2009-05-30
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Maraton w Kopenhadze 2009 r. (czytano: 2419 razy)
PATRZ TAKŻE LINK:
Tak właściwie to mieliśmy jechać do Sztokholmu, ale gdy na początku grudnia wszedłem na stronę sztokholmskiego maratonu okazało się, że już nie ma miejsc, zapisy skończone. Rzut okiem do kalendarz, najbliższa była Kopenhaga – jedziemy.
Skład wielokrotnie się zmieniał, w końcu ustablizował się: ja, Gosia, Józek Madej i Tomek Szałkowki z Libiąża z żoną Asią. Udało się nam znaleźć w miarę tani samolot z Norwegiana i droga otwarta.
Przylatujemy do Kopenhagi w sobotę, docieramy do hostelu metrem i tu pierwszy szok, bilet komunikacji miejskiej między innymi metrem kosztuje ok. 15 zł, a przemieszczać się trzeba. Okazało się, że ceny w Kopenhadze zdecydowanie odbiegają od naszych wyobrażeń. Załatwiamy w sobotę biuro zapisów. Wszystko idzie sprawnie, ale zabrakło koszulek M, obiecali, że doślą, a są bardzo fajne. Powałęsaliśmy się jeszcze trochę po Kopenhadze i wracamy do hostelu. Poznajemy tam troje sympatycznych młodych ludzi ze Złotoryji. Adam i Marcin biegną maraton, Ola kibicuje.
Rano Adam podwozi nas na start samochodem, pogoda zapowiada się niezła, świeci słoneczko. Start i meta jest usytuowana nad morzem na starym mieście. Na starcie staje 10700 zawodników. Ostatnie życzenia i pożegnania. Przeciskam się z Tomkiem bardziej do przodu, Gosia biegnie z Józkiem. Startujemy! Kopenhaga jest bardzo ładnym miastem, trasa prowadzi przez wszystkie ciekawe miejsca miasta, dwie duże powtarzające się pętle i jedna mała. Mnóstwo kibiców na całej trasie. Niestety, po godzinie zaczyna padać, robi się zimno. Biegnę spokojnie, równo ok. 5.30 min/km.
Tomek odskakuje na 20 km, ja biegnę spokojnie swoim tempem. Kibiców mimo deszczu nie ubywa, co za naród. Wsłuchuję się w swój organizm, wszystko w porządku. Punkty odżywcze co 4 km bardzo dobrze zaopatrzone. Pierwszą połówkę robię w , planowo , cel złamać cztery godziny. Po drodze grają kapele, tu jazzik, tu orkiestra dęta, tu bębniarze, ale największy aplauz biegaczy wzbudza kapela grająca brazylijską sambę z tańczącymi roznegliżowanymi paniami. Deszcz przestaje w końcu padać i biegnę szczęśliwy, że mam jeszcze siły i noga nie boli i podziwiam Kopenhagę. Zbliża się meta, szpaler kibiców jest tak wąski, że nie mogę rozwinąć skrzydeł i skończyć maratonu efektownym finiszem.. 3:56, plan wykonany i nie jestem zajechany. Postanawiam czekać na Gosię na mecie. Najpierw po 4:57 przybiega Józek, potem 5:17 Gosia. Już z daleka słychać było jej okrzyki aplauzu. Brawo Gosia! Gratulacje! Debiut maratoński zaliczony!
Adam odwozi nas do hostelu i wieczór spędzamy sącząc piwo, inne napoje i wspominając nasze maratońskie przygody i liżąc rany.
Poniedziałek mamy cały dzień na zwiedzanie. Zaczynamy od cudownej Syrenki, Nyhaven,, Pałac Królewski ze zmianą warty itd., itd. We wtorek odlatujemy do Krakowa. Maraton w Kopenhadze odchodzi do historii.
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora |