2022-09-18
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| 45 Bieg Lechitów (czytano: 454 razy)
45 Bieg Lechitów przeszedł już do historii. W tym roku, po trzech latach przerwy pojawiłem się na starcie tej imprezy po raz trzeci.
Bardzo potrzebowałem startu na dystansie półmaratonu właśnie w połowie września. Miał to być sprawdzian formy przez ULTRATURem, który odbędzie się prawie równe 30 dni później. Wybór padł na Gniezno. Metę pod Wzgórzem Lecha mijałem dwukrotnie, dobrze wspominałem każdy z tych startów, więc wybór był oczywisty: stosunkowo blisko domu, dogodny termin, sentyment. Jadę!
Niedzielny poranek przywitał mnie niezbyt zachęcająco. 8 stopni na termometrze, dość mocny wiatr i niepewność tego, czy na głowę nie spadną litry deszczu nie wróżyły niczego dobrego. Mimo braku entuzjazmu w biurze zawodów zameldowałem się ok. 8:30, odebrałem pakiet (deska do krojenia i fikuśny nożyk do masła na pewno się przydadzą już dzisiaj ) i trzeba było się ogarnąć, wszak podstawione przez organizatora autobusy miejskie dowożące zawodników na linię startu, nie będą na mnie czekać w nieskończoność. W skansenie w Dziekanowicach byłem krótko po godzinie 10. Niska temperatura nie zachęcała do zdejmowania dresu. Rozgrzewkę zacząłem późno, bo ok. 10:20.
Przed samym startem standardowo większość z zawodników rytualnie oddaje się modłom w zamkniętych plastykowych kabinach, gdzie mogą usiąść i kontemplować… tych zaś w dniu dzisiejszym w okolicach startu, moim zdaniem, było zdecydowanie za mało. Kolejka chętnych ciągnęła się niemiłosiernie prawie do godziny 11:00, co musiało mocno stresować. Może następnym razem warto udostępnić 5 -6 Toi-toiów więcej?
Nie chcąc przegapić startu, oddałem swój podręczny bagaż z ciepłym dresem do mobilnego depozytu, który organizator zorganizował w autobusach, jakieś 6 minut przed startem i pognałem rozgrzany na linię startu. Fajny pomysł z tymi mobilkami, szczególnie w tak zimny i wietrzny dzień, jaki mieliśmy okazję mieć dzisiaj.
Na szczęście start odbył się punktualnie o 11:00. Ruszyliśmy w 21 kilometrową trasę. Założenia na ten bieg były bardzo zachowawcze. Trening, jaki wykonałem po półrocznej przerwie, spowodowanej wychodzeniem z „korony”, pozwalał optymistycznie marzyć o czasie w okolicach 1:35:00. Gdzieś z tyłu głowy miałem w pamięci te czasy, kiedy to biegało się grubo poniżej 1:30, postanowiłem więc spróbować powalczyć o coś więcej…
Pierwszych kilka kilometrów przebiegłem ze średnią nieco lepszą od 4:12/km przy stosunkowo dobrym tętnie. Wziąłem to za dobry prognostyk i leciałem dalej. Małą wtopę zaliczyłem na 10 kilometrze… po raz pierwszy na zawodach… rozwiązał mi się but(!!!). Straciłem ponad 15 sekund. Niestety błędy, nawet te najdrobniejsze kosztują. Nieco zdeprymowany głupio straconym czasem poleciałem dalej, minąłem dość nieprzyjemny podbieg, potem 12-13 kilometr i już wiedziałem, że walka o marzenia będzie wiele kosztować. Tempo zaczęło być bardzo nierówne, raz 4:13, następnie 4:23. Głowa dawała jeszcze radę i to w sumie dzięki niech udało się dotrwać do 20 kilometra z nadzieją na znacznie lepszy rezultat, niż ten początkowo planowany. Ostatni kilometr był strojony jakby specjalnie dla mnie. Mniej więcej 800 metrowy zbieg prawie aż do samej mety uratował mi życie. Puściłem nogi na tyle, na ile jeszcze mogłem, pokonałem te ostatnie 1000 metrów ze średnią 3:48 i zameldowałem się na mecie z czasem…. 1:30:06… No cóż…. Tym razem źle zawiązany but przechylił szalę ale z drugiej strony… kurde… to o cztery minuty pięćdziesiąt cztery sekundy lepiej, niż to, co chciałem dzisiaj uzyskać. Wróciłem po trzech latach do biegania w okolicach 1:30:00. Zadowolony odebrałem medal, wygrawerowałem czas i wracałem do domu z myślą, że jednak „coś niecoś potrafię” jeszcze pobiegać.
Do zobaczenia na kolejnych biegach! Może już w październiku?
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |