2009-05-22
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Cracovia Maraton 2009. (czytano: 605 razy)
Mija już prawie miesiąc od tego maratonu, a ja dopiero teraz mam czas, żeby coś o tym starcie napisać. Może to i lepiej, bo z czasem nabrałem dystansu i opadły emocje. Z założenia miał to być mój główny wiosenny start i taki był. Przygotowywałem się do niego 4 miesiące, w tym ostatnie 8 tygodni planem Greifa na 4 treningi w tygodniu. Lekko nie było, ale zrealizowałem ten plan w około 90%. Całe 8 tygodni trenowałem pod 3:30 i wciąż rozmyślałem, jak ja wytrzymam dystans maratoński w tempie 5 min/km. Pomimo tego, ze treningi szły świetnie i starty kontrolne w półmaratonach też (Wiązowna i Warszawa), to oczywiście nie wierzyłem w siebie. No cóż, miałem podstawy do czarnowidztwa, bo już raz zostałem sponiewierany przez dystans maratoński (we wrześniu 2008 w Warszawie), choć wówczas wydawało mi się, że jestem przygotowany. Dlatego przed Krakowem wolałem dmuchać na zimne i podchodzić do startu bardzo ostrożnie. Wreszcie nadszedł 26 kwietnia i skończyło się spekulowanie, a zaczęła walka. Pogoda niby niezbyt sprzyjająca, bo 15-17 stopni i słońce, ale w porównaniu z rozgrywanym tydzień później Silesia Maratonem i tak bardzo dobrze. Od początku biegłem z grupą na 3:30. Grupa wielka 40-50 osób, ciasno, a do tego pierwsza dycha za szybko, bo poniżej 49 minut. Pacemakerów było trzech i chyba nie do końca mogli się dogadać co do tempa. Dla mnie początek był za mocny i nie czułem się komfortowo. Połówka w 1:44, też za szybko, ale tempo zaczynało się uspokajać. Poczułem się lepiej, złapałem wreszcie rytm i odcinek między 21 a 30 biegło mi się bardzo komfortowo. Jeden z pacemakerów, Litwin, poprowadził mocniej tą trzecią dychę i grupa się rozpadła. Nagle zostało nas ośmiu, może dziesięciu. Na 25km skorzystałem z odżywki własnej, potem na 33km ponownie (ukłon w stronę orgów i wolontariuszy za sprawne obsługiwanie punktów odżywczych) i uspokoiłem się, że skurcze raczej mi nie grożą. Na 34km musiałem jeszcze skoczyć na stronę i grupa trochę mi odjechała, ale szczęśliwie wpadłem pod skrzydła doświadczonego pacemakera Przemka Torłopa, który biegł niespełna minutę za nadrabiającym Litwinem. Razem dobiegliśmy do błoń, gdzie na 37km dostałem batona i kolejny napój od mojej Gosi i nagle ogarnęła mnie euforia. Pomyslałem, że to już koniec, bo przecież widać metę, pełno kibiców i już nic złego się nie wydarzy. Rzeczywiscie nic złego się nie wydarzyło, ale o 3:30 trzeba było jeszcze walczyć długie 5km, a moja psychika zaczęła siadać, szczególnie przebiegając obok mety, a mając jeszcze do pokonania całe okrążenie wokół błoń, czyli 3,5km. To była już droga przez mękę. wydawało mi się, że wyraźnie zwolniłem, ale mimo to wyprzedzałem kolejnych biegaczy. Wielu z nich już nie biegło, tylko maszerowało. Pomimo pobiegnięcia drugiej połówki w 1:46, czyli o 2 minuty wolniej niż pierwszej, w drugiej połowie dystansu wyprzedziłem około 150 biegaczy. Ostatnia prosta dłużyła się niemiłosiernie, ale ostatecznie dobiegłem w 3:30:30 (netto 3:30:07) i poprawiłem życiówkę o 22 minuty. Na mecie wielka radość, jeszcze większa ulga, że wszystko wreszcie poszło tak, jak miało pójść, a trenig według Greifa zadziałał perfekcyjnie. Tym samym spełniłem swoje własne oczekiwania wynikowe w tym sezonie i teraz mogę sobie biegać maratony całkiem towarzysko i dla pełnej przyjemności. O to własnie chodziło!
A sama impreza bardzo pozytywna, szybka, płaska trasa, organizacyjnie bez zarzutu, a kibicowanie na trasie dużo lepsze jak w Warszawie. Na pewno pobiegnę jeszcze maraton w Krakowie.
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora TREBI (2009-05-23,11:38): Wielkie gratki Artek. Super progresja wynikowa. Tak trzymać:) ArtekP (2009-05-25,08:29): Robert, dzięki za miłe słowa. Ciekawy jestem, kiedy spotkamy się na jakichś zawodach i wypijemy piwo po ich zakończeniu?
|