Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

Praskie zawody Birell Grand Prix zostały już na Maratonach Polskich opisane, tak, jak na to zasługują. Od strony stricte sportowej - wystartowała tu przecież afrykańska i europejska czołówka biegaczy, oraz organizacyjnej - Run Czech jest bowiem gwarantem wysokiego poziomu imprezy w każdym jej wymiarze. Od siebie, okiem uczestnika, chciałbym dorzucić własne wrażenia, gdy startowa koszulka dawno już wyprana, a w pracy, po powrocie, zdążyłem się eleganckim medalem pochwalić prawie każdemu.

Zatem był to dla nas (dla mnie i dla Agnieszki) powrót do czeskiej stolicy. Od razu napiszę, że tamte dobre wspomnienia skumulowaliśmy dawką następnych i przyszłoroczny początek września znów rezerwujemy dla tego wydarzenia. By niezorientowanym wyjaśnić sytuację; w kalendarzu zawodów Run Czech pod hasłem Birell Grand Prix zawierają się dwa starty: rozgrywany o godz. 18 bieg pań na 5 kilometrów oraz półtorej godziny później bieg wspólny na dwukrotnie dłuższym dystansie.

Co było prywatną, ważną dla nas różnicą wobec ubiegłego roku, Agnieszka z roli kibica, w świetnym stylu przeszła (powiedziałbym: wbiegła) w rolę zawodniczki! Tym razem podział zadań tego wieczoru wyglądał idealnie symetrycznie: najpierw ja fotografowałem a Aga się ścigała, później odwrotnie, przejęła miejscówkę przy barierce i ujęła ciężki obiektyw, a ja ruszyłem do boju.

Cofnę się jednak w czasie o całą dobę. W piątek po godz. 21 wysiedliśmy na dworcu Florenc. Tym razem naszym miejscem pobytu była usytuowana nieco dalej Praga 10. Prywatna kwatera u przemiłej gospodyni, Renaty.
Dwie i pół doby w Pradze oraz tanie bilety miejskiej komunikacji z pewnością nie wystarczyły aby poznać wszystkie zabytki i wystawy w tym urokliwym mieście, ale mimochodem czyniliśmy porównania pomiędzy wrocławską a praską komunikacją miejską. I w szczególności o kursowaniu miejscowych tramwajów moglibyśmy napisać osobny tekst. Portal biegowy nie jest na to właściwym miejscem, ograniczę się więc do kilku przymiotników: są częste, punktualne na „zastavkach”, nierzadko z 20-letnim na oko stażem pracy, czyste oraz... dynamiczne. Pasażer na skrętach oraz licznych podjazdach i zjazdach zsuwa się z drewnianych siedzisk, a pieszy na ulicy musi naprawdę uważać. Owszem, ma krótkie „zielone” na swoich pasach, ale i tak bardzo często przegania go z nich biorący ostry zakręt wagonik Skody.

Właśnie taki stareńki wóz „linki” nr 26 dowiózł nas na ulicę Křížka, do siedziby Run Czech. Odbiór pakietu startowego był idealnym deja vu, a przy tym miłym doświadczeniem. Najpierw w kondygnacyjnym lokalu zeszliśmy na dół. Tu odbiera się numery startowe wraz z doklejonym czipem. Dodatkową atrakcją jest wskazanie koloru workowej torby, do której pakowany jest skromy pakiet. Poza kieszonkową a genialnie treściwa mapka zawodów, panie otrzymały dwa drobne kosmetyki, zaś biorący udział w biegu na 10 km, energetyczny batonik. Będziemy teraz przez rok paradować po naszym mieście z różową bądź z błękitną sakwą, głoszącą swym nadrukiem najprawdziwszą z prawd: All runners are beautiful. Spojrzeliśmy też z uznaniem na - wkrótce nasze niechybnie - medale, wyeksponowane w szklanej gablocie, a także chwilę wodziliśmy palcem po drobnym druczku z nazwiskami uczestników obu biegów, by z radością wypatrzeć dwukrotnie własne.


Nie zatrzymując się przy (dobrych tym niemniej) napojach orzeźwiających Birell, ani przy owocowym poczęstunku od Kauflandu, przeszliśmy do małej salki, w której Adidas oferował sportową odzież z 30% upustem na wszystko. Czy to tylko chwyt handlowy? Nie sądzę. Rok temu Agnieszka sprawiła sobie tutaj pierwszy profesjonalny stanik biegowy, który służył jej kapitalnie przez cały rok. Tym razem znalazłem coś ja: ważącą gramy warstwową koszulkę z długim rękawem i lekkim golfem, w której idealnie będzie biegać zimą. Sto złotych taniej niż w polskim internetowym sklepie tej marki.


Przeskoczmy w czasie do godzin późno południowych. Mądrzejsi o naukę sprzed roku, w sobotę oszczędzaliśmy swoje nogi. Jesteśmy też po makaronowym posiłku (choć myślę, ze nie powinienem był jednak kończyć dużą porcję - lecz cóż poradzić gdy smakuje). Centrum tej imprezy, Plac Republiki tętni już muzyką oraz głosami spikerów, stopniowo budujących napięcie, prowadzące dwukrotnie do końcowego odliczania. Staromiejski plac wypełnia się posiadaczami kolorowych pakietów Run Czech. To biegacze i ich rodziny czynią ostatnie przygotowania. Powszechny obrazek to przypinane do koszulek (a czasami dresów) startowe numery. Nie wszyscy decydują się odchodzić do odległego depozytu. Agnieszka też wie, że za chwilę będzie mogła oddać mi wierzchnie rzeczy. Na razie chroni się w nich przed wychłodzeniem i cieszy, że pod namiotem jednego ze sponsorów, Sportisimo, udaje się dostać (za równowartość 20 złotych) elegancką przepaskę na włosy, pasującą do reszty jej biegowej kreacji.

Nastrój ma dobry, ale czuje tremę - we wiosennym wrocławskim Biegu Kobiet wzięło udział jeszcze więcej pań (2.500 wobec 2.200 tutaj), ale tam scenerią były parkowe ścieżki, zaś tu każdy odczuwa, że bierze udział w wydarzeniu transmitowanym w telewizji i gromadzącym setki kibiców wzdłuż trasy. Aga długo nie wchodzi w strefę startową. Trwa rozgrzewka - element który uparcie ignoruje. Obejmując się ramionami pod ścianą zabytkowej kamienicy, życzymy sobie powodzenia. Wiemy też, w którym konkretnym miejscu mamy za wszelką cenę czekać na siebie po jej biegu. Wreszcie, za kwadrans przed startem, miesza się z tłumem innych biegaczek. Szybko tracimy siebie z oczu.


Akurat zaczyna padać najmocniej, przez 10 minut tak rzęsiście, że idąc przed linię startu, zmartwiony, nie wychylam lustrzanki spod bluzy. Daję radę znaleźć dobre stanowisko. Ono również jest dla mnie powtórką sprzed roku. Niestety fotografując w czerwcu pozasportowe wydarzenie, nakombinowałem coś w ustawieniach i teraz łapanie ostrości w aparacie zdaje się być niemożliwe. Kolorowy tłum ruszył, czołówka przebiegła koło mnie, a ja wciąż walczę z migawką by skutecznie wyostrzyć. Od czasu do czasu trafiam z tym, uspokajam się więc, pracuję aparatem (to jest właściwie bawię się tym pysznie, niczym samym bieganiem). I jest to odpowiedni moment, by podzielić się adresem do kilkudziesięciu zdjęć, które są naszym plonem z Birell Grand Prix.

KLIKNIJ ABY OBEJRZEĆ




Agnieszka więc pobiegła. Walcząc z trudną dla mnie techniką, nie zdołałem jej uchwycić. Ale jestem o nią spokojny. Dużo nauczyła się na naszych treningowych 5-tkach. Nie tylko poprawiała tempo, nie tylko uczyła się przetrzymywać fale zmęczenia, ale najbardziej chyba wypracowała w sobie sportową zawziętość! Wiem, że dzisiaj, w rywalizacji w ramię w ramię z innymi będzie potrafiła ją pokazać. Obawiam się jedynie blisko kilometrowego odcinka ul. Rewolucyjnej po zdradliwej mokrej kostce, który musi pokonać dwukrotnie. Za to sprzyja jej pogoda. Aga lubi gdy jest chłodno, a zarazem ubrała się tak, że wysiłek nie przegrzeje jej, jak niejedną dziewczynę w kurtce lub dresie.



Ja natomiast w pośpiechu obchodzę obszar stref startowych, aby znaleźć się po drugiej stronie ulicy, w odległości 80-100 metrów od mety. Z uśmiechem proszę o trochę miejsca w pierwszym rzędzie. Udaje się. Najszybsze z pań kolejno wpadają na metę, a ja ponownie zmagam się z materią, by po kilku minutach wyczuć wreszcie jak prowadzić kadr, aby czasami złapać ostre ujęcie. Minuty płyną, liczba finiszujących biegaczek wzrasta, wśród nich z daleka dostrzegam Agę! Teraz migawka pracuje jak szalona, choć znów aparat nie chce ostrzyć. Wreszcie działa w ostatniej chwili - mamy to!


Agnieszka nie tylko pozdrawia mnie dłonią, ona kończy bieg - w którym poprawiła życiówkę o kolejną minutę - ze swobodnym uśmiechem na ustach. 32:42 - a wciąż pamiętamy, że pierwsze twoje „rekordy” oznaczały przebiegnięcie o dwa lub trzy drzewa dalej, a potem, gdy osiągałaś już 5 tysięcy metrów, cieszył nas każdy wynik poniżej 40 minut...
W oczekiwaniu na Agę, jeszcze chwilę bawię się kapryśnym aparatem. Nadchodzi moja bohaterka, na jej szyi medal, którego widok będzie nas cieszył przez następne miesiące. Mamy czas by podzieliła się pierwszymi wrażeniami.



Wreszcie żegnamy się ponownie. Przebrany do startu odchodzę do swojej strefy. Spokój daje mi uczucie wypoczętych nóg, a dobry nastrój zapewniła postawa Agi przed chwilą.

Pozostałe 20 minut do startu zapamiętałem dokładniej, niż późniejsze 40 minut rywalizacji. Pewnie za sprawą wewnętrznego wyczekiwania oraz atmosfery nakręcanej przez dwójkę spikerów. Po starannym, ciasnym dowiązaniu sznurówek w sfatygowanych Kalenji, po indywidualnej dynamicznej rozgrzewce w miejscu, ustawiłem się z przodu strefy B. Wokół toczą się radosne rozmowy, niektórzy w tym ścisku strzelają sobie selfie które pewnie podbiły potem Instagram, a ja głęboko oddycham. Cieszę się nadchodzącą przygodą.



Ruszyliśmy. To jest ruszyła rączo światowa czołówka. Ja pierwszy krok jestem w stanie wykonać kilka sekund później, a linię startu przekraczam pół minuty po wystrzale startera. Jest ciasno, ale mimo to od początku szybko (to jest szybko wyłącznie według mojej definicji, czyli nieco powyżej 4 min/km). Biegniemy po torowisku na którym wystają betonowe wąskie przystanki. Uważam ogromnie by nie potknąć się o nic takiego. Poza tym delikatnie „steruję” w prawo lub w lewo pośród tłumu, aby nie dać się zakorkować na następujących po sobie pierwszych trzech zakrętach. Te wyprowadzają nas na długie bulwary nad Wełtawą. Wielopasmowy gładki asfalt, doskonale warunki by rozwijać skrzydła.


Mój zegarek nie posiada bieżącego wskazania tempa, ale mimo to udaje mi się biec równo, kolejne kilometry po 4:13. Boję się trochę co będzie dalej. Na co dzień na swojej ścieżce treningowej biegam wolniej, po uciążliwych luźnych kamykach. Odwykłem więc od tak komfortowych warunków. Tempo mam całkowicie własne, co oznacza, że wraz z sporą grupą takich jak ja mijam bez wahania tych którzy już osłabli. Staram się być przy tym ekonomiczny, więc czasami wyminiecie jakiejś dwójki biegnącej ramię przy ramieniu odbieram jaką irytującą trudność obiegania ruchomej przeszkody. Ale nie burzy to spokoju, który czuję w sobie. Na 2. kilometrze mamy 400 metrowy tunel. W nim ciężkie, stojące tutaj nieruchomo powietrze. Jak wszyscy inni wokół, chcę mieć ten odcinek czym prędzej za sobą. Kilometr dalej dostrzegam, że z naprzeciwka drugą nitką nadbrzeża, za pilotującym czołówkę Volkswagenem, nabiegają one: kenijskie antylopy. „Boże, jaka rozwijają szybkość...” pomyślałem, mimo wszystko zdumiony. Więcej na skos w lewo, na kolejne grupki profesjonalnych biegaczy już nie zezuję. Chcę skupiać się swoim tempie.


Po 3. kilometrach, wraz z pierwszą kroplą potu na czole, przypominam sobie, że nie założyłem na nadgarstek frotki. Ale i to mnie nie deprymuje. Jest zresztą chłodno, pot nie ścieka do oczu. Nawrót o 180 stopni wychodzi nieźle technicznie, nie daję się przystopować. Na całej długości biegu towarzyszą nam małe grupki kibiców. W kilku punktach gra na żywo muzyka. Jedno i drugie świetnie buduje radosną atmosferę biegu (choć ja osobiście wręcz unikam jakiegokolwiek rozglądania się, rozpraszania). Dobrze jednak, że są wśród tych kilku tysięcy biegaczy tacy, którzy odpowiadają na pozdrowienia, przybijają piątki. Gdybym mógł coś jeszcze organizacyjnie poprawić, zadbałbym o lepsze oświetlenie trasy biegu. Długimi momentami spowijał nas półmrok.

Garmin wyjątkowo precyzyjnie odmierza mi w Pradze kolejne kilometry, pokrywając się z ustawionymi oznaczeniami. Tak jest również na półmetku. Moje tempo nie spada, ale zaczynam już motywować się typową dla mnie myślą o „trzymaniu się nóg” najbliższego rywala. Od czasu do czasu trafia się ktoś szybszy i gdy mija mnie drobna kobieta w żółtej koszulce z logotypem Nikon, moja głowa reaguje ambicjonalnie. Nie mam zamiaru z nią walczyć, jeszcze nie teraz, ale przykazuję sobie: trzymaj się jej tempa! I tak właśnie jest przez drugą część biegu.

Mój „Nikon” ma nade mną raz 5 raz 15 metrów przewagi i przedzielają nas inni biegacze, lecz nie tracę jej z oczu, nie tracę też bardziej dystansu. Wciąż biegnę równo, lecz pojawia się druga oznaka zmęczenia, głowa robi się nieco niecierpliwa. Kilometr siódmy wydaje mi się złudnie dłuższy od szóstego, ósmy od siódmego. Dopiero pomiar 9. km przynosi rozczarowanie i niepokój: 4:27. Jak to możliwe? Przecież nie zwalniałem (tak mi się wydaje), a biegaczka w żółtej koszulce jest na wyciągnięcie ręki. Zabawne, ale już w tym momencie, w trakcie biegu robię szybki rachunek sumienia, aby znaleźć sobie winnego w... tym biednym spaghetti sprzed kilku godzin, które, hm, nieco odczuwam w przełyku.


Ale nie czas na głupie rozpamiętywanie obiadu, meta się zbliża! Skręcamy na Most Stefana i dalej prosto, powrotną kostką Rewolucyjnej ku rozjarzonym reflektorom i rozbrzmiewającym głosom podekscytowanych spikerów. Czuję, że przyspieszają wszyscy. Znam siebie, wiem, że u mnie na finiszu rytm musi narastać stopniowo, bez nagłych szarpnięć. Tak właśnie się dzieje. Już przed niebieskim dywanem prowadzącym nas do mety, gonię tempem, w którym wyprzedzam każdego bez wyjątku, kogo jeszcze zdążę dopaść przed linią pomiaru czasu.

Agnieszka przeżywa te sam trudności z aparatem co ja uprzednio. Mimo wszystko i ona jest w stanie złapać mnie na ładnej fotce.

Ja natomiast nie czuję totalnego wyczerpania, które nieraz dopadało mnie w tej pierwszej chwili. Stopuję zegarek i rozglądam się biegaczką, która napędzała mnie na końcowych kilometrach. Jest. Mówię jej o tym, dziękuję serdecznie i zapamiętuję numer. Teraz mogę z wielkim uznaniem dopowiedzieć, że Simona finiszując za moimi plecami, mimo wszystko pokonała mnie o 9 sekund.

Mój zaś wynik? 42:18 netto. O minutę lepiej niż przed rokiem, ale nie skaczę z radości. Wtedy stanąłem na starcie na nogach obolałych od spacerów. Teraz zaś pobiegłem tak samo, jak byłbym w stanie wówczas. Zrobiłem dobrą robotę, ale... na szczęście został jeszcze we mnie zdrowy, potrzebny niedosyt.
Mówiąc wprost, chcę tu za rok poprawić się jeszcze raz, nim będzie za późno, czyli będę już na to trochę za stary.

Gwoli formalności, choć Run Czech uparcie sortuje wyniki po czasach brutto (nigdy tego nie zrozumiem - przecież to niesprawiedliwe), netto byłem 557. wśród 6200. finiszerów.

Za metą ogarnął mnie jak zwykle skowronkowy nastrój. W szybkim marszu odebrałem kolejno folię termiczną na ciało, piękny medal, wodę i Birella oraz ćwiartkę pomarańczy. A właściwie sięgnąłem po dwie, aby móc szybko zawrócić, odszukać Agnieszkę i dzielić się wrażeniami, wpijając zęby w miąższ owocu.



Zaś aby zakończyć ponownie wątkiem tramwajowym; przebrani poszliśmy na przystanek, niepewni kiedy uruchomią naszą linię, zawieszoną z uwagi na bieg. Nie zastaliśmy tam żadnych elektronicznych wyświetlaczy, ani komunikatów naklejanych na rozkładach, lecz młodego Czecha, który z uśmiechem spojrzał do aplikacji w komórce, zapowiadając naszą „26” za piętnaście minut. Bezbłędnie.

Andrzej Madera, 2019



Komentarze czytelników - brakskomentuj materiał

 Ostatnio zalogowani
tadeusz.w
21:47
fit_ania
21:22
Admirał
21:18
entony52
21:12
StaryCop
21:04
akatasz
20:57
aktywny_maciejB
20:43
42.195
20:34
Pawel63
20:30
GriszaW70
20:26
kaes
20:15
mieszek12a
20:14
jacek50
20:07
chris_cros
20:03
Wojciech
19:38
marianzielonka
19:26
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |