2010-10-09
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| W kupie siła i moc... (czytano: 2426 razy)
Tak sympatycznego weekendu dawno nie miałem, choć ostatnim też niewiele można było zarzucić... Kilka tygodni temu moja Miśka zapytała mnie, kiedy wybierzemy się do rodzinki w Tychach... Hm... od razu mnie natchnęło i "szpernąłem" w kalendarz moich startów... zboczenie ;))) Najlepszy z możliwych terminów to pierwszy weekend października, bo wyczekiwana długo "połówka" w Katowicach, a poza tym mój nieco dłuższy weekend (o jeden dzień). Wszystko spasowało jak ta lala, więc wystarczyło spokojnie czekać na wyjazd. Nie było jednak do końca tak spokojnie, bo coraz bardziej zaczęła doskwierać presja jaką sobie sam "gotowałem". Od dawna powtarzałem bowiem, że Katowice chcę pobiec dobrze... koniecznie na życiówkę.
Może nie byłoby tej nerwówki, gdyby nie problemy zdrowotne we wrześniu, które rozbijały moje plany treningowe... Coraz bardziej plan połamania mojej życiówki i bariery 1:35 oddalał się ode mnie... Chęci były, ale czasu na szukanie formy zaczęło brakować. Pozostały jedynie dwa tygodnie... tylko dwa tygodnie na łapanie mocy i aż dwa tygodnie obaw, że wszystko szlag trafi... Nie zamierzałem jednak odpuszczać, bo początek października to ważny dla mnie okres... 4 październik to jedna
z ważniejszych dat w moim życiu (zawsze to będzie dzień urodzin mojej nieżyjącej już babci), dlatego zależało mi na tym, aby dobrze pobiec, pomimo tego, że Katowice przypadały na 3.10. W ubiegłym roku, (4 października ) dzięki podobnej motywacji, biegnąc w tej ważnej dla mnie intencji, złamałem życiówkę na "dyszkę" w okolicach Barcelony, choć warunki i profil trasy próbowały mi to uniemożliwić. Jak się okazało... osobiste motywacje to najdoskonalszy doping... Tym razem miało być podobnie...
Do Tychów pojechaliśmy w piątkowe popołudnie, by jeszcze "wściubić" nocha na kolację ;) Ledwo tylko otworzyli nam drzwi, było buzi, buzi i pierwsze moje pytanie do cioteczki... "co macie do żarcia?" ;) Cóż... człowiek dostał trochę po płucach "ślonskim" powietrzem i od razu zgłodniał jak wilk ;) Jeszcze w drodze do "hanysowni" umówiłem się z Truskawką na sobotni trening w Dolinie Trzech Stawów, czyli miejscu niedzielnego półmaratonu... Miała to być ponadto okazja do odebrania numerów i chipów, by uniknąć kolejek i nerwówki w dniu startu i na spokojnie skoncentrować sie na rozgrzewce przed biegiem... Miała mnie odebrać o godz. 13... Dzięki tej ludzkiej godzinie, można było posiedzieć do późna przy stole, paplając nieraz bez sensu i "objeżdżając" z góry na dół nieobecną część familii... Cóż, nieobecni nie mogą się bronić, a przez to są wyśmienitą pożywką dla obecnych... ;)))
Sobotni trening na "Trzech Stawach"... biegorandka z "Szadi" i "Trusi"... ;)
W sobotni ranek, już tradycyjnie, byłem pierwszą krzątającą się po mieszkaniu istotą, nieco złośliwą, bo jakoś nie zwracałem uwagi na skrzypiące drzwiczki kredensu, szeleszczące woreczki z żywnością, czy reklamówki, w których miałem popakowane ciuchy... ;))) Taki piękny dzień, więc grzech było go przespać... ;))) Spokojnie zjadłem śniadanko i poszedłem na zakupy do Lidla, bo ponoć "Lidl jest tani"... ;) Okropnie zimno i ponuro było, co nie bardzo mnie cieszyło, w perspektywie popołudniowego truchtania w Katowicach... Pod nosem tylko mruczałem... "Kuźwa... a zapowiadali masę słońca..." ;) Wszystko jednak zmieniało się jak w kalejdoskopie i raptem 20 minutek później, wychodząc ze sklepu, dostałem ostro po gałach promykami słońca... i co robi wtedy statystyczny Polak??? "Kuźwa... ale daje po gałach te pieprzone słońce..." ;))) Na szczęście ja od wszelakich statystyk odbiegam i wolę jak mi tak słoneczko "w ryj daje", aniżeli ma go nie być dniami czy tygodniami, do czego ostatnio musieliśmy się przyzwyczaić... No to już byłem "hepi"... ;) Jest słońce, a popołudniu miały być jeszcze fajne dziewczyny... cóż więcej do szczęścia potrzeba...? ;) No niby wina, ale i bez tego też można zbałamucić jakieś "Niunie"... ;)))
Powoli zbliżała się godz. 13, o której to Truskawka miała mnie odebrać spod bloku... Spakowałem się i spokojnie potrenowałem oglądanie telewizora... Oj faktycznie, to trzeba trenować i często być bardzo wytrwałym, żeby sprostać ramówkom niektórych naszych kanałów... ;))) Przed 13 zlazłem na dół i zacząłem wypatrywać Izy... Jedzie... Hm... Zauważyłem, że na "Ślonsku" mają jakieś dziwne zwyczaje, bo Trusi na randkę zabrała się ze swoim Marcinem... ;) No cóż... tradycji zmieniać nie będziemy... ;))) Pojechaliśmy w trójkę do Katowic i teraz pozostawało jedynie zsynchronizowanie się z Szadoczkiem... Chyba nie muszę wiele się rozpisywać jak tylko dodam, co wychodzi z tego gdy dwie kobitki maja się umówić w konkretnym miejscu... ;) Wylądowaliśmy po obu biegunach Doliny Trzech Stawów... ;))) Okey... mi nic nie wadziło. Z Izą podreptaliśmy do Biura Zawodów, gdzie mieliśmy spotkać się z Iwonką, a Łysy w tym czasie szlifował swoje nowe rolki...
Przed Biurem Zawodów czekało mnie kolejne rozczarowanie, bowiem Szadok za nic nie dała się namówić na wspólny truchcik i wykręcała się twierdząc, że sama sobie potruchta troszeczkę, bo nie będzie nam tempa osłabiać... Wrrrr... Widzę, że w tym przypadku wino jednak by się przydało, bo na sucho Iwonka twardo obstaje przy swoim... No przecież za kudły nie będę ciągnął... ;))) Pobiegliśmy więc z Truskawką sami, a celem było zrobienie jednej 7-kilometrowej pętli jutrzejszego Półmaratonu... Cel był trudny do zrealizowania, bowiem trasa jeszcze nie była oznaczona, a na czuja to różnie bywa... tym razem na czują wyszło nie 7 a 10 km... ;) Dla lubiących biegać to jednak żadna tragedia, ale w dalszym ciągu znaczna część trasy biegu była dla nas niespodzianką... może to nawet i lepiej...
Po przebiegnięciu naszej autorskiej pętli powróciliśmy przed bramy Biura Zawodów, gdzie czekała Iwonka. Siedziała na ławce zajadała orzechy... tak bynajmniej mi się zdawało, choć może to były kasztany lub żołędzie... ;) Dziecinka sobie chrupała a my w tym czasie odebraliśmy pakiety startowe. Na początku skrzywiłem się jak zobaczyłem zielone polarowe rękawiczki, w dodatku nieco przyciasne, ale z minuty na minutę coraz bardziej zaczynały mi się podobać, dlatego stwierdziłem, że niezależnie od pogody (czy mróz czy upał) pobiegnę w tych sexi "żabich łapkach"... i nie ważne że do niczego mi nie pasowały... ;))) Zielony to wszak kolor nadziei, a tej mi było nieco potrzeba... to miał być mój talizman, choć normalnie daleki jestem od polegania na takowych wierzeniach...
No i co teraz...? Skoro już po bieganiu i był czas by sobie trochę na spokojnie pogaworzyć, to wypadało gdzieś przycupnąć... Zanim jednak zaczęliśmy rozmyślać gdzie pójść, Truskawka zaproponowała wspólne zdjątko na ławeczce... Okey! Powiedziała, abym siadł obok Iwonki i sie do niej przytulił... Hm... co jak co, ale do tego długo mnie namawiać nie trzeba... Zaczynam przymierzać się do posadzenia tyłka obok Szadoczka i nagle... padły słowa z jej ust... "śmierdzisz kupą" ;) Normalnie, konsternacja... Myślałem, że źle coś usłyszałem, więc pytam... "słucham...?". Wtedy to Iwonka spoglądając mi głeboko w oczy, z zimną krwią powtarza... "śmierdzisz kupą..." Cóż miałem zrobić...? Zacząłem się tłumaczyć, że faktycznie po bieganiu mój pot może sympatycznie nie woni, ale żeby az tak bardzo "zapodawało"... po czym obwąchałem swoją koszulkę... ;) Szadok twardo... "naprawdę, śmierdzisz kupą... nie czujesz?" Kuźwa! nic nie czułem! Ale jak tak upierała się przy swoim to wciągnąłem mocno powietrze i... faktycznie zaleciało kupą, ale dlaczego od razu podejrzenia padły na mnie? ;) Po chwili dochodzenia udało sie zlokalizować intruza... Shit! Ale dlaczego na moim bucie??? ;) Tylu biegaczy i rolkarzy wkoło, a ono wybrało akurat mnie... ;))) Cóż... może to na szczęście! Poza tym śmiechu było co nie miara, a ja usłyszałem najbardziej oryginalny komplement w swoim życiu... Szadoczek wie jak omamić faceta, by jadł jej z ręki... :))))
Po tym wszystkim chcieliśmy udać się na jakąś gorącą herbatkę do baru, ale nie było łatwo, bo Katowice chyba opanowała jakaś prohibicja... wszystko pozamykane ;) Na kilka lokali w okolicy Trzech Stawów znaleźliśmy wreszcie jeden, gdzie początkowo chciano usadowić nas na zewnątrz (czyżby aż tak było czuć???), ale ostatecznie pozwolili nam zająć stolik obok kominka... Hm... Chyba nie muszę tłumaczyć jak zachowują się wszelkie aromaty w połączeniu z ciepełkiem... ;) Mimo wszystko było miło i jak to się mówi "lepiej w smrodku niż w chłodku..." ;))) Cóż... wieczór zbliżał się wielkimi krokami, więc trzeba było wracać do domków (każdy do swojego żeby nie było...), by jeszcze nieco wypocząć i zregenerować się przed "połówką". Iza z Marcinem odstawili mnie do Tychów i umówiliśmy się, że przyjedzie po mnie nazajutrz o 9:00. W domu biesiady rodzinnej ciąg dalszy, choć ja tylko pożerałem wszystko wzrokiem, bo śledzie, bigosy, czy sałatki raczej nie nadają się do spożycia na dzień przed biegiem, tym bardziej dłuższym... ;) Ślina z pyska ciekła, ale rozsądek stał twardo na posterunku... ;)
Niedziela... chwila prawdy...
Dzień zaczął się wcześnie, bo ja nie lubię "na wariata"... Wolę wstać ze sporym zapasem czasowym i na spokojnie, wręcz ślamazarnie wykonywać cały rytuał mycia się i ubierania... Nie znoszę pośpiechu, za wyjątkiem biegu w trakcie zawodów... ;) Gdy już byłem gotowy posiedziałem jeszcze przed wyjściem... Wszyscy w domu jeszcze spali (normalnie zgnilizna...), a to juz 9-ta dochodziła ;) Zabrałem klamoty i wyszedłem... Truskawka również punktualna jest, więc sprawnie i szybko wyruszyliśmy w kierunku Katowic. Tym razem jednak większy kredyt zaufania od męża otrzymała, bo była sama... Łysy wolał pofiglować w powietrzu... ;)
Po drobnych przygodach z dojazdem dotarliśmy na właściwy parking, skąd już tylko kawałek było do miejsca startu. Najpierw powędrowaliśmy zobaczyć kogo "diabli przynieśli"... a przynieśli sporo "mordek", które bardzo miło było zobaczyć po raz kolejny, niektóre po raz pierwszy... Jeszcze na parkingu przywitałem się z "przybyszami" z Wałbrzycha... z Jarkiem i Grześkiem, z którymi wstępnie miałem przyjechać do Katowic, ale zawitałem na cały weekend do rodzinki. Potem napatoczyliśmy się na Tomka (kwasiżur), który obrał najlepsze strategicznie miejsce do obserwacji przyjezdnych... Dzięki temu można było łatwo monitorować przepływ "ludziów"... Bardzo fajnie było zobaczyć znów Gabrysię z całą ferajną, Radka, a przy okazji poznać jego Krysię... Jaśka, którego bardzo lubię, choć rywalem do Szadokowego serca jest niełatwym... ;) O nich wszystkich jednak wiedziałem, że przyjadą biegać do Katowic. Wielką niespodzianką była obecność Darka i Maryśki, o których chyba żadne wróble nie ćwierkały, że zawitają na "Ślonsk"... ;) Fajnie! Wreszcie mogliśmy pobiegać razem z Marysią, bo jak do tej pory na jednych zawodach tylko z patykami chodziliśmy, a wiadomo, że nie ma to jak Maryśka w swoim żywiole... ;) Szykowała się naprawdę fajna impreza... coraz bardziej byłem zadowolony że tam zaplanowałem swój start w ten piękny, i słoneczny październikowy weekend.
Powoli zbliżała się godzina startu, więc wypadało jeszcze trochę się rozgrzać... Potruchtałem zatem kilka kółek dokoła stawu, a następnie przebrany do biegu właściwego udałem się na start. Cel się nie zmienił... złamać 1:35, choć przed samym startem postanowiłem pobiec od samego poczatku nieco agresywniej... Jeszcze przed rozgrzewką spytałem Daria jaki ma plan... powiedział, że ponizej 1:35, więc mi to odpowiadało. Pomyslałem, że się podłączę... niemniej jednak nie było to łatwe, bo na starcie nie mogłem go długo odnaleźć ("tyle typa"), a potem zauważyłem jego machającą dłoń kilka rzędów z przodu... Wystrzelili! Charty pognały, a ja czułem się jak na stoku narciarskim uprawiając slalom... Cóż... jestem bardzo wyrozumiałym człowiekiem, ale tego akurat nie znoszę... że ludkowie, którzy biegają "ogony" stają w pierwszych liniach. Zawsze przez to jest niemała rzeźnia, kiedy trzeba szusować między nimi, szarpiąc przez kilkaset metrów tempo... właśnie wtedy kiedy powinno sie spokojnie rozruszać swój silniczek, aby pracował bez zakłóceń przez cały dystans... Zanim dobiegłem do Marysi byłem ujechany jak koń podczas orki, a potem jeszcze musiałem dogonić Darka... Udało się to tuz przed pierwszym kilometrem... Właśnie przez ten pościg mój czas netto to 4:18 (wraz z 47 metrami dobiegu od startu do pętli)... Jak na start to było ok. 20 sekund za szybko, ale teraz mogłem wreszcie uspokoić oddech...
Od tego momentu biegliśmy równiutko z Darkiem przez całą pierwszą pętlę. Na początku drugiej, przy wodopoju, na kilka sekund przeszedłem do marszu, bo musiałem porządnie sie napić, bez ryzyka oblania się, czy zakrztuszenia. Wtedy Dario odskoczył mi na jakieś 40 metrów... Cóż... Mój błąd, że ostatnie płyny jakie spożyłem to jeszcze w domu przed wyjazdem do Katowic, a przed startem głupio mi było prosić się o coś do picia i postanowiłem, że jakoś do 7-ego kilometra dociągnę o suchym pysku... Gorąco nie było, więc pragnienie nie dokuczało. Ale jak dorwałem swój pierwszy kubek to żadnej kropli nie odpuściłem... ;))) Po nawodnieniu nie goniłem juz Darka na siłę... Byłem świadom dobrego czasu (pierwsza "7" w 30:53) i zamierzałem to kontynuować bez szaleństw...
Druga pętla była prawie identyczna (30:48), a zatem szykowała się świetna życiówka (lepsza niż planowałem). Na trzeciej również biegło mi się lekko... W międzyczasie poprawiłem swój Personal Best na 15 km o półtora minuty (1:05:58), więc było super! Było do 17 kilometra, bo potem złapała mnie kolka... Ale kląłem! Tak dobrze żarło i zdechło... Co prawda zapas miałem spory, ale bieganie z kolką nie jest przyjemne... W ten sposób ostatnie 3 kilometry robiłem już nie po ok. 4:20, ale 4:37-4:42... Jeszcze kilkaset metrów przed metą usłyszałem Radka... darł się, że to już końcówka, że Darek jest ok. 100 metrów przede mną, że dam radę... Odburknąłem tylko, że nie mogę docisnąć bo boli... Fuck! Taki fajny finisz sobie obiecałem, ale nie dało rady... Owszem, cosik tam szarpnąłem na koniec, ale nie było w tym szału... ;) Mimo wszystko plan zrealizowany z naddatkiem... Życiówa 1:33:25 (netto)! Zadowolony jak cholera, ale drobny "kac" pozostał, bo na koniec straciłem minutę przez kolkę... Cóż... muszę ją teraz urwać przy innej okazji... ;) Przybiliśmy sobie "piątkę" z Dariem, a chwilę potem "wyprzytulałem" się z Marysią, która finiszowała z równie świetnym czasem, zważywszy na jej długi "biegowy detox" ;)
Specjalnie bieg mnie nie wypruł... miałem zapas sił, a jedynie musiałem uzupełnić trochę płynów i wykonać kilka luźnych skłonów na tą kolkę... Po chwili ruszyłem ponownie na trasę biegu w poszukiwaniu Szadoka, by jej trochę potowarzyszyć... Złapałem ją na kilkaset metrów przed jej ostatnia pętlą... narzekała na skurcze łydek. To musiała byc wyłącznie jej decyzja, ale dla jej dobra sugerowałem przerwanie po 14 km... Wiem, że "kac", ale przede wszystkim zdrowie... Po dobiegnięciu do końca pętli Iwonka jednak skręciła na kolejną... ostatnią. No to biegniemy... ;) Waleczna dziewczynka! ;) Jeszcze chwilka na konsultacje z trenerem i serwismenem... Jaśkiem i razem z Iwonką opuszczamy "pitstop" i ciśniemy do mety... ;) Po męczarniach spowodowanych skurczami łydek oraz moim klapaniem jęzorem... Szadok dociera jednak szczęśliwie do mety, czego bardzo jej gratuluję, bo nie dała sie przeciwnościom, a ja po raz kolejny spędziłem fajnie czas, a przy okazji miałem świetne rozbieganie... Tego dnia łącznie nabiegałem 32 km... ;)))
Po biegu przyszedł wreszcie czas by w doborowym towarzystwie sobie pogadać, poplotkować, pożartować, a przede wszystkim wypadało zalać czymś ciepłym puste kichy, bo był przeciąg... ;) Szkoda, że takie chwile tak szybko mijają, ale z drugiej strony jest to dodatkowa motywacja do biegania i wyjazdów na zawody, gdzie znów będzie można spotkać te same "mordki" i poznać wiele nowych... ;) Ubiegły weekend był naprawdę jednym z najfajniejszych w tym, niedługo kończącym się, roku. Lubię "Ślonsk"! Zagłębie fajnych ludków i miejsce zajefajnych imprez biegowych... Na pewno będę tam zaglądał... Do zobaczyska... również w innych miejscach w kraju i na świecie ;)))
P.S. Wpis dedykuję Robaczkom po obu stronach ławki, co żadna kupa im nie straszna... ;))) Pa!
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora Kedar Letre (2010-10-10,00:05): I ja tam byłem, miód i wino piłem......Jedno tylko mnie ominęło.....Twoja kupa(jakkolwiek by to nie zabrzmiało)....ale co się odwlecze.....:)) miriano (2010-10-10,00:14): Rączki na kolanka ...i już po biegu czy to przed ...gratuluję biegorandki półmaratonowej... szlaku13 (2010-10-10,00:16): Ależ ja tą "palmę pierwszeństwa", a raczej "kupę" chętnie przekażę bardziej na nią zasługującym... ;))) szlaku13 (2010-10-10,00:22): Rączki na kolankach były już po... ;) Najpierw figle, a potem grzecznie do zdjątka... ;))) Ja uchachany, a Panie na bezdechu... bo kupą "woniło"... ;))) agawa (2010-10-10,10:40): Gratuluję życióweczki!!! dario_7 (2010-10-10,22:42): Ponowne GRATUSY bałamutna żabko zielonołapkowa o zapachu... hmmm... Niezła progresja - i niech się utrzymuje jak najdłużej!!! :))) szlaku13 (2010-10-10,23:00): Dzięki Aga i Darku za gratki... ;) Marysieńka (2010-10-11,07:28): No proszę "PANA"....wielkie gratki raz jeszcze....wiem jak pachnie "kupa", ostatnio skoczyłam na stronę.. cholera ....nawet nie zauważyłam kiedy i......całą drogę musiałam przy otwartej na maksa szybie jechać, nie dało się inaczej...ale powiadają, że takie wdepnięcie podobno wielkie SZCZĘŚCIE" przynosi, ...to rekompensata za PIĘKNY ZAPACH:)) szlaku13 (2010-10-11,09:50): Marysiu... No raczej, nie inaczej... rekompensata za taki dyskomfort musi być... ;) szlaku13 (2010-10-11,10:07): Truskawko... zupełnie niezłośliwie dzisiaj Tobie dziękuję i ja też "ten teges" Ciebie... ;))) szlaku13 (2010-10-11,10:13): Spokojnie... dla każdej fanki znajdzie się odrobina czasu i buziak.. ;))) szlaku13 (2010-10-11,11:03): Tylko uważaj, abyś za dużo nie wyciągnęła... ;))) szlaku13 (2010-10-11,11:06): Ale z nadmiarem również czasami trudno sobie poradzić... ;))) szlaku13 (2010-10-14,09:48): Dzięki Wiesiu... Gonię Cię, gonię... ;)
|