Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

Przeczytano: 986/358152 razy (od 2022-07-30)

 ARTYKUŁ 
Srednia ocen:0/0

Twoja ocena:brak


44. Edycja Berlin Marathon
Autor: Andrzej Madera
Data : 2017-10-09



Przyszedł czas na moje rozpisanie się o 44. edycji Berlin Marathon. Dla jednych to impreza w której brali, udział (statystyki podały mi, że możliwość startu wylosowało m.in. prawie 800 Polaków). Dla innych ważne wydarzenie biegowe (maraton na którego trasie padają rekordy świata i który gromadzi największą liczbę uczestników w Europie, obok swych równie wielkich braci: Paryża i Londynu).

A dla nas, dla Agnieszki i dla mnie - było to pierwsze wychylenie nosa poza małomiasteczkowość ;-) (w tym miejscu wielkie przymrużenie oka) naszego Wrocławia. W każdym razie: Duża Impreza widziana na własne oczy. I taki, subiektywny i nieco maluczki :) punkt widzenia w tej relacji przyjmę.
Nie będzie tu zresztą tylko o bieganiu. Traf chciał, że 24 września 2017 r. był zarazem terminem wyborów parlamentarnych w Niemczech. W związku z tym spodziewaliśmy się niemal masowych kontroli, policji z bronią na ulicach, itp. obrazków. A w najczarniejszych wizjach braliśmy pod uwagę jakiś terrorystyczny akt. Doświadczyło już tego to miasto (jarmark bożonarodzeniowy, 2016), doświadczył już tego świat biegania (Boston, 2013). Uff, cieszymy się, tym razem niczyje szaleństwo nie zmąciło zabawy berlińczyków i ludzi z całego świata!

To chyba przez szybę autobusu, dojeżdżając na miejsce, po raz pierwszy widziałem zręcznie ujęty reklamowy slogan tego biegu: „3 mistrzów, 2 godziny, 1 marzenie”. Genialne.



Ale ponad 40 tys. wylosowanych biegaczy miało z pewnością równie ważne własne marzenia. Zatrzymaliśmy się w dzielnicy Neukölln. Niektórym może wyjaśnia to specyfikę tego miejsca. Nam wcześniej niewiele mówiło (ot, zasłyszane raz, że jest tam niebezpiecznie). Czy jest? Nadal nie wiem. Z pewnością dzielnica nie śpi nocami, szczególnie w weekendy. Ulice są zatłoczone, knajpki otwarte (a gastronomia prowadzona chyba wyłącznie przez osoby tureckiego lub ogólniej arabskiego pochodzenia). Mieszkańcy masowo korzystają z miejskich rowerów, za chwilę odkładanych gdziekolwiek przed lokalem. Nasza gospodyni, Gisela (lokalna przewodniczka oraz pasjonatka festiwalu filmowego Berlinale), jak wynikało z domofonu, jedyne niemieckie nazwisko w 10-mieszkaniowej kamienicy, ogólnie zachwalając klimat Oranienstrasse, ostrzegła jedynie, by grzecznie acz stanowczo odmawiać proponującym „kwiaty” (narkotyki). Ale nikt taki nie dostrzegł w nas widocznie artystycznej duszy :)

Okiem politologa ;) lustrowałem w tym rejonie wyborcze plakaty (dla mnie dodatkowa rozrywka) oraz aktywistów na ulicach (nie ma tam ciszy wyborczej). Porównywałem to potem z sytuacją w innych rejonach miasta. Cóż, bez wątpienia w Neukölln nie mieszka elektorat AfD, CDU, ani nawet SPD. To matecznik tzw. nowej lewicy oraz zielonych. Kończąc ten temat, podczas pomaratońskiego spaceru po mieście zaszliśmy prosto na wieczór wyborczy SPD (nastroje nie były tam pewnie najlepsze). Widząc policyjny kordon w poprzek ulicy, przeszliśmy bokiem.

W niedzielny poranek ruszyliśmy na miasto. Naszą ulicę spowijała teraz wilgotna mgła i cisza, na mokrych stolikach grzecznie pozostawiono baterie butelek po piwach i innych alkoholach. Po dzielnicy poruszały się tylko beżowe taksówki i policja. Z upływem czasu przybywało rowerzystów, a na nich bardzo często maratończycy, z przeźroczystymi workami na plecach, zmierzający w tym samym kierunku co my, do parku Tiergarten, na start.
Zabudowa zmieniła się na wielkomiejską, majestatyczne stare gmachy i szklane biurowce. Liczba pojawiających się zewsząd biegaczy rosła w szybkim tempie. Ich większe grupy na naszej drodze, to najczęściej Azjaci (na fotce grupa opuszczająca dostojny budynek Hiltona). U wszystkich wyczuwalny ten, znany nam, nastrój ekscytacji, że ich wielka przygoda tuż tuż, już za chwilę :)



Zarazem w tym marszu najpierw przecinaliśmy trasę maratonu (na jej 16. kilometrze). A potem już od 40. km szliśmy jej śladem. Naszła nas wtedy zaskakująca obserwacja. Spokój. Wielki spokój organizatorów, mimo że wszystko wydawało się być szykowane na ostatnią chwilę. Widzieliśmy że taśmowanie trasy prowadzą (kiedyś powiedziałbym „starsze panie” - heh, jak punkt widzenia się zmienia...). Więc prowadzą ubrane w pomarańczowe przeciwdeszczowe kurtki kobiety po 40-stce, po 50-tce. W trakcie tego zadania istna sielanka, towarzyskie rozmowy jak na pikniku. W innym miejscu składany jest dopiero punkt nawadniania. Wracając tam w późniejszej fazie biegu, widzieliśmy, że w przypadku izotoników, do misek wsypywany był proszek, zalewany wodą z hydrantu, a obsługa w gumowych rękawiczkach stale napełnia nim nowe kubki. Obok mijaliśmy dalszych wolontariuszy: na punkcie medycznym ekipa Die Johanniter, wcześniej kurtynę wodną ustawiła ochotnicza młodzieżowa straż (nawet w deszczową pogodę zdarzali się amatorzy takiego orzeźwienia). Teraz przeczytałem, że imprezę obsługiwało 6200 wolontariuszy. Ogromna liczba, ogromne przedsięwzięcie.

Tamtego ranka zastanawialiśmy się jednak przede wszystkim: jak ci wszyscy mijający nas biegacze zdążą na start!? Zgłupiałem wręcz - „To w końcu o której początek? 9:00, 10:00, a może 9:30?”. Przy tej liczbie uczestników, gdy czołówka ruszyła na trasę po wystrzale burmistrza miasta, niektóre strefy dopiero kończyły przebieranie, toaletę czy rozgrzewkę i grupowały się na starcie.

Na razie jednak doszliśmy w okolice ogromnego miasteczka maratońskiego, a zarazem budowli znanych nawet ze szkolnych podręczników: Reichstagu i Bramy Brandenburskiej. Nie wyczuwaliśmy nadzwyczajnej policyjnej kontroli (choć z pewnością dyskretnie funkcjonowała). Dalej już jednak wstęp mieli tylko biegacze, na wejściu kontrolowani w sposób znany ze stadionów, krótkim indywidualnym przejrzeniem biegowych przyborów i wierzchniej odzieży.



Podzielić się chciałbym jeszcze dwoma innymi organizacyjnymi spostrzeżeniami: sprawdziły się przejścia dla pieszych na czas biegu, nie sprawdziły - papierowe numery startowe. O przejściach piszę jako ktoś kto widzi ten prosty patent pierwszy raz w życiu - pewnie część z was poirytuje oczywistość rozwiązania które chcę opisać. A zatem w berlińskiej prasie drukowano mapkę maratonu pełną poprzecznych przejść, przydatnych zwłaszcza w wyborczą niedzielę. Jak takie przejście działa? Organizowane są w miejscach posiadających tzw. wysepkę na przejściu dla pieszych. Wolontariusz z lizakiem kieruje strumień biegnących raz na prawo raz na lewo, a w tym czasie piesi mają możliwość przejść pół ulicy dochodząc do wysepki. Za chwilę biegacze kierowani są na przeciwną połówkę drogi, a piesi spokojnie schodzą z wysepki na drugą stronę chodnika. Zaś numery... cóż, rzucało się w oczy jak wiele osób kończyło bieg bez tego kluczowego elementu na koszulce (w wydruk wpisany jest czip rfid identyfikujący zawodnika na wszystkich pomiarach czasu). Pół biedy jeśli biegacz zrywał z siebie numer zwisający na ostatniej agrafce, by mokry zwitek papieru kurczowo ściskać w dłoni. Gorzej jeśli zgubił go gdzieś na trasie.

My zaś, w swoim długim spacerze, od rejonu startu skierowaliśmy się na północ, gdzie przyciągnęła nas słyszana z daleka wrzawa. Okazało się że podeszliśmy na 6-7. km trasy, a te uliczne wiwaty dotyczą grup oraz pojedynczych zawodników na wózkach.

I tu kolejna dla nas naoczna lekcja. Niemcy (choć klaskali, krzyczeli również kibicie innych narodowości) prawdziwie doceniają wysiłek tych sportowców! Może zbyt mało w życiu widziałem, ale sądzę, że w Polsce te wózki przemykały by niemal niezauważone. Tu każdy wywoływał nową falę aplauzu. Zapamiętaliśmy sobie fińska zawodniczkę, która pod niewielkie wzniesienie mostku na Sprewie wjechała z trudem, dosłownie wtoczyła się, w ogromnym wysiłku. Wspierał ją towarzysz na rolkach. Pewni byliśmy, że dziewczyna na wytrzyma trudów trasy, mając już tu takie problemy. A jednak. Aga widziała ich później na naszym drugim punkcie, bliskim mety.

Obie strony ulicy oblepił więc tłum kibiców w kapturach lub z parasolami. Mimo wzmagającego się deszczu, atmosfera świetna. Ostatnich z wózkarzy doganiali już biegacze. Ekspresowo „rozstawiłem się” z aparatem (czytaj: usiadłem w dżinsach na mokrym krawężniku drogi z łokciami na kolanach :)). Zdążyłem nim przebiegli, przelecieli! (właściwie słowo) najlepsi. Kilka grupek zawodowych biegaczy, każda otoczona wianuszkiem czarnych i białych zająców w charakterystycznych pasiastych koszulkach .



Dalej już standardowo, tylko na olbrzymią liczebnie skalę!! - coraz to nowe grupki, a potem już całe tłumy biegaczy/biegaczek. Kolorowo tak... że cieszą się oczy i klaszczą ręce. Nachodzi Cię wtedy myśl: jak cudownie że jest nas tak wielu, że bieganie jest popularne pod każdą szerokością geograficzną i w każdym wieku...

Wszystkie to obrazki przewijają się w ludzkim oku (lub w małym obiektywie aparatu) bardzo szybko. Zapamiętuje się tylko odrobinę. Jedynie właśnie fotografowanie pozwala utrwalić niektóre z tych wrażeń. Inne, większość, ulatują bezpowrotnie, ponieważ nawet nie zdążysz powiedzieć do osoby obok: „Spójrz jaki ciekawy człowiek!”, gdy tamten jest już za naszymi plecami, a oczy i umysł bombardują nowe twarze, nowe wrażenia...

Trochę spośród tego wszystkiego udało się zachować na zdjęciach. Małą cząstkę z nich wybrałem tutaj, do relacji, aby zilustrowały to o czym opowiadam. Ale ciekawsze moim zdaniem znajdziecie w trzech wrzuconych na nasze fotograficzne konto galeriach (łącznie 200 fotek).

44. Berlin Marathon - Galeria cz.1
44. Berlin Marathon - Galeria cz.2
44. Berlin Marathon - Galeria cz.3

Opracowywałem je wieczorami, zawsze za krótkimi dla mnie :) Miałem więc wielką przyjemność z pasją fotografując, miałem taką samą frajdę selekcjonując berliński plon i robiąc prostą korektę, mam po trzecie i teraz, gdy przeglądam końcowy efekt. Nie posiadamy zawodowych umiejętności, profesjonalnego obiektywu, a nawet karty pamięci świadomie nieduże, ale nie umniejsza to radości jaką można w tym znaleźć!, bo fotografowanie ludzi w sportowym kontekście (czyli bez krzty sztuczności, pozowania) lubię nawet bardziej od biegania... :)



To przy tej okazji jeszcze słówko o jednej z reakcji na mój widok (obok masy uśmiechów i pozdrowień gestem dłoni). Przebiega krawędzią drogi jakaś kobieta i na mój widok, faceta przyczajonego z aparatem w żabiej perspektywie pośród kałuż, rzuca do biegnących obok: „That’s a hero!”. Odebrałem to bez ironii, serdecznie.

Tysiące osób przebiegło już przed naszymi oczyma, kolejne tysiące jeszcze nie, gdy podjęliśmy decyzję: zawracamy stąd. W samą porę, nie za późno, nie za szybko przeszliśmy ma upatrzoną wcześniej atrakcyjną fotograficznie miejscówkę :-P Był nią czwarty zakręt od mety - skręt w Markgrafenstraße, gdzie w kawiarence „Einstein” Aga wzięła rano na dalszą drogę kubek kawy.



Wracając do maratonu! Kilka dość oczywistych obserwacji oraz zapamiętanych ciekawostek. Rzecz jasna tak to z boku wygląda, że po zawodowcach obu płci, śmigających na antylopich nogach, nadbiegają najpierw niewiele wolniejsi i wysportowani, dobrze zbudowani amatorzy, a później już różnorodny, cudownie barwny tłum młodych i starych, niskich i wysokich, chudych i grubych (tak tak, grubych też :). Co do tego zróżnicowania, przytoczę za materiałem video jedną ze statystyk: średni wiek berlińskiego maratończyka - 41 lat, maratonki - 40. O!, myślałem że, my, biegający, jesteśmy młodsi... Jest inaczej? - To bardzo dobrze! :)

Szczerze oklaskując wszystkich bez wyjątku, cieszył nas na widok każdego polskiego imienia na numerze, czy (łatwiej zauważalny) jakiś koszulkowy akcent, pozwalający rozpoznać biegacza z Polski. Między innymi wyłowiliśmy kilka (zresztą eleganckich) koszulek z wrocławskiego maratonu i półmaratonu. Wtedy zaskakiwaliśmy taką osobę słowami dopingu w ojczystym języku. Po reakcjach widzieliśmy jak to cieszy :)

Wówczas na żywo i teraz statycznie, patrząc na fotki, z przyjemnością robię sobie „przegląd” biegowych strojów z całego świata. Wśród nich nie brakowało koszulek, rzekł bym, narodowych/państwowych, akcentujących pochodzenie biegacza. Szacując tą drogą, rzuciły nam się w oczy między innymi: ogromna liczbę czerwono-białych Duńczyków (jak na małą populację tego kraju - najwyraźniej lubią biegać, świetnie). Ale zauważyliśmy też np. wielu - mających do Berlina znaczne dłuższą drogę - Australijczyków czy Meksykanów. Byli też biegacze akcentujący na swej piersi kraje i narody walczące o byt (Erytrea, Palestyna, Kurdystan).

Osobny mecz toczyli ze sobą przedstawiciele małego Tajwanu i wielkich Chin :) Nasz drugi fotopunkt wypadł 50 metrów za dmuchanym banerem akcji promocyjnej „Taiwan Excellence”, sfinansowanej przez agencję wspierającą eksport produktów pochodzących z tej wyspy. Ilekroć więc przebiegał Tajwańczyk, doping ze strony przedstawicieli akcji sięgał zenitu :)



Ale kibicowała cała okolica :)) Wspaniałą atmosferę na miejscu nakręcał zespół bębniarzy. Grupy takie jak oni, grając nieustannie przez wiele godzin, pokonując swój własny maraton. Przebiegam obok takich bandów podczas wrocławskich startów i ogromnie szanuję ich wysiłek. Tu, nawet tak sztywnej osobie jak ja - gdy odłożyłem już na bok aparat - chciało się tańczyć na ulicy :)

Spośród zabawnych koszulek zapamiętałem sobie jedną, mimo że nie załapała się na żadną fotkę. Zatem młody Niemiec przebiegł obok mnie z przesłaniem „Fisch schwimmt, Vogel fliegt, DIE LINKE läuft!”. A jednak myślę, że bieganie jest nie tylko dla lewaków :) Jest oczywiście dla wszystkich :)

Nie zabrakło też ludzi którzy połączyli sport z dobrą zabawą, własną i innych, pomysłowo się przebierając. Maraton przebiegło zatem na przykład kilka reklamowych butelek bezalkoholowego Erdingera, a euforię wzbudzała dwunożna, odziana w sportowe buty Brama Brandenburska :)) (na szczęście piankowa ).



Na pierwszym punkcie, z tyłu stawki udało nam się dostrzec 4-osobową gąsienicę. Potraficie ją sobie wyobrazić? Jeśli nie, zerknijcie do krótkiego materiału berlińskiego dziennika oraz organizatorów.



Podobno czworo Azjatów z Los Angeles wybiegało nową życiówkę robaczka (4:53). Nas jednak najbardziej intrygował człowiek zobaczony na trasie w okolicach finiszu. Tajemniczy łysy mężczyzna w ciemnych okularach biegł... z ananasem na głowie. Patrzę badawczo na zdjęcie, a i tak nie wiem czy owoc jest prawdziwy i za sprawą jakiej sztuczki trzymał się na głowie tego magika (no i jak długo?? - nie potrafię uwierzyć że pełne 42km, myślę że pan dołączył do stawki :))



Zdarzały się też chwile wyjątkowo radosne, gdy mąż lub żona oraz dzieci dostrzegały biegnącą mamę lub tatę. Był też drobny, trochę dramatyczny incydent. To wózkarz, sparaliżowany również w mowie i mimice twarzy. Jadąc w płaskiej pozycji prawdopodobnie nie zauważył zakrętu, pojechał na wprost, zatrzymując się przed nogami widzów. Trwało dłuższą chwilę nim kibice upewnili się co do jego intencji i przesunęli wózek (nieruchomym nie był w stanie skręcać), aby kontynuował swój wielki wyścig.



Kiedy żeśmy się już oboje naklaskali do zaczerwienia i odrętwienia dłoni, a trasą przebiegli dopiero biegacze zgrupowani wokół pacemakerów na 3:15, ruszyliśmy spacerowym krokiem z naszego zakrętu, wciąż trzymając się trasy, pod prąd nurtu biegaczy. Dzięki temu mogliśmy się przekonać, że ludzie pozostają na chodnikach także dla tych biegnących powyżej 4, a nawet 5 godzin :-) Tak długo kibicują nie tylko ich rodziny i znajomi! - po prostu mieszkańcy tego miasta. Do tego, przy takim ogromie uczestników, wolniejsi zawodnicy nie drepczą w pojedynkę. Obok, na wyciągnięcie ręki mają podobnych do siebie. Tak jest im łatwiej pokonywać własną słabość i kolejne metry.

Ostatecznie metę przekroczyło przeszło 39 tys. uczestników. Bardzo miło widzieć to na własne oczy (a pewnie jeszcze milej było by zostać drobną cząstką tej statystyki, pobiec...

Na sportowej stronie wydarzenia skupiać się nie muszę. Ci którzy interesują się dyscypliną, wiedzą że bieg (w rywalizacji mężczyzn) miał dwóch bohaterów: wygrywającego ze spokojem na twarzy, skromnego Kipchoge oraz biegnącego po raz pierwszy taki dystans młodego Adolę z Etiopii. Debiutant jako jedyny wytrzymał tempo Kenijczyka (przypuścił nawet atak przed 40 kilometrem).



My zaś, po kilku emocjonujących godzinach, na wysokości Potsdamer Platz odeszliśmy wreszcie od trasy biegu. I całkowitym przypadkiem trafiliśmy nieopodal na niepozorną uliczkę, na niej dziwną betonową konstrukcję, a przy niej zaś starszego człowieka. Zauroczyło nas spotkanie z nim i jest dla mnie ważną motywacją by opisywać tu berlińską przygodę.

Ten obiekt to post-enerdowska wieża strażnicza. Dwieście takich obiektów nadzorowało Berliński Mur. Skromny muzealny obiekt, zachowany w pierwotnym stanie (włącznie z oryginalnym systemem łączności czy repliką kałasznikowa) w niedzielne popołudnie był otwarty dla turystów. Nas oraz przechodzącą obok parę ze Stanów zawołał do siebie stojący pod wieżą mężczyzna. Dobrym angielskim opowiedział historyczny kontekst, rzeczywistość 4 stref okupacyjnych miasta i ludzi którzy przez lata ryzykowali życiem dla próby przedostania się poza mur. Nie odklepywał wyuczonej lekcji, szybko spytał skąd jesteśmy. Słysząc o Polsce, Wrocławiu, opowiadał dalej, teraz niemal ze łzami w oczach. Gdy zostaliśmy już tylko we troje, usłyszeliśmy że urodził w Świdnicy. Rodzinę posiadał także w Jeleniej Górze i Brzegu (tej ostatniej nazwy nie był w stanie wymówić w j. polskim). Dziś ma 83 lata (za nic nie sądziliśmy że jest już w takim wieku!), Polskę odwiedzał w latach 90-tych. Poznał nowych mieszkańców jego rodzinnych stron. Opowiadał o Polakach tak serdecznie... A my nie zachowaliśmy dość przytomności umysłu aby zapisać jakiś kontaktowy adres, aby zrobić wspólne zdjęcie, aby choć spytać o imię...

Jeśli będziecie zwiedzać Berlin, zajdźcie na małą uliczkę Erna-Berger Straße, poświęćcie chwilę na rozmowę z tym człowiekiem. Długo już byliśmy na nogach, ale (dzięki wskazówce naszego rozmówcy) przeszliśmy do zlokalizowanego nieopodal muzeum Topografia Terroru, rozliczającego hitlerowskie zbrodnie. Byliśmy wśród wielu innych turystów, którzy przyjechali tu w ten wrześniowy weekend dla biegowej imprezy, a zarazem mogli przeżyć lekcję historii. Zewnętrzna część wystawy szeroko i dokładnie opowiada jak w kolejnych krokach niemiecki naród przyjął nazistowską ideologię. Z naszego subiektywnego, polskiego punktu widzenia mało uwagi poświęcono systemowi obozów koncentracyjnych oraz cierpieniom ludności na okupowanych terenach, ale doceńmy to co zostało przedstawione i sami dbajmy o pamięć .



Przyszła taka chwila kiedy wreszcie zlitowaliśmy się nad naszymi nogami, wybierając dobrodziejstwo berlińskiej komunikacji publicznej, aby wrócić do naszej dzielnicy. I tu jeszcze raz poruszę biegowy temat, wieczne w Polsce awantury spod hasła „Biegacze znów sparaliżują miasto!”. Jak ujął to w sobotę poznany przygodnie polski kucharz z Berlina: on nawet nie zauważy że nazajutrz zdarzy się jakiś maraton. Poruszając się połączoną siecią metra (u-bahn) i nadziemnej kolejki (s-bahn), nie napotka żadnych przeszkód. Które polskie miasto znajduje się w podobnej sytuacji? Niestety żadne. Więc tylko pozazdrościć...

Co prawda nie znamy niemieckiego języka, lecz jednak przyglądałem się reakcjom przypadkowych przechodniów na odbywający się bieg. I zarzekam się; nie widziałem ani jednej niechętnej reakcji (a tak wielu dołączało do kibicowania), ani jednego auta na zamkniętej krzyżówce a w nim sfrustrowanej twarzy (policja udzielała informacji, zapewne zalecając zaparkowanie i przejście do metra lub kolejki). Nikt też nie oblegał durnych galerii handlowych - niedziela, zamknięte :) Nawet u dostawców do restauracji przy której fotografowałem, obserwowałem stoicki spokój. Przecinali ulicę wózkiem ze skrzynkami Hasserödera dopóki się dało, a potem usiedli przy stoliku z tej perspektywy oglądając bieg.



Znany jest już termin kolejnej edycji maratonu, 16 września 2018. Zaś bodaj od 18 października można nadsyłać swoje startowe aplikacje, losowane jeszcze przed końcem roku.
Mam nad czym się zastanawiać :)



Komentarze czytelników - 13podyskutuj o tym 
 

Martix

Autor: Martix, 2017-10-22, 16:08 napisał/-a:
Gratuluje panie Januszu i zzdroszczę panu. Ja startowałem tam siedmiokrotnie i chciałbym wystartować ponownie.

 

kolejarz4

Autor: kolejarz4, 2017-10-25, 17:17 napisał/-a:
Panie Marcinie gdy pierwszy raz stawałem na starcie wtedy bodaj 16 Maratonu w Berlinie było to coś niesamowitego.Czasy były takie że nie tak łatwo wyjeżdżało się za granicę.Potrzebny był przede wszystkim paszport. O niego było bardzo trudno. Nie raz zastanawiam się w jaki sposób maratończycy go załatwiali. Ja miałem problemy z tym przez całe lata.....Gdy już się tam znalazłem nie myślałem o niczym innym, tylko o samym maratonie.Skończyło się dobrze 2:39,36 i 399 miejscu.Tego wyniku już nigdy w Berlinie nie poprawiłem Dla polaków był to dobry maraton 2.Kokowska 6. Huruk 7.Dołęga . Próżno dziś szukać naszych w czołówce.Za rok znów pojechałem i za dwa lata też aż do roku 2017. Razem 26 maratonów. Nie byłem w latach 2001. 2002 i 1016 problemy zdrowotne.Tylko Jurek Bednarz ma więcej ode mnie 28 pozdrawiam Jurka.Za rok zapewne też stanę na starcie tego maratonu. Panie Marcinie trochę cierpliwości już niedługo będzie 10 póżniej poleci już z górki życzę powodzenia

 

henry

Autor: henry, 2017-10-25, 18:04 napisał/-a:
Ja to miałem szczęście bo biegałem maraton ten co wygrał Polak Bogusław Psujek , dziś już nie żyjący. Były to inne czasy , nie dość ,że nie płaciliśmy wpisowego to otrzymałem gratisowy nocleg , wejście na bankiet itp. pomimo ,że biegłem 2 tygodnie wcześniej 100 km w Winschoten nabiegałem poniżej 2,50. później już nie biegałem ale byłem jako kibic chyba z 4 razy.

 

Autor: Ryszard N, 2017-10-25, 22:17 napisał/-a:
Raz biegłem w Berlinie, wówczas gdy nie było losowania. Później jakieś fatum ciążyło na tym maratonie. Raz byłem na liście i złapałem kontuzję, w tym roku byłem na liście i pod koniec sierpnia, podczas treningu, pogryzł mnie pies. Zamiast treningu były antybiotyki i szwy. Mam nadzieje jednak że jeszcze tam pobiegnę.

 

kolejarz4

Autor: kolejarz4, 2017-10-26, 20:41 napisał/-a:
Heniu Twoje archiwa biegowe są bogate popatrz dokładnie ile nabiegałeś wtedy

 

henry

Autor: henry, 2017-10-26, 21:16 napisał/-a:
Wyniki według Gazety Poznańskiej , najlepsi Wielkopolanie Janusz Stańczak 25 miejsce 2,18 34, Bogdan Śliwiński 30 , 2,19 ,22 31 Mirosław Bugaj 2,19,32, Wszyscy trzej z Olimpii Poznań Ja miałem dokładnie 2,50,34 i i 703 miejsce.

 

13

Autor: 13, 2017-10-26, 23:19 napisał/-a:
myślałem że Twoje "archiwa" to coś, a Ty wyskakujesz z jakąś Gazetą.Ja posiadam orginalny komunikat końcowy "Ergebnis Liste" a w nim m.in. 986 Czerniak 2:50,35.
26. Stańczak 2:18,34, 31.Śliwiński 2:19,06, 36. Bugaj 2:19,22. Przynależność klubową podał tylko Stańczak. Widzisz Heniu pamięć ludzka jest jednak zawodna poniżej a powyżej czyni jednak różnicę.Pozdrawiam

 

13

Autor: 13, 2017-10-28, 12:23 napisał/-a:
W komunikacie jest jeszcze kilka ciekawych nazwisk m.in.Bogusław Psujek. Był to jego debiut w maratonie. Pamietam że organizatorzy nie wiedzieli co zrobić z biegaczem który zdecydował się na udział w tak dużym maratonie.Chodziło o przyznanie numeru startowego. Na dużych maratonach jest tak że im lepszy zawodnik tym niższy otrzymuje numer startowy. Psujek otrzymał 45.Była to duża sensacja, wygrana.Dalsza kariera potwierdziła że wybór był słuszny. Przerwała to tragiczna śmierć 21 kwietnia 1991 roku w Szklarskiej Porębie. To tam trenowali prawie wszyscy Polscy biegacze by póżniej zdobywać świat.To taka ironia losu....

 

mirotrans

Autor: mirotrans, 2017-10-28, 13:33 napisał/-a:
Bogusław Psujek zginął rok wcześniej niż podałeś.

 

13

Autor: 13, 2017-10-28, 14:20 napisał/-a:
tak jest był to rok 1990

 

 Ostatnio zalogowani
42.195
05:22
kos 88
05:14
Wojciech
23:56
STARTER_Pomiar_Czasu
23:09
fit_ania
23:06
uro69
22:40
Raffaello conti
22:25
szczupak50
22:23
edjasti
22:19
damsza_CZB
22:15
tadeusz.w
21:47
Admirał
21:18
entony52
21:12
StaryCop
21:04
akatasz
20:57
aktywny_maciejB
20:43
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |