Ja w duchu pomyślałem, że faktycznie, tym razem ja na pewno będę poganiamy przez kuzyna. Powiedzieliśmy, że traktujemy tę rywalizację poważnie i postaramy się dać z siebie wszystko. Pogoda tego dnia była przepiękna. Świeciło słońce i zapowiadał się bardzo ładny dzień, może nawet zbyt ładny. Pieski na pewno będą miały ciężko, szczególnie te z długą sierścią. Organizatorzy rozdali mapy i Paweł zaczął objaśniać szczegóły trasy. Tata jak zwykle zanotował nam najważniejsze informacje i byliśmy gotowi do startu. Na kilkanaście sekund przed startem przeszliśmy na sam przód, żeby od uniknąć stresu dla Frytki. Jak jest z przodu przed wszystkimi to nie myśli o wszczynaniu niepotrzebnych kłótni z pozostałymi pieskami. Krótkie odliczanie, trzy, dwa, jeden i wystrzeliliśmy jak z procy. Po kilkuset metrach mieliśmy dość sporą przewagę nad główną grupą, za nami podążał jedynie Jarek z Tissotem. Na początku biegliśmy leśną ścieżką gdzie organizatorzy porozwieszali strzałki kierujące nas we właściwym kierunku. Do pierwszego punktu kontrolnego zdążyliśmy się zgubić po raz pierwszy. Po trzystu metrach stwierdziliśmy wspólnie z Jarkiem, że musimy się trochę wrócić. Biegiem dopadliśmy pierwszego punktu kontrolnego. Janek zapisał hasło „Familok” odbił perforator i pobiegliśmy dalej. Biegliśmy leśną drogą, a przed nami pojawiło się dwoje uczestników. Jeden z nich skręcił w lewo, a dziewczyna się zastanawiała. Zrobiliśmy małą burzę mózgów i zgodnie stwierdziliśmy, że musimy poruszać się dalej prosto. Dopiero za rzeczką skręcimy w lewo. Całą czwórką truchtaliśmy przed siebie. Po kilku minutach pojawiła się rzeczka i za nią droga w lewo. Skręciliśmy w nią i troszkę przyspieszyliśmy. Do punktu drugiego dobiegliśmy już sami. Nasi towarzysze chyba zwolnili i zostali w tyle. Hasło brzmiało „Oberiba”. Dalej biegliśmy stałym i równym tempem. Przekroczyliśmy drogę i dalej biegliśmy czarnym szlakiem rowerowym. Szlak prowadził na początku lasem, a później brzegiem lasu i brzegiem malowniczo położonego osiedla domków jednorodzinnych. Bez problemu zlokalizowaliśmy punkt numer trzy, hasło brzmiało „Maszkety”. Tam też mieliśmy pierwszy kontakt z całą chmarą komarów, które chciały sobie na nas urządzić prawdziwą ucztę. Daliśmy Frytce wody i szybko uciekając przed tymi małymi krwiopijcami ruszyliśmy w dalszą drogę. Minęliśmy boisko piłkarskie usytuowane w lesie, dalej przebiegliśmy nad rzeką i minęliśmy zagłębie stadnin z przepięknymi końmi. Punkt czwarty trochę minęliśmy, Janek wrócił się kilkanaście metrów i odpisał hasło „Gizol”. Tutaj popełniliśmy największy błąd tego dnia. Zamiast pobiec dalej prostą drogą, którą prowadził czarny szlak rowerowy i zielony szlak turystyczny pobiegliśmy dalej asfaltową drogą wzdłuż której również prowadził czarny szlak rowerowy. Była to droga Reta Śmiłowicka, którą dobiegliśmy prawie że do drogi numer 44. Gdy się zorientowaliśmy byliśmy dość wkurzeni. Cała praca na marne, wysiłek, który włożyliśmy do tej pory poszedł na marne. Pewnie wszyscy nas już dawno wyprzedzili. Stwierdziliśmy, że nie ma co lamentować tylko spokojnym tempem, skracając nieco trasę przez las, podążaliśmy do punktu numer pięć. Gdy wbiegliśmy na właściwą drogę, która prowadziła z punktu czwartego do piątego za nami była dość duża grupka zawodników. Wyglądali, że idą więc byliśmy przekonani, że cała czołówka jest daleko przed nami. Po chwili nadjechał rowerzysta, który powiedział, że przed nami jest dwoje osób z psami i mamy do nich jakieś dwa kilometry. Dodało nam to trochę wigoru i lekko przyspieszyliśmy. Bez problemu znaleźliśmy punkt numer pięć, hasło „Zicherka”. Od piątki biegła wąska leśna ścieżka, którą w końcu dobiegliśmy do rzeki. Frytka wyjątkowo ochoczo cała wlazła do zimne wody. Piła i piła. Była bardzo zadowolona i ewidentnie nabierała sił na dalszą drogę. Słońce już dość mocno świeciło i było ze dwadzieścia parę stopni w cieniu. Mocno pod górę wspinaliśmy się na hałdę, na której umiejscowiony był szósty punkt kontrolny, hasła z naszej karty nie umiem odczytać. Dalej organizatorzy powiesili kilka strzałek, że sprawnie sprowadzić na s na dół. Niebieskim szlakiem turystycznym przez ładny las dotarliśmy do punktu numer siedem. Hasło brzmiało „Kopruch” i było jak najbardziej na miejscu. Przez większą część drogi gdy tylko się zatrzymywaliśmy dopadała do nas cała chmara kopruchór, czyli komarów. Od siódemki droga była troszkę większa ale też mniej urodziwa. Przekraczaliśmy drogi dojazdowe do hałdy, które nie były zbyt atrakcyjne, bo usypane z urobku z kopalni. Na kilometr przed punktem ósmym zobaczyliśmy w oddali Jarka z Tissotem, który odpoczywał w cieniu drzew. Dałem Frytce pić i razem ruszyliśmy truchcikiem przed siebie. Jarek powiedział, że przed nami jest jedynie dziewczyna. Za kilka minut dogoniliśmy ją i szukaliśmy razem dalszej drogi. Po prawej stronie minęliśmy potężną rezydencję z dużym basenem. Wszyscy rozmarzyliśmy się o kąpieli. Z głównej drogi skręciliśmy w prawo, żeby dotrzeć do punktu numer osiem, hasła to chyba „Sznoterlok”, cokolwiek to jest. Przebiegliśmy przez placyk zabaw i tutaj stanęliśmy przed trudnym wyborem. Jarek i jego koleżanka mówili, że trzeba biec jeszcze trochę do przodu i później skręcić w prawo. My z Jankiem uważaliśmy, że trzeba skręcić w prawo od razu. Janek wziął mapę i pobiegł sprawdzić czy jest tam jakieś oznaczenie zielonego szlaku turystycznego bo nim właśnie powinniśmy się dalej poruszać. Wrócił jednak po paru minutach i nic nie znalazł. Jeszcze raz prześledziliśmy mapę i postanowiliśmy, że jednak wybierzemy naszą drogę. Nasi koledzy wiedząc, że już się dzisiaj nie raz zgubiliśmy nie zaufali nam i pobiegli w swoją stronę. Po kilku minutach na drzewie pojawił się zielony szlak i wiedzieliśmy, że podążamy w dobrą stronę. Do punktu dziewiątego dotarliśmy już bez problemu. Ja jednak zaczynałem już mocno odczuwać trudy biegu z Jankiem i musiałem kilka razy przejść w marsz. Punkt dziewiąty był zlokalizowany koło zbiorników wodnych i komary cięły tam nieubłaganie. Wokół zbiorników były plaże i setki opalających się ludzi. Patrzyli na nas jak na dziwaków. Taki upał a oni z psem i numerem startowym biegają po plaży, co za świry. Takie przesłanie dało się przeczytać z rozgrzanych słońcem twarzy plażowiczów. Przekroczyliśmy drogę asfaltową i dalej poruszaliśmy się leśną drogą. Ja coraz bardziej słabłem i na dodatek do buta wpadł mi kamień. Powiedziałem, że muszę go wyciągnąć. Gdy się schyliłem to zakręciło mi się w głowie. Myślałem, że będę wymiotował. Wyjąłem kamień, napiłem się i chyba zjedliśmy po batoniku. Stwierdziłem, że muszę dużo pić, a woda pomału mi się kończyła. Na szczęście Frytce wody nie brakowało. Gdyby pies zaprotestował z powodu odwodnienia to by było dla nas najgorsze. Trzeba zawsze pamiętać, że pies jest najważniejszy i o niego na tego typu zawodach trzeba dbać najbardziej. On przecież wcale się nie pisał na 25 –cio kilometrowy bieg w upale po Katowickich lasach. Janek na szczęście miał jeszcze duże zapasy wody i poratował mnie jednym bidonem. Gdy zmierzaliśmy do dziesiątego punktu kontrolnego dogonił nas jeden z uczestników ze swoim wilczakiem. Minął nas jakby dopiero zaczął. Zaczął się zastanawiać gdzie biec i skręcił w lewo. Nam z mapy wynikało, że punkt dziesiąty powinien być przy tej drodze i nie ma sensu nigdzie skręcać. Za kilkaset metrów faktycznie trafiliśmy na punkt dziesiąty, hasło „Chachar”. Tutaj skręciliśmy w lewo na czarny szlak turystyczny. Wzdłuż zbudowane były ścieżki zdrowia. Do jedenastki dotarliśmy dość szybko. Frytka dopiła resztę swojej wody i ruszyliśmy dalej tym razem niebieskim szlakiem rowerowym. Droga raz łagodnie wznosiła się do góry, żeby po kilkuset metrach łagodnie opadać w dół. Najgorsze dla mnie było jednak to, że niemiłosiernie ciągnęła się i nie chciała się skończyć. Janek zaczął mnie poganiać. Powiedział, dawaj Kuzyn ja jeszcze nic nie wygrałem, a biegam już od ponad dziesięciu lat, dawaj, dawaj, już niedaleko. Widziałem, że bardzo mu zależy, żebyśmy dobiegli jako pierwsi i wiedziałem, że w każdej chwili może pojawić się kolega z wilczakiem. Dawałem z siebie wszystko jednak co kilkaset metrów musiałem maszerować przez następne sto, żeby trochę odpocząć. Janek czekając na mnie zaczął robić przeplatanki i ćwiczenia rozciągające w biegu. Wtedy właśnie zdałem sobie sprawę jak wielka przepaść dzieli nas jeśli chodzi o bieganie. On z łatwością przebiega takie dystanse i niejednokrotnie ukończył już maratony i inne długie biegi. Ja w swoim życiu jeszcze nigdy nie przebiegłem 25 kilometrów. W pewnym momencie z naprzeciwka nadjechał Paweł. Zrobił nam zdjęcie, zapytał jak się czujemy i jak czuje się Frytka, powiedział, że jesteśmy pierwsi. To dodało mi trochę sił. Dobiegliśmy do rzeczki. Frytka ochoczo wlazła nogami do zimnej wody. Trochę wypiła i ruszyliśmy w dalszą drogę. Zaraz za rzeką szlak skręcił w prawo. Byliśmy przy ostatnim punkcie kontrolnym. Hasło na dwunastym punkcie brzmiało „Fajrant”. Po kilkuset metrach z lasu wybiegliśmy na drogę asfaltową i po chwili byliśmy przy akademikach Uniwersytetu Śląskiego. Do mety mieliśmy już bardzo blisko. Janek poczekał trochę na mnie, żebyśmy razem przekroczyli metę. Ostatnie dwieście metrów przebiegłem ostatkiem sił, ale z wielkim uśmiechem na twarzy. Byliśmy pierwsi. Pierwszy raz udało nam się wygrać. Mamy oczywiście świadomość, że była to zupełnie inna impreza niż te pucharowe, ale radość nasza była ogromna. Za metą Frytka dostała od razu tyle wody ile chciała. Schłodziłem ją też po grzebiecie. Gdy po kilku minutach doszliśmy do siebie poszliśmy się umyć w lodowatej wodzie ze szlaucha. Jakie to było przyjemne. Mokrzy udaliśmy się do samochodu, żeby się przebrać. W suchych i czystych ciuchach wróciliśmy do amfiteatru. Zrealizowaliśmy nasze bony żywieniowe i posililiśmy się. Później całą czwórką poszliśmy w stronę akademików, żeby kupić coś do picia. Gdy wróciliśmy na miejsce startu i mety zajęliśmy miejsce na ławce i czekaliśmy aż na metę dotrą wszyscy uczestnicy. Organizatorzy mieli rozlosować nagrody i liczyliśmy, że tym razem coś uda nam się wygrać. Niestety, tak jak zwykle, się nam nie poszczęściło. Po losowaniu wróciliśmy do domu. Byliśmy z siebie bardzo zadowoleni.
Szczegóły trasy:
amfiteatr w parku Zadole
Mikołów Kamionka
Śmiłowice-Reta
Hałda
Stare Panewniki
amfiteatr w parku Zadole
Nasz czas: 03:11 h
Długość trasy wg organizatorów: 21 km
Długość przebytej trasy: 24 km
Więcej można przeczytać pod adresem:
www.piesturysta.pl
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |