Gdy w 2018r. próbowałem pokonać całego Stumilaka, chyba nie zdając sobie do końca sprawy z tego so robię, miałem plan, miałem zrealizowane solidne treningi i mocne nogi. Okazało się jednak, że żołądek jakoś nie chciał współpracować i przy znacznym odwodnieniu wziąłem medal w Zwardoniu po tzw. przez Michała 100 km (jak wiemy Michał Kołodziejczyk stosuje te same nazwy jednostek miary co wszyscy, ale kryje się pod nimi dużo więcej :))
W tym roku miało być inaczej. Jestem już doświadczonym Ultrasem, przebiegłem mnóstwo biegów 100 kilometrowych i dwa razy z Krakowa do Częstochowy Szlakiem Orlich Gniazd. Powiedziałem sobie, że nie ma co przesadzać z kilometrażem podczas przygotowań, bo wytrzymałość mam, a na inne czynniki i tak nie mam zbyt dużego wpływu. Po prostu po raz pierwszy (chyba od mojego 1 maratonu) postanowiłem biec na ukończenie. Mówiłem, że nawet jeśli mam być ostatnim, który ukończy bieg to i tak będzie ekstra.
Wiedziałem już, w pewnym stopniu, co mnie czeka, więc bardzo przeżywałem ten start. Uznałem go również za docelowy w tym roku (takie rozliczenie za zeszły rok). W domu miałem już wszystko spakowane. Kupiłem lepszy plecak, ale gdy naładowałem do niego te wszystkie, jak mi się wówczas wydawało, wymysły Michała to okazało się, że dosłownie pęka w szwach :). Wiedziałem też, że muszę mieć spory zapas jedzenia i zbiorników na płyny, bo tak się składa, że w Stumilaku pierwszy przepak jest na 100 kilometrze.
Do Szczyrku pojechałem z moim kolegą Krzychem, który biegł dystans 100 km. Przyjechaliśmy przed południem w piątek, żeby znaleźć miejsce parkingowe i wszystko przygotować. Zastanawiałem się co by tu zjeść, bo w zeszłym roku pizza jakoś mi nie posłużyła. W piątki mięsa nie jem, ale był okres świąteczny, więc mogłem i skonsumowałem przepyszną bułę z szarpaną wołowiną. To była bomba energetyczna, która chyba na długo dostarczała mi paliwa.
Czas się jakoś dłużył do odprawy, bo wszystko już przygotowane, a tu jeszcze tyle czekania. Wreszcie pojawił się dyrektor biegu z GPS - trackerami i wszystko się zaczęło. Pojawiali się nowi zawodnicy, dużo rozmawiałem. Ja zawsze dużo gadam. Spotkałem też Michała, który w zeszłym roku w Zwardoniu namawiał mnie żeby pobiec dalej i który ukończył Stumilaka 2018. Od razu umówiłem się z nim, ze tym razem ciśniemy od Zwardonia razem. Wtedy trudno było przewidzieć jak tym razem się to skończy...
Odprawa odbyła się na wesoło, ale też bardzo merytorycznie. Michał dużo mówił o wiatrołomach, które możemy spotkać od przełęczy Glinka do Przegibka. Zwiększył nawet limit na tym odcinku o godzinę, a jeśli ktoś zna Michała to musi się domyślać, że warunki na trasie są tam naprawdę ekstremalne. Ja na szczęście wiedziałem, czego się spodziewać bo byłem tam wcześniej na treningu. Powiem tak, jeśli ktoś myśli, że wiatrołom to 10 przewróconych drzew, to musiał bardzo się zdziwić. Organizatorzy egzekwowali również bardzo skrupulatnie wyposażenie obowiązkowe. Sam byłem świadkiem rozmowy, w której Michał powiedział do gościa, że skoro nie ma spodni wodoodpornych to nie puści go na bieg. Wtedy wydawało mi sie to dużą przesadą , ale jeśli dacie radę doczytać te wypociny do końca to zrozumiecie słuszność decyzji naszego zatroskanego ojca dyrektora.
Po sprawdzeniu sprzętu obowiązkowego wsiedliśmy do autokaru i jechaliśmy, jechaliśmy, jechaliśmy i jechaliśmy do Zawoi :) Biegaczy górskich, nie można tak długo trzymać w metalowej klatce :). Tak na serio, to przejazd do Zawoi jest najgorszą częścią tej wspaniałej przygody. Gdyby nie ciekawe rozmowy z innymi biegaczami to byłaby całkowita tragedia. W autokarze siedział za mną nie kto inny jak sam Kamil Klich, więc nie omieszkałem go zapytać, czy będę mógł się chwalić wśród znajomych, że Kamil Klich był za mną. Co prawda w autobusie, ale zawsze :) Wszyscy wybuchnęli śmiechem, a Kamil oczywiście z uśmiechem na twarzy zgodził się na moją propozycję.
Na starcie w Zawoi nie było już tak wesoło. Raczej wszyscy w skupieniu przygotowywali się do startu. Nie ma żadnej bramy startowej, nie ma wystrzału ze strzelby , nie ma sztucznych ogni na starcie. Jest po prostu Michał z zegarkiem i odliczanie od dziesięciu. Taki jest Stumilak w całej rozciągłości. Albo to zaakceptujesz i pokochasz, albo jedź szukać innej imprezy biegowej :)
Plan na bieg był dosyć prosty do 100 km biec z kumplem Krzychem na ile to będzie możliwe. Gdy jego dopadnie kryzys to będę na niego czekał, gdy mnie dopadnie kryzys on nie ma czekać tylko robić swoje bo przecież biegnie krótszy dystans. 3...2...1.. ruszyliśmy.
Stumilak jest wyjątkowy pod każdym względem, dotyczy to również pierwszych kilometrów. Gdy adrenalina buzuje, a ty chcesz napierać ile sił, masz na początku do pokonania 5 km i około 800m w górę. Kto biegnie pierwszy raz przeżywa niezłe zdziwienie. Ja już wiedziałem co sie święci więc kijki od razu, pilnowanie tętna i porównywanie miedzyczasów z moim biegiem z zeszłego roku, żeby nie przesadzić. Byłem w szoku gdy po 1 km wyprzedzałem biegacza dyszącego jak parowóz i napierającego w 3 zakresie tętna. Pomyślałem, że chyba nie wie na co się porywa, a może ma taki styl :). Cyl Hali Śmietanowej osiągnąłem zgodnie z założeniami pilnując tętna a potem to już przyjemny zbieg do Krowiarek, które są kluczowym punktem biegu. Nie przesadzam. W zeszłym roku zawodnicy, którzy nie wzięli tu wystarczającej ilości wody poodpadali przy silnym odwodnieniu. Od Krowiarek jest do pokonania ok. 26 km bez możliwości zatankowania, dlatego stara zasada "Lepiej nosić niż się prosić" jest tu jak najbardziej na miejscu. Wziąłem więc ze sobą około 1,5 litra herbaty w bukłaku, 0,5 litra izotnika, 0,5 litra wody i 0,33 litra Pepsi. W tym roku to wystarczyło.
Z Krowiarek ruszyliśmy na Babią, a Krzychu trochę marudzi, że mu sie źle biegnie, że to nie ten dzień itd. Wiedziałem o czym mówi bo rok temu miałem to samo. Pocieszałem go jak mogłem, aż się chłop pozbierał i pięknie napierał. Śmialiśmy się, że ma juz pierwszy kryzys za sobą po 15 km biegu. Wchodząc na Królową Beskidów nie widzieliśmy zbyt dużo bo była mgła, ale na szczycie dostaliśmy prezent w postaci pięknych widoków i czającej się Karoliny, która jak możecie sami zobaczyć zrobiła wspaniałe fotki.
Zapadła noc, trzeba było wyjąć czołówki i śmigać do przełęczy Glinne. Piszę śmigać bo to już chyba ostatni odcinek, który mogę określić tym terminem. Ogólnie zmęczenie dawało już o sobie znać, a jak pomyślałem chociaż przez moment o całych 180 km to była to dla mnie taka abstrakcja jak lot na Księżyc. Jeszcze nigdy tak bardzo nie wiedziałem czy dobiegnę do mety. Dobiegamy do przełęczy Glinne, a tam mega niespodzianka. Oprócz świetnie zaopatrzonego punktu żywieniowego panowie strażacy serwują nam przepyszny rosół ze świderkami. Jakie to było dobre. Zjadłem dwie porcje, bo wiedziałem, że wdrapanie się na Pilsko to nie przelewki, a energię trzeba skądś czerpać.
Na Glinnym można też skorzystać z normalnej toalety z umywalkami, a zatem przemyłem się trochę i do boju. Wchodzenie na Pilsko od tej strony to prawdziwa mordęga, bo nie dość, że cały czas pod górkę to jeszcze coraz bardziej stromo. Tu chyba faktycznie kluczowa jest znajomość trasy, bo wiesz co cię czeka. Gdy idziesz tam pierwszy raz to wkurzasz się coraz bardziej, że trasa powoli zbliża się do pionu. Na "szczycie" tzn. na polskiej stronie Pilska zrobiliśmy chwilę odpoczynku i " z górki na pazurki". Biegłem z duszą na ramieniu bo rok temu od tego miejsca zaczął się mój początek końca.
Tym razem było jednak lepiej, nie czułem się wyśmienicie, ale nie dopadły mnie problemy żołądkowe. Owszem zostawiłem w krzakach jakąś "dwójkę", ale ogólnie nie było źle. Gdy zbliżaliśmy się do przełęczy Glinka dostaliśmy pierwszy prezent od Michała czyli obiegnięcie wiatrołomów dodatkowymi kilometrami. Można też było napierać prosto przez las, jeśli ktoś lubi bieg z przeszkodami. Zagadnęliśmy Michała na punkcie o dodatkowe kilometry, a on na to "Widzicie jak fajnie, tyle dodatkowych kilometrów, a cena biegu nadal taka sama " :). Ach te jego poczucie humoru :)
Na Glince nie czułem się za dobrze, miałem pierwszy poważny kryzys. Wiedziałem co mnie czeka do Przegibka i jakoś ciężko było wstać i ruszyć dalej. Krzychu wybiegł troszkę wcześniej i myślałem, że chyba nasz wspólny bieg tu się zakończy, bo już raczej go nie dogonię. Gdy wyruszyłem to trochę pomyliłem trasę i musiałem zawrócić, wlokłem się noga za nogą i było nieciekawie, ale na dobrego kumpla zawsze można liczyć. Dzwoni Krzychu i pyta się gdzie jestem, mówi , że go dogonię, że ta strata nie jest, aż taka duża. No to co mi zostało, zebrałem się i " ogień z dupy". Niedługo dogoniłem Krzycha, który delikatnie zamulał, żeby mi to umożliwić.
Razem biegło się już zdecydowanie lepiej. Raz jeden z przodu, raz drugi. Dalszą część trudno jednak nazwać biegiem. Szlak przestał być ścieżką, zamienił się w dżunglę tyle, że powalonych drzew, które pokonywaliśmy na różne sposoby tzn. obchodząc z lewej, z prawej, przeskakując nad nimi i najtrudniejsza opcja na tym etapie biegu, pod nimi :). Tempo jeszcze bardziej spadło, a kilometry upływały jak krew z nosa - tragedia. Po drodze oczywiście cudowne atrakcje czyli zbieg z Oszusta i pierwsza gleba i zbieg przed Wielką Rycerzową (nie wiem jaką ma nazwę, ale jest trudniejszy niż z Oszusta) i druga gleba, a przy okazji naderwany pasek z Garmina. :(
Jakoś udało się dotrzeć do Przegibka kilka minut po Krzychu, który przeżywał jakieś mega odrodzenie i napierał jak czołg. Punkt na Przegibku to tzw. full wypas jeśli chodzi o jedzenie : rosół, ziemniaki, arbuzy, naleśniki i mnóstwo innych rzeczy. Warto wspomnieć, że tu spotkałem Łukasza i Marcina, którzy jak się później okaże, będą mieli duże znaczenie dla ukończenia mojej walki.
Odcinek do Zwardonia miał być łatwy, bo dobrze go znałem, ale co tu dużo pisać - nie był. Źle mi się biegło, było jakoś ciepło no i musiałem mocno rozważyć czy będę biegł dalej. Perspektywa pokonania jeszcze około 80 km była tak odległa i tak niemożliwa, że nie wiedziałem jak to ugryźć. Krzychu trochę osłabł, a tak naprawdę to miał jakiś kompletny zjazd. Zaopatrzyliśmy się na Wielkiej Raczy w coś zimnego. Zjadłem loda i wypiłem zimne ice tea, no i dalej do Zwardonia. Po drodze spotkałem Michała, z którym miałem biec dalej i z którym spotkałem się na starcie. Niestety złe wieści były takie, że zaczął gorączkować i nie wybierał się dalej. Zachęcał mnie jednak, żebym ja to zrobił. Dobieganie do Zwardonia to bardzo trudny odcinek Stumilaka.
Trzeba podjąć ważną decyzję czy ruszasz dalej ryzykując, że zostaniesz z niczym, czy zostajesz w Zwardoniu i bierzesz medal. Medal już miałem z zeszłego roku i postanowiłem wstępnie, że ruszę dalej. Przynajmniej spróbuję i nie będę sobie pluł w brodę, że nie zaryzykowałem. Gdy zapisujesz się na ten bieg to oczywiście bierzesz pod uwagę tylko pełny dystans (ponad 100 osób zapisanych), ale tuż przed Zwardoniem perspektywa zmienia się całkowicie. Jest to mega trudna decyzja.
Gdy dotarłem do Zwardonia zacząłem wcinać różne pyszne rzeczy i to był dla mnie ważny sygnał, że nie jestem odwodniony, mam apetyt, jest dobrze. Zmieniłem buty i skarpety no i chyba będę ruszał, a tu burza i to taka konkretna. Od początku Opatrzność nade mną czuwała, a teraz także, bo siedziałem sobie pod daszkiem popijając pyszny bulion gdy z nieba waliło żabami. Inni nie mieli tyle szczęścia i wbiegali na ten punkt całkowicie przemoczeni. Taka straszna burza, a ja mam biec dalej, może jednak zostanę - pomyślałem. Ale wtedy obok pojawił się Marcin z Łukaszem, którzy twardo stwierdzili, że czekają aż trochę osłabnie ten deszcz i ruszą dalej. Twarde chłopaki pomogli mi podjąć twardą decyzję. Idę z nimi. Ciągle padało, ale ruszyliśmy dalej. Wodoodporne kurtki świetnie się sprawdziły. Po około 100 m spotkaliśmy Krzycha (innego) , który przeczekał burzę w drewutni. Ważne to były spotkania jak się później okazało.
Kolejny odcinek nie był trudny, ale niestety padało i przemoczyliśmy nogi. Niby nic takiego, ale napieranie przez kolejne 70 km w mokrych butach miało swoje fatalne skutki w postaci tzw. kalafiorów na stopach i fatalnych odcisków, które leczę jeszcze do dzisiaj. Schronisko Przysłop to kolejny punkt odżywczy, ale taki, że już lepiej chyba się nie da. Przepyszna pomidorowa, przemiłe Panie, które pytały czy chcemy naleśnika z serem , nutellą czy może dżemem, jak nam pomóc itp.
I było coś czego jeszcze nigdy na żadnym biegu nie spotkałem : prawdziwa Coca - Cola, ale schłodzona !!!!! W schronisku próbowałem się zresetować krótką drzemka, ale nic z tego nie wyszło.
Ruszyliśmy dalej na Baranią Górę. Jakoś nie lubię tej góry, wszędzie te luźne kamienie. Tak naprawdę od tej pory luźne kamienie to już są wszędzie na dalszej trasie Stumilaka. Bardzo fajny był odcinek wiodący przez Magurkę. Zanim dotarliśmy do Ostrego trzeba było jeszcze wejść na jedną górkę, nie wiem jak się nazywa, ale miażdży wszystko. Głowę , nogi silną wolę itp. Stroma jak nie wiem, a na zbiegu taka ilość kamieni, że prawdopodobnie, jak pisała Ania Witkowska, istnieje podejrzenie, że Michał mógł je dosypywać :)
W Ostrym zaopatrzyliśmy się w punkcie odżywczym i ruszyliśmy na Skrzyczne. Jest to bardzo konkretne podejście - oczywiście kamieniste.
Idąc nocą masz ten plus, że zbyt daleko wzrok nie sięga i napierasz sukcesywnie do przodu. To jednak była druga noc i mój mózg powiedział "Dość", "Ja chcę spać". W pewnym momencie miałem taki zjazd, że usiadłem w trawie i mówię do chłopaków, żeby szli bo ja muszę się zdrzemnąć. Oni na to, żebym się zbierał to się wszyscy zdrzemniemy w schronisku na Skrzycznem. Poszedłem. Blisko szczytu była taka mgła, że zaczęliśmy się obawiać czy dobrze idziemy. Dogoniliśmy dwóch biegaczy i razem wypatrywaliśmy schroniska. Zauważyliśmy je z odległości jakichś 3 m. Weszliśmy na taras żeby się położyć na chwilę na tych ławach.
Spałem, może jakieś 2 minuty, bo zerwał się tak silny wiatr i tak spadła temperatura, że musieliśmy się zacząć ruszać. Tutaj chciałem wszystkim powiedzieć. Macie słuchać Michała Kołodziejczyka. Jeśli mówi, że mają być spodnie wodoodporne to mają być. Założyliśmy te gacie, do tego kurtka i było super. Wiało jak nie wiem, widoczność 2 metry, a my nie wiedzieliśmy , w którą stronę ruszyć. Wychodziliśmy ze schroniska idąc po tracku. Pogoda szalała, a mnie ogarniała taka senność, że zasypiałem w ruchu. Wcześniej nigdy czegoś takiego nie przeżyłem. Gdy zmierzaliśmy w stronę przełęczy Salmopol baliśmy się okrutnie, że wiatr przewróci jakieś drzewo i będzie po nas. Na przełęczy wolontariusze poczęstowali na przepysznym bulionem i ruszyliśmy na ostatnie 30 km.
Przed nami były jeszcze 2 etapy, ale już nieśmiało zaczęliśmy myśleć o ukończeniu biegu. Moja droga do Bystrej upłynęła pod znakiem omamów wzrokowych i słuchowych. Czego ja nie widziałem : gadające głowy, lwy, krokodyle i inne stwory. Hitem jednak stał się omam Łukasza czyli idąca zakonnica z talibem. :) Ten etap może na treningu byłby ok, ale po tylu kilometrach nie było łatwo, a kamieniste zbiegi już przestały nas wkurzać, bo zaakceptowaliśmy fakt, że u Michała po prostu tak musi być. Wydawały się tylko coraz dłuższe.
Na punkcie w Bystrej było już cudownie. Fantastyczni wolontariusze częstowali nas tym co mieli, a ja wypiłem kawę, czego normalnie nie robię i od tej pory nie miałem już problemu z zasypianiem. Na etapie do tego punktu dogoniła nas przemiła twardzielka Renata, z którą ostatecznie przegraliśmy. Ostatni odcinek to jest po prostu poezja. Delektowaliśmy sie tymi ośmioma kilometrami. Wiedzieliśmy już, że tylko jakaś straszna masakra może nas powstrzymać przed ukończeniem Stumilaka. Ale było pięknie rozmawiać o tym jak wbiegniemy na metę. Dużo żartowaliśmy np. czy Michał już pucuje nasze stumilakowe klamry do paska, i że nie możemy za szybko biec, bo nie zdąży :)
Było cudownie gdy zaczął się zbieg po trawie, to marudziliśmy, że organizator zawalił, że gdzie są nasze kamienie itp. Kilka kilometrów przed metą Łukasza zaczął bardzo boleć Achilles i musieliśmy trochę odpuścić, bo po tym co przeszliśmy plan był jeden :Razem wbiegamy na metę. Ostatni kilometr do mety biegliśmy w cudownej euforii dokonania czegoś niemożliwego. Trochę przy okazji pomyliliśmy trasę znowu dokładając, ale kto by to liczył.
Meta. To była wielka radość. Uściski, gratulacje, zdjęcia. Super!!!!!
Jest w tym coś dziwnego, że grupa dorosłych facetów musi się tak strasznie sponiewierać, żeby poczuć radość dziecka. Nic co przychodzi łatwo nie cieszy tak bardzo, a Stumilak, uwierzcie, nie przychodzi łatwo.
Dziękuję Bogu za możliwość ukończenia tej wspaniałej przygody, a także moim towarzyszom podróży: Krzyśkowi za wspaniałe 100 km wspólnej wyprawy, Marcinowi, Łukaszowi i drugiemu Krzyśkowi za drugi etap i wspólne dotarcie do mety.
Ostatecznie okazało się, że nie byliśmy tacy słabi. Stumilaka 2019 ukończyło raptem 34 osoby, a my zajęliśmy miejsca od 19 do 22 z tym samym czasem.
Nie wiem czy jeszcze pobiegnę Stumilaka. Chyba wolę trasy bardziej biegowe, ale kto wie. Na pewno warto przeżyć tę przygodę, bo jest niepowtarzalna, mordercza i piękna jednocześnie.
Przepraszam za tak długą relację, ale bieg też był długi :)
Autor: MAREK MATLOK |