2022-08-13
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Relacja z Ultra Zbój (60 km) (czytano: 42 razy)
PATRZ TAKŻE LINK: https://www.facebook.com/profile.php?id=100032307533328
Od jakiegoś już czasu miałem ochotę na ultramaraton w górach. Wszak nie biegałem po górach 2 lata… Spokojnie i bez presji rozglądałem się za jakimś górskim ultra. A kiedy Ania powiedziała mi, że w długi, sierpniowy weekend jedzie na „babski wypad” wiedziałem, że będzie to ten weekend, w który pobiegnę w górach… 😉
Szybki research w necie, co tam się dzieje w górskim świecie ultramaratonów w tym czasie i padło na Ultra Zbója w Bielsko-Białej. Na wyborze zaważył w miarę dobry dojazd i cena, która nie była bardzo wysoka, jak na opłatę w ostatniej chwili (209 zł.). Ultra Zbój 60 km to bieg w ramach imprezy biegowej BIEG ZBÓJA. Oprócz ultra, w którym miałem pobiec, były jeszcze: Zbójniczek 7 km, Nowa twarz Zbójnika 11 km, Zbójnik 25 km, W pogoni za zbójnikiem 55 km (druga fala), Wielki Zbój 42 km.
Na stronie internetowej reklamują się jako bieg nagrodzony w plebiscycie na najlepszy polski bieg górski 2019 roku 5 kozicami.
Do Bielsko-Białej podwieźli mnie znajomi, którzy wybierali się na chodzenie po górach w tej okolicy. Przed tym, jak dowieźli mnie na miejsce, szukaliśmy jeszcze po mieście koca termicznego, ponieważ był w wyposażeniu obowiązkowym, a ja zapomniałem się w niego zaopatrzyć przed wyjazdem. Poświęciliśmy na to trochę czasu, ale w końcu kupiliśmy go w aptece na dworcu. Nocleg miałem zaraz obok start/meta w Hotelu na Błoniach. Miasteczko biegowe mieściło się na obrzeżach Bielsko-Białej, na terenach rekreacyjnych „Błonia”. Uważam, że to bardzo dobre miejsce na tego typu imprezy m. in. ze względu na to, że właściwie wbiega się stamtąd od razu w góry. Ponadto istnieje tam dobra infrastruktura do tego typu imprez (toalety, knajpki itp.).
Start zawodów był o 6:15, ale musiałem odebrać jeszcze pakiet startowy. Pobudka ok. 5 rano, szybkie śniadanie i na start. Wszystkie rzeczy zostawiłem w hotelu, żeby nie zawracać sobie głowy na zostawianie tego w depozycie imprezy. Przy odbiorze musiałem pokazać dowód tożsamości, który wraz ze wszystkim zostawiłem w hotelu… Ale przecież mam cyfrowy w telefonie, więc nie ma problemu. Niestety nie mogłem dokonać autoryzacji w aplikacji… Chyba to brak porannej kawy. Na szczęście jako potwierdzenie mojej tożsamości, że „ja to ja” mogłem pokazać profil na facebook i to wystarczyło do wydania pakietu ;D W pakiecie startowym numer, czip na sznurówkę, chusta wielofunkcyjna i opaska biegowa. Czas przed startem, to czas na rozgrzewkę i odprawę z objaśnieniem trasy. Wszyscy byli jakby trochę zaspani przez wczesną porę, a może to było skupienie i niewiadoma, jak potoczy się bieg. U mnie pewnie jedno i drugie. Jednocześnie byłem trochę podekscytowany tym startem przez to, że dawno nie biegałem w górach, a do tego jeszcze ultra. Przed samym startem organizatorzy sprawdzali część wyposażenia obowiązkowego. Padło na koc termiczny, więc dobrze, że go znaleźliśmy dzień wcześniej 😛
Postanowiłem wystartować w połowie stawki, żeby nie blokować tych szybszych, ale jednocześnie nie utknąć na górskich ścieżkach za wolniejszymi "maruderami”. Jak się okazało ścieżki nie były bardzo wąskie, więc nie było problemu z wyprzedzaniem, wymijaniem itp.
Na początku zawodów czułem, że dawno nie brałem udziału w zawodach górskich, a chodzenie po górach to nie to samo, co bieganie lub marszobieg w górach. Mięśnie szybko zesztywniały, ale z czasem na szczęście to przeszło. Pierwsze podejście pod Kozią Górkę, potem zbieg i na 14 km punkt odżywczy. Trochę zabrakło mi na nim czegoś drobnego do przekąszenia, bo było tylko picie. Na punkcie 3-4 minuty przerwy i dalej długie, dość wyczerpujące podejście na Klimczok. Do tej pory moje tempo teoretycznie nie było złe, ale brakowało mi jakiegoś powera. Chyba badałem sam siebie i to, jak organizm będzie reagował na taki wysiłek. Co dziwne, moje tętno nawet przy stromym, ale dynamicznym podejściu było niższe niż zazwyczaj przy maratonie ulicznym. Do Klimczoka wyprzedzałem, ale też od czasu do czasu byłem wyprzedzany przez pojedyncze osoby. Zawody musiały się po prostu „przetasować”. Od Klimczoka, jakby znalazła się we mnie ta zagubiona gdzieś iskra, która zmotywowała do szybszego pognania do przodu. Chyba po prostu potrzebowałem tych pierwszych 15-20 km do sprawdzenia, na co mogę sobie pozwolić, a jak się okazało, mogłem pozwolić sobie na dużo więcej.
Od Klimczoka, na którym zrobiłem sobie krótki przystanek na zdjęcie i zjedzenia Snickersa, przez Szyndzielnię i do Wapienicy (kolejny punkt odżywczy), to już zdecydowane wyprzedzanie innych zawodników. Na punkcie odżywczym krótka przerwa (ok. 3 minuty), a dalej znów pod stromą górkę na Stołów. Tam już oprócz wody i izotonika były owoce i warzywa, więc można było napełnić się nie tylko płynami 🙂 Tam miałem zapas limitu czasowego ok. 1 godzina.
Zawody odbywały się, jak w jakimś filmie grozy, bo przez większość czasu towarzyszyła nam mgła, która nie pozwalała na podziwianie widoków. Kilkakrotnie spadł również deszcz, ale w związku z tym, że trasa w większości prowadziła w lesie, nie było to aż tak uciążliwe, jakby było to na otwartej przestrzeni. Właściwie to nie zwracałem uwagi na to, czy pada, czy nie, byłem skupiony na zawodach, a deszcz wręcz pomagał, bo chłodził, ponieważ było dość ciepło i parno. Z góry Stołów długi zbieg do kolejnego punktu odżywczego, podczas którego czułem się naprawdę dobrze (ok. 1.5 godz. przed limitem czasowym). Wyprzedziłem wtedy dużo innych biegaczy. W Jaworzu krótka przerwa na wodę, colę, owoce, warzywa, żelki i dalej do przodu. Tam dość „przykre”, bo żmudne podejście na Przykrą 😉 A dalej znowu z górki do Wapienicy na ostatni punkt odżywczy (ok. 2 godzin przed limitem czasowym).
To był odcinek, na którym wyprzedzałem innych również pod górkę, bo zazwyczaj pod górkę to mnie wyprzedzają, a ja odpłacam się tym samym na zbiegach. Tam standardowe 3-4 minuty picia, jedzenia i dalej już tylko „zapierdalando” do mety. To określenie dalszej drogi rozbawiło ekipę tego punktu odżywczego 😉
Zostało podejście pod Cyberniok, potem trochę „nudnego” równego, a następnie podejście na Szyndzielnię, które bardzo mi się dłużyło. Gdzieś w głowie wciąż przeliczałem, czy uda mi się zmieścić w 10 godzinach, bo tak sobie założyłem albo wymarzyłem (sam nie wiem) 😉
Z Szyndzielni zostało do pokonania ok. 10 km, a ja zacząłem odczuwać już zmęczenie i momentami osłabienie. Co ciekawe osłabienie zaczynałem odczuwać najbardziej, kiedy z biegu przechodziłem do szybkiego marszu. Podjąłem więc decyzję, że zaciskam zęby i lecę na łeb na szyję 😉
Kiedy wpadłem na już ostatni, asfaltowy odcinek, odezwał się chyba jakiś instynkt z maratonów ulicznych, bo pognałem sprintem. Na metę wpadłem wykończony, ale jednocześnie bardzo zadowolony z osiągniętego rezultatu.
Tam jedzenie, zimne, bezalkoholowe piwo, które wydawano na mecie. A następnie dołączyłem do znajomych w Wiśle i kolejne 2 dni spędziłem z nimi na zdobywaniu górskich szlaków z nieodłącznymi po takich imprezach zakwasami... 😉
Podsumowując krótko zawody, to warto wziąć w nich udział, bo pomimo pierwszego wrażenia, że jest to kameralna impreza, okazuje się, że przez cały weekend w różnych biegach nie wzięła udziału jednak kameralna ilość biegaczy. Z organizatorów i wolontariuszy bije zaraźliwy entuzjazm oraz jednocześnie widać tam profesjonalizm i włożone w całą robotę związaną z organizacją zawodów serce. Ta otoczka połączona z w miarę dobrą formą biegową daje niezły rezultat na zawodach 😉
W Ultra Zbój 60 km wystartowało 120 zawodników, a ja uplasowałem się dokładnie w połowie stawki, zajmując 60 miejsce.
W pozostałych biegach wzięło udział 1297 zawodników.
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora |