2011-12-07
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Z archiwum X - mój pierwszy start (czytano: 1365 razy)
Pamiętam jak dziś, jedenastego listopada 2009 roku pojechaliśmy razem z żoną i znajomymi na bulwar w celach, nazwijmy to leczniczych;). W planach było wciąganie jodu na promenadzie nadmorskiej i filtracja nerek złotym napojem bogów w pobliskiej Mindze. Ku naszemu zdziwieniu, napotkaliśmy na spory tłum ludzi, jak na tę porę roku. Okazało się, że jest rozgrywany jakiś bieg w dal na 10k dla kosmitów w rajtkach i krótkich gatkach , brrrr. Postanowiliśmy zakupić zimny trunek i trochę popatrzyć na trud dżogerów. Wszyscy fajnie się prezentowali, ale szczególnie wzrok mój przykuł samotny kolo prowadzący stawkę. Biegł sobie tak lekko, płynnie, aż chciałoby się powiedzieć majestatycznie. Prawie nie usłyszałem jego oddechu, kiedy mijał naszą wesołą grupkę. Normalnie zrobił na mnie nieziemskie wrażenie. Był takim clebrytą, showmanem dla zgromadzonego tłumu. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że ten koleś to Radek Dudycz, dobrze znana persona w świecie biegowym. Kiedy tak wbijałem wzrok w ten kolorowy, pędzący tłum uśmiechniętych ufoludków, postanowiłem, że za rok i ja spróbuję się zmierzyć w tym miejscu, z tym dystansem. Jak sobie postanowiłem, tak zaraz przy piwku publicznie wszystkim obwieściłem. Z przygotowaniami nie było jednak już tak łatwo. Późna jesień to niezbyt fajna pora na rozpoczęcie treningów biegowych. W tym czasie wolałem ciepłą sauenkę, ewentualnie basenik. Zima, to samo ,plus narty. Wiosną nic mi się nie chciało, a latem, plaża, browarek pod parasolem i skakanie przez fale. Jesienią się przemogłem i wyruszyłem w las. W październiku ograniczyłem co nieco spotkania towarzyskie, zresztą i tak chyba na dłuższą metę nikt nie chciał mnie słuchać, bo byłem lekko) monotematyczny (temat biegowy oczywiście;)).10 listopada wieczorem dopadł mnie cykor nie na żarty, następnego dnia miałem wystartować w swoim pierwszym biegu jako pełnoprawny ścigant długodystansowy. Noc bezsenna, zwiększona wizytacja kibelka, w którym zlokalizowałem, przy okazji , trochę prasy biegowej. Każdy artykuł przeleciałem nerwowo ze trzy razy;) (że też się nie nabawiłem jeszcze hemoroidów??:). Na starcie , 11.11.2010, pojawiłem się pół godziny przed wystrzałem, ale okazało się, że organizator przeciągnął o kolejne trzydzieści minut rozpoczęcie impry. Ubrałem „se” czapeczkę bawełnianą, w której normalnie chodziłem do pracy, bieliznę narciarską, termoaktywną , kurtawę The North Face, którą obecnie być może jeszcze założę gdy temperatura spadnie poniżej – 15 i spodnie dresowe Adka( wstydziłem się jeszcze rajtków;). Pięć minut przed startem spociłem się jak na saunie. Ustawiłem się obok tabliczki 60 minut i pamiętam jak się zastanawiałem, jak można tak dokładnie wycyrklować swój czas (teraz już jestem trochę mądrzejszy i potrafię dość dokładnie określić swoje tempo, bez spoglądania na Garminka), wydawało mi się to dziwne. Rozległ się strzał, emocje opadły, robiłem swoje, biegłem, czułem się dumny i wyróżniony. Medal na mecie jeszcze pogłębił to uczucie. Wiedziałem już, że ta przygoda potrwa trochę dłużej.
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora |