2012-09-14
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Kraków (czytano: 1211 razy)
PATRZ TAKŻE LINK: http://www.endomondo.com/workouts/user/1060973
Po ostatnim kontrolnych zawodach przed Cracovia Maratonem byłem bardzo pozytywnie nastawiony na start i nie miałem wątpliwości, że to będzie MÓJ czas. A to wszystko za sprawą poprawienia życiówki na dystansie 10km. Chyba nigdy nie wierzyłem, że będę w stanie zbliżyć się, a co dopiero złamać magiczną dla mnie barierę 40 min na 10km. A tu proszę, złamałem i to jeszcze o ile :))) Końcowy czas 38’:59”
Ale wróćmy może do samego Krakowa.
Sam wyjazd zapowiadał się bardzo sympatycznie i wesoło biorąc pod uwagę to, że miałem jechać z resztą ekipy z LBB - Luboński Klub Biegacza. I tak też było, droga mijała bardzo szybko i wesoło. Po przyjeździe na miejsce i zakwaterowaniu przyszedł czas na małe zwiedzanie miasta. Małe ponieważ nie chciałem zbytnio nadwyrężać swojego organizmu, co mogło skutkować zmęczeniem następnego dnia. Dlatego poszedłem grzecznie spać w okolicach godziny 21:30.
Po przebudzeniu się pierwsze, co zrobiłem to wyjrzałem przez okno, ponieważ dzień wcześniej było troszeczkę pochmurnie, a nawet przez moment w samym Krakowie padał deszcz. Ku mojemu zaskoczeniu była piękna aura, która wskazywała na to, że będzie w miarę ciepły i słoneczny dzień, co niezbyt mi się podobało ponieważ musiałem szybko przearanżować swój strój, który i tak jeszcze raz zmieniłem już na samym starcie :)))
Same zawody w moim odczuciu były zorganizowane dobrze. Biuro działało sprawnie, nie było żadnych kolejek po pakiety. Jeżeli miałbym się czepiać to mogło by być troszkę więcej miejsca na same Expo, tylko nie wiem czy jest to możliwe do zrealizowania od strony technicznej. Samo miejsce startu i mety zostało ulokowane w pobliżu Stadionu Miejskiego, co wprowadzało dodatkowego ducha sportowego i potęgowało adrenalinę.
Taktyka na bieg była opracowana- tylko wprowadzić ją w życie, a powinno być dobrze.
Jak to ze mną bywa śmiechy i zabawa zostały odłożone na bok w momencie zbliżania się coraz bardziej godziny ZERO. Odłączyłem się od naszej lubońskiej grupy i rozgrzewałem w skupieniu jednocześnie jeszcze raz przeanalizowałem swoje możliwości. Wszytko było poukładane co do kilometra: picie, jedzenie, suplementacja. Musiał się udać. Nikt nie wiedział jaki jest plan końcowy, w sensie czasu, aby nie zapeszać :))) Ustawiając się w sektorze gdzie byli przewidziani zawodnicy z czasem 3:15, miałem przez chwilę małe wątpliwości, ale wiedziałem też że nie mogę ich mieć jak chcę zrobić to co sobie zaplanowałem.
No i zaczęło się trzy, dwa, jeden i START. Pierwsze kilometry mijały bardzo przyjemnie i co najważniejsze szybko. Mówiąc szybko nie mam na myśli tempa, ponieważ te, było stale monitorowane i korygowane prze ze mnie lub przez grupę na czele z Pacemakerem. Biegłem w takim skupieniu, że nawet nie pamiętam jak wyglądało miasto. Pamiętam tylko kilka urywków w swojej świadomości, ale one raczej dotyczyły końcowego etapu biegu i była spowodowana raczej tym, że zbliżał się lub pojawił się kryzys. Ostatni podbieg na około 40 km zapamiętam chyba bardzo długo, ponieważ nie był on jakiś długi i bardzo stromy, ale po pokonaniu tylu kilometrów wydawał mi się na pierwszy rzut oka tak stromy, że aż przeraził mnie. Strach był na tyle duży, że zacząłem myśleć nawet o zatrzymaniu się :( Wiedziałem jednak, że w momencie jak się zatrzymam, to nie będę w stanie już ruszyć albo co najmniej będzie to baaaardzo problematyczne. Dlatego zwolniłem jak tylko się da i pomału wtoczyłem się na szczyt. Po pokonaniu kilkuset metrów, zza zakrętu wyłoniły się Krakowskie Błonie, które byłe już w zasięgu ręki. Nie wiem jak, ale od tego momentu zacząłem sukcesywnie przyspieszać. Czułem już „zapach” mety :))) Było dokładnie tak, jak kiedyś przeczytałem: po 38 km biegniesz zazwyczaj nie siłą mięśni, ale siłą woli, i tak też było ze mną. Nogi bolały coraz bardziej, ale starałem się zapomnieć o bólu i myślałem tylko o CELU jaki mam przed sobą. Wiedziałem już od 35 km, że nie załapię się na 3:15, ale miałem jeszcze realne szanse na poprawienie życiówki. Ostatnia prosta prowadząca pod stadion to była istna lawina EUFORII i ADRENALINY. Widziałem czas i wiedziałem, że życiówka będzie poprawiona dlatego gnałem ile sił w nogach. Na metę po raz pierwszy w życiu wbiegłem z rękoma uniesionymi ku górze co wzbudziło we mnie MEGA WIELKĄ FALĘ SZCZĘŚCIA I RADOŚCI.
Czas końcowy wyniósł ostatecznie 3:17:32 netto co poprawiło mój ostatni wynik z przed 5 lat o ponad minutę. Nie jest to może dużo, ale zawsze coś. Pokazuje jednak to, że człowiek im starszy, tym wyniki wcale nie muszą być gorsze :)))
Powrót do domu upływał w atmosferze radości, bo o ile dobrze pamiętam, to każdemu z naszej ekipy udało się pokonać SAMEGO SIBIE I SWOJE SŁABOŚCI :)))
Pisząc te wspomnienia w pewnym momencie, aż zacząłem drżeć ze szczęścia - niesamowite.
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora |