2013-07-28
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Rok pierwszy (czytano: 1142 razy)
No, nareszcie!
Przymierzałem się do tego podsumowania od jakichś dwóch tygodni, chcąc przedtem pobiec sobie sprawdzian na dziesięć kilometrów i w końcu wczoraj to zrobiłem. Ale od początku.
Zacząłem biegać w zeszłym roku w lipcu, tak jakoś w połowie miesiąca. To z powodu frustracji, czy też, jak ktoś powiedział: z powodu coraz bardziej otaczającej nas rzeczywistości. Chciałem poczuć się tak jak kiedyś, dwadzieścia lat temu, kiedy to troszeczkę biegając (głównie Doliną Białego) porankami przed pracą, witałem dzień pełen energii i zachwytu - tak to pamiętam. Zacząłem od trzykilometrowej przebieżki (teraz tak mogę nazwać) na piwo do Suchej Hory; to z kolei uprawialiśmy z Czarnym sporadycznie podczas jego niedawnych, dwóch chyba, zimowych pobytów. Ambitnie biegaliśmy tam i z powrotem. Kiedy najbliższy bar przestał być otwarty, biegaliśmy trochę dalej, jakieś pół kilometra, do kolejnego, który (jak to na wsi) umiejscowiony jest pod kościołem. Czyli taki swoisty triathlon; trzy i pół kilometra biegu, piwo, trzy i pół kilometra biegu.
Zacząłem więc i tak zostało. Samopoczucie uległo poprawie, ale jakoś tak w życiu jest, że aby uzyskać ten sam poziom zadowolenia, trzeba wciąż dawać z siebie coś więcej. Zaraziłem się też wirusem sportowej rywalizacji; pomyślałem o startowaniu w zawodach i trenowaniu. Uznałem, że dla mnie - mocnego chłopaka z gór - to najlepsze będą długie dystanse. Miałem na myśli jakieś biegi na dziesięć kilometrów. Moja naiwność myślała, że tu będę mógł się wykazać swoją niezwykłą wytrzymałością i siłą charakteru - ha, ha, ha. Trwało to jednak dosyć krótko; do czasu, kiedy postanowiłem sprawdzić ile też czasu zajmuje innym pokonanie takiej odległości, a potem próbując przebiec sto metrów w wymaganym tempie. Wniosek mógł być tylko jeden - ludzie nie mogą biegać TAK szybko! Wziąłem się jednak do pracy; po kilku miesiącach sprawdziłem się na szosie numer dziewięćset pięćdziesiąt siedem i byłem w stanie przebiec dychę w niecałe czterdzieści cztery minuty.
Później poszukałem wyzwań górskich, pamiętam pierwsze dwadzieścia kilometrów, z czego tak zwana większa połowa to już był powrót asfaltem do domu i pamiętam, że byłem dość skonany.
Pamiętam pierwszy bieg przez Czerwone Wierchy i takie zdziwienie - jak to jest możliwe, że wciąż truchtam?
Pierwsze zawody - bieg górski na Wołowiec i Rakoń. Potem zima - wycieczki w głębokim śniegu nieraz z zamarzniętymi rzęsami, przemoczone buty przy przekraczaniu strumieni, biegu rozciapcianą koleiną w polach na Słowacji, czy po kilkukrotnym zaliczeniu stawu w okolicy Hali Gąsienicowej, gdzie w lekkiej panice przedzierałem się przez kosówkę do jakiejś ścieżki, żeby móc znów zacząć biec i nie odmrozić sobie stóp. Był najdłuższy dystans jednego dnia - z dwugodzinną przerwą na kawę i owsiankę u przyjaciół - czterdzieści osiem kilometrów. Był najdłuższy trening na sucho, czterdzieści jeden kilometrów bez picia w słoneczny dzień po słowackich pagórkach, to całkiem niedawno. Dlaczego czterdzieści jeden? Bo potem skończyło się paliwo i został już tylko trudny , prawie trzykilometrowy spacer do domu. Było i najszybsze tempo uzyskane na koniec jakiegoś ośmio czy dziesięciokilometrowego biegu koło domu na odcinku czterystu metrów: trzy zero pięć.
No i wczoraj - wczoraj złamałem czterdzieści minut na dychę. Zmierzone telefonem, bo zapomniałem zabrać z domu stopera. Pobiegłem na stadionie, żeby było optymalnie. Ambicje miałem trochę większe (zawsze mam trochę większe), ale udało się urwać trzy sekundy z ułamkiem.
Ach! Byłbym zapomniał! Oczywiście jak każdy szanujący się amator, który chce dużo i szybko, zaliczyłem też kontuzję. To było w jesieni, jakoś chyba zaraz po Krosie Beskidzkim. Odzywa się jeszcze, kiedy mocniej pobiegam, ale jest coraz lepiej.
Teraz pora podnieść swoją grę na wyższy poziom. Potrzebuję tego, co każdy biegacz - wygrania walki z wewnętrznymi przekonaniami i opinią publiczną. Z tym że się nie da, że jesteś za stary i tym podobnymi. Śmieci do śmietnika! Nie wiem jak Wy, ale ja się dopiero rozpędzam. Czy to się uda? Nie spróbujesz, to się nie dowiesz. Na treningach czasem mówię do siebie - biegniesz po zwycięstwo - bo czyż nie?
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |