|
| Przeczytano: 533/512122 razy (od 2022-07-30)
ARTYKUŁ | | | | |
|
O tym, jak pewien ultras próbował się nie utopić | Autor: Stanisław Polak | Data : 2017-12-10 | Ratunku! Tonę!
Lekkie odbicie nogami od krawędzi basenu, pozycja na plecach, głowa do tyłu, ale tuż nad lustrem wody, biodra do góry, ruchy nóg swobodne, luz całego ciała...
Słucham uważnie mojego instruktora. Ma chłop cierpliwość. Wszystko rozumiem. To takie proste. Niby. Wchodzę do wody. Instruuje mnie dalej: klatka powinna być jakby lekko zapadnięta, biodra za to do góry. Wiosłuj nogami. Stopy swobodne, skierowane do środka. Nogi blisko - mają się wręcz ocierać o siebie. Tonę po kilku metrach! Jak zwykle. Idę jak kamień na dno! Po raz kolejny zachłystuję się tą cholerną wodą! Boże! Boże! Nigdy się chyba tego nie nauczę! Co za diabeł podkusił mnie, aby przyszło mi do głowy pójść na basen pływać! W moich latach. Potrzebne mi to? Ech!
Zakład. Kłopoty na horyzoncie
- Adrian, jak ty przebiegniesz maraton, to ja nauczę się pływać! W duchu się podśmiechuję. 42 kilometry. Już to widzę. Nie da rady, chłopina. Pewnie, że nie da rady. Zresztą chyba czasu też nie ma na to. To nie takie proste, kolego. Przegra na bank:).
- Dobra, Stachu, przyjmuję zakład.
- Pamiętaj, że maraton to bieg. Bieg maratoński. Nie chodzi o jego zaliczenie, ale o przebiegnięcie.
- Ok. Rozumiem.
- No, to zakład stoi.
Taki to oto "diabeł". A ja dałem się zrobić jak małe dziecko!
Jak to z maratonem było
Ostatnie metry Cracovia Maratonu 2017 r. Jest rekord. Poprawiłem się prawie o 7 minut w stosunku do poprzedniego. Niby dobrze, a jednak jestem wściekły jak nigdy! Głupie ciało nie posłuchało sygnałów wysyłanych przez moją głowę. Pierwsze skurcze dopadły mnie już na 28. kilometrze. Wewnętrzna strona ud. Przywodziciele. Wysoko. Potem coraz bardziej łydki. Obie, ale w szczególności lewa. Doszło do tego, że musiałem się na chwilę zatrzymać na 34. kilometrze. Na nic zdało się uderzanie nogą o podłoże. Próby rozciągnięcia. Na nic! Jeszcze dwa kilometry dalej średnia biegu nadal dawała szansę na złamanie trójki. Wszystko przepadło! Każda próba utrzymania tempa na poziomie 4:15 na kilometr kończyła się potężnymi, przeszywającymi skurczami. Kląłem w duchu! Tak bardzo chciałem zobaczyć na mecie przy moim nazwisku dwójkę z przodu. Tak bardzo chciałem! Cierpiałem. Bardzo cierpiałem. Nie nowość to dla mnie. Bo cóż to znaczy, gdy cel w zasięgu, a motywacja sięga zenitu. Mimo tego ciało mówiło "nie!". Musiałem zwolnić. Nie bardzo, ale jednak. Po kilkanaście sekund na kilometrze. Tylko to pozwalało mi na dalsze kontynuowanie biegu. Już wiedziałem, że nie dokonam tego, co zamierzałem. Szkoda. Szkoda jak diabli! Zrezygnowany wypatrywałem już tylko końca udręki. 3 godziny 1 minuta i 54 sekund. 104 sekundy. Tak mało brakło!
Gryząc niemalże ze złości wargi, czekam tuż za linią mety na Grzegorza. Zjawia się bardzo szybko. 3 godziny i 7 minut z sekundami. Zaskoczył mnie. Z uznaniem kiwam głową i ściskam przyjaciela z ochotą. Obstawiałem, iż złamie 3:10, może nawet powalczy o 3:09, ale 3:07? No, no! Znakomicie! Idziemy wspólnie odebrać depozyty, zjeść posiłek, przebrać się. Potem z powrotem na metę. Będziemy oczekiwać na Bartka, Piotra i Adriana. Pierwszy i ostatni to w jakimś sensie moi podopieczni. Dla obu jest to pierwsze zetknięcie się z królewskim dystansem. Debiutanci. Obaj mają szansę na złamanie 4 h. Dzieli ich jednakże i wiek, i masa ciała, i ilość przebiegniętych kilometrów. Pewnie też, jak pokaże czas, inna motywacja. Na moje nieszczęście:).
Słowo się rzekło, kobyłka u płota
Trochę niespodziewanie na linię mety wpada Adrian. 3 godziny i 50 minut. Wow! Nie powiem - szczena mi opadła. Liczyłem, że może dość wyraźnie "połamać" czwórkę, ale on zrobił to w pięknym stylu. Zbliża się do barierki.
- Stachu, to dla ciebie. Patrzę zdumiony. Adrian z kieszonki spodenek wyciąga czepek. Pływacki czepek. Nie wiem, co powiedzieć. Dziękuję, zaskoczony. Gratuluję chłopakowi. Pierwszy start i od razu świetny wynik. Jednocześnie myślę prawie na głos: "Słowo się rzekło, kobyłka u płota". Ale nawarzyłem sobie piwa! Oj, Stachu, Stachu - taki jesteś stary, a taki głupi!
A swoją drogą: jakim trzeba być "wyrafinowanym", aby taki prezent wręczyć mi na mecie:). Biegł chłopina z tym czepkiem całe 42 kilometry. No, no, jestem pod wrażeniem, Adrianie:).
Skoro "tak sobie pościeliłem", to teraz muszę zbierać owoce mojej głupoty. Za bardzo byłeś pewien siebie, Stachu, za bardzo Nie doceniłeś hartu ducha innych. Łykaj zatem wodę z basenu! I walcz ze swoją słabością.
Maratonu ciąg dalszy. Nie zawsze mamy to, co chcemy
Na metę wbiegają pozostali. Najpierw Bartek. 4 godziny i 5 minut. Jak dla mnie - świetnie! On jest trochę niezadowolony. Chciał mieć trójkę z przodu. Nogi odmówiły posłuszeństwa na ostatnich kilometrach. A ja myślę, że jak na dwie przebyte podczas przygotowań choroby oraz duże problemy z kolanem to jest to wynik bardzo dobry. Nie dało się odpowiednio dociążyć podudzi, aby wytrzymały cały dystans. Kolano słabowało. Bartku, jesteś dla mnie mistrzem! "Następną razą":).
Piotr z kolei dotarł do mety ze spuszczona głową. Jego wynik (4:06 h) zupełnie nie oddawał ani jego możliwości, ani ambicji, ani ciężkich przygotowań, których byłem świadkiem. Zawiodła regeneracja. A wystarczyło ostatnie dwa tygodnie "poluzować". Wie o tym. Wyciągnie wnioski w przyszłości.
Kłopoty ze zdrowiem. I ratunek oczekiwany
Jest czwartek. Mam do wykonania kilka telefonów. Siedzę w robocie od rana. Drapie mnie w gardle. Nieprzyjemnie bardzo. Nos zatkany jak cholera! Boli głowa. Uszy też jakby nie moje. Czuję się fatalnie! Tak, już chyba nie ma wątpliwości - to wczorajszy basen.
Szperam w Internecie. Zatoki. Zatkany nos. Kichanie. Ból gardła i języczka. Jest. Bingo! Olejek eukaliptusowy. Żona na ratunek spieszy. Poprosiłem ją, aby podeszła do apteki i nabyła moje wybawienie. Sinulan forte. Mocna rzecz:). Trzy sztychy do nosa i czuję, że jestem w innym świecie. Skuteczne panaceum. To najważniejsze. Dorzucam do tego jeszcze inną kompozycję składającą się z czterech ziół. Zatocan forte. Osusza zatoki. A moja lekarka chciała mi wcisnąć jeden z popularnych na rynku preparatów. Chemia. A w życiu! Nie będę takich świństw zażywał! Uratowany. Żyję:).
Niestety, skutki pływania w basenie, w którym jest jednak trochę chloru, ciągną się za mną jakiś czas. Chyba jestem na ten składnik uczulony. Zioła jednakże w kapitalny sposób wyciągnęły mnie ze zdrowotnej "zapaści".
Przełom
Przepłynąłem! Przepłynałem cały basen na plecach! Nie do wiary! Aż nie chce mi się wierzyć. Usmiecham się całą mordką:). Przecież dwa tygodnie temu chciałem to w diabły rzucić! No, może nie tak do końca (zakład obowiązuje), ale byłem załamany! Teraz to najlepsza sesja w moim wydaniu. Cudownie:)! Chwali mnie instruktor Bartek. Dziewczyny (a jest ich cztery na kursie) kiwają z uznaniem głową.
Ja jestem jak nawiedzony. Może nie wszystko przepadło? Jest nadzieja. Nawet ultras może nauczyć się pływać:). A przynajmniej nie utopić się:). Raz i drugi "zasuwam" przez cały basen. Jakże to wspaniały moment w moim "pływackim epizodzie".
Jedno wyklucza drugie?
Wracam do biegania. Skończył się miesiąc odpoczynku po moim ostatnim występie w Łemkowynie 150 km (https://www.maratonypolskie.pl/mp_index.php?dzial=8&action=8&code=3087). Najpierw trzy razy w tygodniu swobodne rozbiegania, potem cztery. Włączam trening siłowy nóg. Od razu czuję, że zaczynam się męczyć w wodzie. Pojawia się napięcie, tracę luz i swobodę. A przecież wszyscy mówią, że woda rozluźnia. Pewnie i tak, ale nie u mnie podczas samej nauki pływania. Ja muszę włożyć sporo sił, aby w ogóle nie pójść na dno. Mam bardzo małą wyporność. To "zasługa" minimalnej ilości tłuszczu w moim organiźmie. Poniżej 7 %. To generalnie zaleta w życiu i w sporcie (mam wrażenie, jakby mi niektórzy zazdrościli tego:), ale nie w tym przypadku. Prosty test: będąc w wodzie, łapię się za kolana. Od razu opadam na dno. Jak kamień. Dziewczyny przeciwnie - niczym korki wypływają na powierzchnię. Tylko nie ja. Tonę. Zaleta to zatem taka mała ilość tłuszczu czy wada?
Jest coraz zimniej. Listopad. Pojawia się mróz. Mam obawy. Jeśli nadal będę zanurzał się co środę w stosunkowo zimnej wodzie basenu, to może się to skończyć przeziębieniem. Czuję po każdej sesji, że jestem podatny na zarazki znajdujące się w wodzie, wszak pełno ich w takim środowisku. Postanawiam nie kontynuować dalszej nauki. Z jednej strony szkoda, z drugiej - ulga i radość:). Ba, wręcz się cieszę. Nie będę ukrywał:).
Nie udało mi się utopić w basenie, sukcesem raczej też tego nazwać nie mogę. Woda i moje ciało nie do końca się dogadują. Już o tym wiem. Nie żałuję jednakże czasu poświęconego na naukę. Wrócę po maratonie wiosennym, a wtedy już powinno być łatwiej. No, chyba że nie bardzo:)?
Żegnaj basenie, wodo nieprzyjazna, ty moja mordęgo środowa. Żegnaj zmoro zdrowotna, mój ty wyrzucie sumienia. Żegnaj.
Tylko czy wypełniłem do końca zakład:)? Nie jestem pewien...
|
|
| |
|