2023-04-23
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Opowieść o amatorszczyźnie, satysfakcji i pesymiźmie. (czytano: 1359 razy)
Opowieść o amatorszczyźnie, satysfakcji i pesymiźmie
Wystartowałem wczoraj w Janowcu Wielkopolskim. Od XXXIII lat organizowane są tu Biegi im.Tomasza Hopfera. To był mój drugi start w tym mieście, a może bardziej miasteczku.
Bieg główny zaplanowano o dziwnej porze, o godzinie 17:40. No prawie o 17:40, o czym dalej. Dotarłem do Janowca bardzo wcześnie, więc miałem czas na krótki spacer. Nie widziałem dynamiki innych miejsc w Polsce, ale za to widziałem spokój małej ojczyzny dla jej mieszkańców. Po spacerze przyglądałem się biegom dzieci. Zero kalkulacji, bieg “w trupa”, czasem w płacz. Prawdziwe ściganie.
Czas powoli upływał. Zbliża się godzina 17:00 więc według mnie jeszcze 40 minut do startu. A z megafonów… “Zbliża się godzina 17, a więc za 20 minut start do biegu głównego….” Olśnienie! Przecież faktycznie w regulaminie była godzina 17:20! Bieg rozgrzewkowy do samochodu i przebieranie się w iście sprinterskim tempie. Jeszcze trzeba do toalety. Na szczęście wolna, bo wszyscy już w okolicach startu. Znowu bieg rozgrzewkowy do startu. Na starcie idę na tyły. W obecnej formie tam moje miejsce. Spotykam znajomych. Rozmawiamy, bo przecież jeszcze dużo went do startu. Całe 5 minut. Rozmowy przerywa liczenie “10, 9, 8…, a ja nie mam przygotowanego zegarka do startu! Kompletna amatorszczyzna! Ruszamy,a GPS chociaż sprawiedliwy, to nierychliwy. Dopiero około 80m za linia startu łapie sygnał. Biegnę XXXIII Biegi im T.Hopfera.
Pierwszy kilometr w tempie chyba 5:45. Chyba, bo przecież brakuje tych 80m. Po lekkim podbiegu zaczyna się 2 km. Tempo dalej około 5:45. Na obecny stan mojego wytrenowanie chyba tempo optymalne. Kolejny lekki podbieg. Przed sobą widzę parę biegaczy. Znam ich z raczej z opisów niz z widzenia. To Małgorzata Krzywańska i pomysłodawca i główny organizator Biegów Hopfera - Leszek Stachowiak. Dwie wybitne karty polskiego biegania.
Dobiegam do nich. “Będzie dla mnie zaszczytem pobiec z takimi mistrzami”. Leszek na to odpowiada - “Tak, bieganie to jedyny sport, w którym na tych samych zawodach można spotkać największych mistrzów” I zaraz dodaje “ Ja tydzień temu w Bostonie rywalizowałem z samym Kipchoge” Takie jest nasze uliczne bieganie.
Małgorzata i Leszek cały czas rozmawiają. Ja, chociaż jestem raczej gadułą, milczę. Milczę, bo co ja mogę powiedzieć? A poza tym biegnę gdzieś na granicy swoich aktualnych możliwości. Tu już nie ma amatorszczyzny, bo wiem jak rozmowa zakłóca oddech. Biegnąc i milcząc przeżywam jednak bardzo pozytywne emocje. Ja, zwykły tuptacz biegnę w towarzystwie rekordzistki Polski w maratonie. Biegnę w towarzystwie biegacza, któremu tylko, jak mówił, brakuje tylko paru maratonów, by mieć obiegane wszystkie, które odbywają się w całym świecie. Kiedy zaczynałem swoje bieganie nawet nie pomyślałem, w jaki świat wchodzę. A teraz duma i satysfakcja.
Trasa w Janowcu to tam i powrót. Do tam pod górkę. Najtrudniejszy podbieg przed nawrotem. Podbiegam go z dużym wysiłkiem. Nawrót i teraz powinno być lżej. Ja czuję jednak coraz większe zmęczenie. Tempo cały czas około 5:45, ale tego dnia może nie było upalnie, ale było coś, czego w czasie biegania bardzo nie lubię - bezchmurne niebo. Na 8 km dziękuję Mistrzom za towarzystwo i pomoc w utrzymaniu dotychczasowego tempa. 1,5 km przed metą podbieg i już wiem, że nie dam rady go podbiec po całości. Przyjmuję to ze spokojem, bo wiem, że plan minimum - zmieścić się w jednej godzinie nie jest zagrożony. To co mnie spowalnia na ostatnim 1,5 km, to bardziej zniechęcenie niż zmęczenie. Z pesymistycznymi myślami nie da się biegać.
Czas na mecie to 58:36 oceniam jako poniżej oczekiwań, ale przecież 10 lat temu i takie wyniki się zdarzały i tragedii nie było. Więc chyba powinienem na ten wynik inaczej spojrzeć? Wynik, który pomogli mi osiągnąć naprawdę wielcy Mistrzowie.
Wracając z Janowca trasą na Żnin w pewnym momencie zobaczyłem budynek kościoła. Dziwny trochę, bo z daleka wyglądał na zniszczony. Skręciłem w boczna drogę, przy której stał. Słońce już zachodziło oświetlając ten zrujnowany budynek ciepłym światłem. Fotograficzna złota godzina. Budynek kościoła to tylko praktycznie ściany. W środku tylko pusto, ale coś jednak zostało - nieopisana siła. Chociaż to trochę bezczelne i nieprzystające, to pomyślałem, że może tak jest z moją formą biegową. Z zewnątrz kiepsko to wygląda, ale jeszcze coś w środku zostało.
Ruszyłem w dalsza podróż z myślą, że ja jednak naprawdę
miałem szczęście…
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |