2021-10-17
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Relacja z Maratonu w Amsterdamie (Holandia) (czytano: 28 razy)
PATRZ TAKŻE LINK: https://www.facebook.com/profile.php?id=100032307533328
Wyjazd na maraton w Amsterdamie w założeniu był taki, żeby również „poszwendać” się po mieście i je pozwiedzać, dlatego polecieliśmy tam już w czwartek, a wracaliśmy w poniedziałek. Tym razem w kibicowaniu Anię wspierać miała również Paulina.
W piątek odebraliśmy pakiet startowy i pokręciliśmy się w okolicy stadionu olimpijskiego, który w 1928 roku gościł IX Letnie Igrzyska Olimpijskie. Niewiele brakowało, żeby w 1978 roku został wyburzony, ale uratowało go wpisanie do rejestru zabytków. W latach 1996-2000 przeszedł gruntowną renowację i obecnie znów gości imprezy sportowe (m. in. w 2016 roku Mistrzostwa Europy w Lekkoatletyce).
Na stadionie start i meta maratonu. Pakiet startowy skromny - koszulka i numer startowy. Koszulka dobrej jakości i fajna graficznie. Przy stadionie kilka pamiątkowych fotek i dalej ruszyliśmy na zwiedzanie miasta.
W związku z tym, że nasz hotel był położony ok. 2 km od stadionu, na start w niedzielę udaliśmy się spacerkiem. Poranek był dość chłodny, ale miało się to zmienić po wejściu na stadion...
Przy stadionie tłumy ludzi i kolejka biegaczy do wejścia, w której od razu się ustawiłem, bo zbliżała się pora startu. Dziewczyny zostały przed stadionem, żeby dopingować zaraz po wybiegnięciu z niego. A szkoda, bo zobaczyłyby świetną atmosferę stadionu przed startem. Kiedy wszedłem na płytę stadionu oniemiałem... atmosfera była niesamowita. Wokół biegacze, a na trybunach wrzawa kibiców. Spiker zagrzewał kibiców do kibicowania, a biegaczy do biegania. Na stadionie reflektory, wokół kamery, a nad stadionem śmigłowiec. To wszystko razem tworzyło niepowtarzalny klimat. Każdy biegacz czuje się tam, jak oklaskiwana gwiazda. Tak zafascynowała mnie ta atmosfera, że właściwie zapomniałem się rozgrzać... No, ale trudno trzeba było startować i starać się biec ostrożnie, żeby nie nabawić się kontuzji. Start podzielony na etapy. Przy rejestracji trzeba było podać czas, w jaki się celuje. Ja byłem w grupie 3:30-4:00. Jak się okazało przez gapiostwo ustawiłem się za grupą na 4:00 i utknąłem, ponieważ na pierwszych kilometrach są wąskie trasy. Trochę mnie to irytowało, ale jak się okazało grupa na 4:00 na początku biegła szybciej, niż na planowany czas. Może to i dobrze, że za nimi przez pierwsze kilometry utknąłem, bo hamowali mnie przed „podpaleniem” się na początku i zbyt szybkim biegiem. Przez brak rozgrzewki od początku bolały mnie mięśnie, ale po ok. 3 km rozgrzały się i było już dobrze. Obawiałem się, jak zachowają się kolana, które podczas niedawnego maratonu w Wilnie wymagały nawet zamrażacza w sprayu. Tym razem Ania nie dysponowała tym na trasie, więc obawy były uzasadnione. Pierwszy etap maratonu to ostrożny bieg pomiędzy innymi biegaczami, a przy trasie ciągle dopingujący kibice. Od 14 km wybiegamy na obrzeża Amsterdamu i biegniemy wzdłuż rzeki Amstel. Bałem się, że skończą się tam duże grupy kibiców i bieg stanie się nudny i męczący, ale okazało się, że tak nie było, bo również tam było dużo kibiców. Niektórzy kibicowali nawet z rzeki z flyboardów, a inni na ciągnikach z przyczepami wypełnionymi sianem. Grupy kibiców może były mniejsze, niż te w centrum miasta, ale równie głośno i bardzo pomysłowo dopingujące. Na trasie kilka razy „łapała” mnie Ania z Pauliną. Dzięki temu, że była Paulina, Ania mogła ze mną troszkę pobiegać, co jest uwiecznione na fajnych zdjęciach (m. in. na 25 km). Tempo wciąż trzymałem dobre (ok. 5:05 km/min.). A najlepsze było to, że nie czułem, żeby niedługo spotkał mnie jakiś kryzys, który często pojawia się ok. 30 km. Nogi trochę bolały, ale tylko mięśnie. Ból kolan na szczęście nie doskwierał. Kolejne 12 km to wciąż trzymanie tempa i brak kryzysów. Na ok. 37 km Ania i Paulina. Ania zbiega ze mną pod wiadukt i biegniemy trochę razem. To był ten moment kiedy miała mi podać flagę na metę, ale jej się zapomniało. Paulina próbowała nas z nią dogonić, ale nie dała rady bidulka 😉
Następne nasze spotkanie miało być już na stadionie.
Wybieg spod wiaduktu pod górkę zabrał sporo sił i zacząłem powoli odczuwać ich brak. Na szczęście kibice, którzy ciągle dopingowali wzdłuż trasy, pozwalali chwilami zapominać o zmęczeniu. Pomimo to odczuwałem, że jak nie zwolnię to może mnie „odciąć”, a przecież na metę na stadionie trzeba wbiec mając jako taką świadomość, żeby napawać się tą atmosferą, której doświadczyłem już na starcie.
Ostatnie 5 km zwolniłem o ok. 30 sekund na km. Bieg przez Vondelpark i ostatnia prosta do stadionu olimpijskiego. A tam.... to, co dla biegacza jest miodem na serce i dodaje sił, tj. tłum wrzeszczących kibiców i finisz na stadionie, gdzie trzeba jeszcze pokonać ok. 250 metrów na bieżni. Tam już sprint do mety, wyprzedzanie innych biegaczy oraz w międzyczasie szukanie kątem oka Ani i Pauliny. Niestety ich nie dostrzegłem, bo jak się okazało były jeszcze w drodze na stadion, ponieważ utknęły w metrze. No cóż... ich strata 😉
Na mecie medal, zdjęcia, szybkie rozciąganie i podziwianie atmosfery prawdziwego biegowego święta. Następnie wyjście ze stadionu, a tam w strefie biegacza woda i banany. No i czekały tam na mnie dziewczyny. Trochę je obśmiałem, że nie zdążyły na metę na mój finisz 😉
Napiłem się coli, bo miałem już dosyć wody i izotonika i weszliśmy na trybuny stadionu obserwować, jak inni wbiegają na metę. Tam porobiliśmy trochę zdjęć, odpoczęliśmy, porozmawialiśmy ze spotkanymi Polakami, którzy szykowali się do biegu w półmaratonie, który miał startować po zakończeniu maratonu.
Podsumowując TCS Amsterdam Marathon muszę stwierdzić, że był to najlepszy maraton, w jakim brałem udział. Począwszy od atmosfery, jaką tworzą kibice w bardzo dużych ilościach na trasie i na start/meta, poprzez dobrą i sprawną organizację zawodów, dużą ilość wolontariuszy, a kończąc na samej trasie, która jest dość płaska i pozwala trzymać dobre tempo przez całe zawody. Jest wprawdzie na trasie kilka wzniesień, ale nie powinny być one jakieś kluczowe w perspektywie całych zawodów. Prawdziwą „wisienką na torcie” jest to, że start i meta znajdują się na stadionie olimpijskim, na którym organizatorzy sprawiają, że każdy zawodnik czuje się tam wyjątkowo. Punkty odżywcze, na których była woda, izotonik, banany i pomarańcze oraz gąbki z wodą do chłodzenia znajdowały się co ok. 5 km, co dla mnie było dobrą opcją.
Wprawdzie pakiet startowy porównując z innymi zawodami nie był bogaty, ale tutaj chodzi o coś zupełnie innego, niż bogactwo pakietu startowego; tutaj bogactwo było ulokowane w atmosferze 😉
Żeby nie było aż tak pięknie, to niestety aplikacja stworzona specjalnie na TCS Amsterdam Marathon mająca m. in. śledzić na specjalnych bramkach zawodników na trasie nie zdała pod tym względem egzaminu. Śledzenie zaraz na samym początku zawodów przestało działać. A szkoda, bo to by było duże ułatwienie dla kibiców tych w Amsterdamie, ale również pozwoliłoby na śledzenie biegaczy, w każdym innym miejscu na świecie.
Jeśli chodzi o samo miasto, to polecam je na 2,3-dniowe zwiedzanie, bo jest fajne i klimatyczne. I to nie tylko w samym centrum, ale również, a może w szczególności, poza nim, bo w centrum jest dość tłoczno. Natomiast zwiedzanie go podczas maratonu jest niemożliwe, bo nie pozwolą na to kibice odwracając od tego całą uwagę na każdym kroku.
Wśród kibiców niewielu było widocznych Polaków, ale już wśród biegaczy kilku spotkałem podczas ich wyprzedzania. Za każdym razem życzyłem powodzenia i zagadnąłem chwilkę.
Aha....nie wspomniałem, że w Amsterdamie ustanowiłem swój nowy rekord życiowy w maratonie, który obecnie wynosi 3:37:02 🙂
Zatem jeśli biegasz maratony koniecznie musisz pobiec TCS Amsterdam Marathon 😃
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora |