Powszechnie wiadomo, że Szwajcaria kojarzy się m. in. z zegarkami, czekoladą, bankami, ale… W tym roku dopisuję – z trawą! Przyjechaliśmy na camping położony na wysokości prawie 1500 m npm. koło Zermatt i od razu rzuciły się w oczy liczne zraszacze trawy pracujące bez przerwy na stromych stokach górskich.
Potem okazało się, że górskie strumienie posiadają sztuczne przekierowania w poprzek stoków, aby zasilać jak największy obszar. Trawka rośnie, że hej, potem się ją kosi, suszy, magazynuje. Nie ma niewykorzystanego skrawka górskiej ziemi.
Przyjechaliśmy oczywiście nie dla trawy, tylko dla wzięcia udziału w 10-tej edycji Zermatt Marathon 2011. Camping polecali Andrzej i Mał-Gosia przyjaciele z Zadyszki, bo im się spodobał w ub. roku, podobnie jak sam górski maraton.
Dla uproszczenia powiem, że trasa biegu jest mniej więcej, jak bieg z Zakopanego na Rysy, tylko na odcinku 42 km i bez taternickich umiejętności! Warto było przyjechać 5 dni przed startem, bo aklimatyzacja ułatwia start mieszczuchowi na tych wysokościach. 4 dni przed biegiem robimy jeszcze wycieczkę na lodowiec pod Nadelhornem – tu zaliczamy wysokość 2770 m.npm.
Co prawda Krysia łapie trochę zakwasów na zejściach, ale ma to minąć przed sobotą i mija. 2 dni przed biegiem jest jeszcze lekki 1 godzinny trening, ale po górkach, bo płasko tu nie ma prawie nigdzie. I wreszcie dzień startu 09.07.2011. Zjeżdżamy do St. Niklaus, udajemy się na miejsce zbiórki; zapowiada się dobra pogoda: słońce, chmurki, po południu możliwy deszczyk.
Adam, Ula, Andrzej, Ania, Krysia i ja - ruszamy, pierwsze odcinki to asfalt łagodnie pnący się pod górę, jest też tunel, są ścieżki, wąski mostek i na półmetku runda przez „Krupówki” w Zermatt. Mocny doping licznych turystów; mierzę czas półmaratonu 2:05 , co przy pokonaniu 520 m różnicy wzniesień nastraja optymistycznie. Kątem oka widzę na chodniku młodego Patryka, synka biegnącego Adama i krzyczę:
- weź moją wiatrówkę! Oddasz na campingu! Nie będzie mi potrzebna!
Od Zermatt do Sunegga zaczyna się prawdziwe podejście: tak, tak, podejście, koło mnie nikt nie biegnie a jak ktoś próbuje, to po paru minutach i tak go dochodzę. Kosztuje mnie to złapanie pierwszy i ostatni raz małego kryzysu, który odpędzam pijąc wodę prosto z potoka. Wybornie smaczna! Celowo wcześniej zrezygnowałem wcześniej z ożywczej coca coli, nauczony doświadczeniem z Chamonix z ub. roku.
Tutaj też ucieka mi Ania i będzie 11 min przede mną na mecie.
Od Sunegga ciągną się przepiękne wysokogórskie widoki, choć najpiękniejszy Matterhorn spowity jest chmurami, niestety. Przystaję i robię zdjęcie, gdy przede mną wyłania się z naprzeciwka liczna grupa japońskich turystów:
Są zachwyceni, że stali się obiektem mojego obiektywu, biją brawo, kłaniają nisko. Przed ostatnim podejściem, gdy do mety zostaje 3 km, robię jeszcze zdjęcie z grającą orkiestrą; wiem, że czas i tak będzie niezły.
A na mecie widzę wycelowany w siebie obiektyw – kogo? Oczywiście Mał-Gosi. Ją można spotkać wszędzie, gdzie się biega! Drugi, strzelający seriami fotograf to Mateusz. Poniżej jedno z jego dzieł:
Jest mała kolejka do medalu i koszulki, bo tą dają dopiero za metą. Mam czas 5:16 i szybko idę pod prysznic! W dużym namiocie przebieralnie i ciepła woda z pryszniców, która leci, leci i leci i daje baaardzo dużo przyjemności! Przebrany, czekam z Mateuszem na żonę, jest niecałą godzinę po mnie. Krysia nie trenowała za dużo, więc też jest zadowolona.
Z mety na Riffelberg zjeżdżamy do Zermatt kolejką zębatą. Jest mnóstwo turystów i biegaczy i niewygodnie stać, więc kucam; myślę sobie patrząc na medal, że chyba lepiej było drapać się w drugą stronę, pod górę!
W maratonie na klasycznym dystansie wzięło udział tylko 895 osób (w tym 11 Polaków), ale w ultramaratonie – rozgrywanym na przedłużonej trasie – było 600 zawodników. Po tej górskiej przygodzie stwierdzamy, że nie bolą nas nogi, samopoczucie też niczego sobie. Już na dole, Mał-Gosia mówi do Krysi, że chyba muszą zacząć trenować z Mastersami! Przygoda wystawiła co prawda rachunek i kasa została odchudzona o wpisowe + 620 zł/osobę za paliwo i camping, ale warto było.
Pojechaliśmy tam przecież dla najpiękniejszej mety w Europie z widokiem na Matterhorn, który pozostanie zawsze lekko tajemniczy...
|