2022-04-05
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Salamandra Ultra Trail 50 km (czytano: 1296 razy)
PATRZ TAKŻE LINK: https://smakibiegania1.blogspot.com/2022/04/salamandra-ultra-trail-50-km.html
Salamandra Ultra Trail 50 km.
Kończąc Salamandrę nasunęła mi się pewna refleksja, gdy po pięknych słonecznych dwóch tygodniach postanowiłem wybrać się w góry na ultra. I oczywiście kolejny raz trafiłem na nader sprzyjające warunki pogodowe 😱😉. Błotnista maź w niższych partiach, mnóstwo śniegu w wyższych, a na domiar wszystkiego prószący śnieg, tudzież wiatr, o gęstej mgle w okolicach Czantorii nie wspominając – czy ja to wszystko przyciągam, ilekroć zapisuję się na górski bieg ?
Na Salamandrę wybrałem się z moim synem Piotrem. Oczywiście łatwo już przed startem można było wskazać, kto w tym biegu będzie biegł, a kto truchtał 😅. I tak się cieszę, że jak się później okazało, dotrzymywałem kroku synowi aż do pierwszego bufetu na około 13 kilometrze.
Biuro zawodów zlokalizowane zostało w Zamku w Dzięgielowie w gminie Goleszów. Fajna XV-wieczna renesansowa budowla, w której w obecnych czasach można wynająć pokoje, przy okazji pobytu w tej uroczej części Beskidów.
Ledwie weszliśmy do biura zawodów, a już spotkaliśmy sporo znajomych. Arka, który tym razem wcielił się w rolę fotografika (zdjęcie przed biegiem), Grzesia, którego nie widziałem od czasów Ultra Błatnia 24H, no i Agatę (zdjęcie po biegu) i Marcina z Warszawy (przy okazji pozdrawiam chorą Ewę), których miałem okazję poznać na Leśnej Dobie. Tym razem byli w towarzystwie mocnej ekipy z Mazowsza.
Oczywiście jak przed każdym startem mieliśmy krótką odprawę techniczną z organizatorem. Z tej odprawy zapamiętałem dwie informacje – złą i jeszcze „źlejszą” 😉. Pierwsza była taka, że z około 90 zawodników, którzy wystartowali na 100 km, na trasie pozostała niecała 30-stka. A druga, że jest bardzo mokro, bagnisto i ślisko, no i mamy uważać na jakąś „ślinówkę” czyli nawierzchnię, która czekała nas w końcowej części trasy. Dla mnie wystarczającym wyzwaniem było już dwukrotne pokonanie Czantorii, bo znając organizatora i poprzednią jego imprezę „Piekło Czantorii” wiedziałem, że żartów nie będzie.
Wreszcie moment startu, każdy chciał coś tam pobiec, a tu już na dzień dobry mnóstwo błota, powalone drzewa na trasie, no i wspinaczka w górę.
Słowem oczy trzeba było mieć dookoła głowy, no i uśmiechnąć się do fotografików, bo Magda, Arek i inni mistrzowie fotografii, żeby zrobić dobre ujęcia czekali na nas w różnych niespodziewanych miejscach.
Jak powiedział mi Piotr podczas biegu, pobawił się on trochę w statystyka i policzył, że na całej trasie czekało nas przeszło dwadzieścia solidnych podbiegów i to praktycznie od samego początku do samego końca. Co mnie zaskoczyło, to spora jak na bieg górski ilość asfaltu czy kostek. Tylko gdyby ktoś pomyślał, że miało to być jakimś ułatwieniem, to się sporo pomylił. Śnieg spowodował, że było to śliskie, niekiedy oblodzone, więc pomysł żeby rozwijać tam jakieś prędkości i nadrabiać stracony czas można było odłożyć do lamusa.
Jako wielki znawca tematu, muszę jednoznacznie stwierdzić, że organizator dołożył wszelkich starań, żeby trasa była profesjonalnie oznaczona – były gęsto rozmieszczone szajfki, były tabliczki kierunkowe, dobrze przygotowany ślad GPS. Słowem zgubić się nie można było, a wręcz nawet nie wypadało.
Starałem się dotrzymywać kroku synowi i nawet dobrze mi szło, póki nie dotarliśmy do pierwszego bufetu na 13 km. No bo proszę mi powiedzieć, jak ja mogłem ten punkt opuścić po minucie (jak Piotr) nie skosztowawszy pysznego kołocza z jabłkiem 😋, nie napiwszy się solidnej porcji kofoli i nie zamieniwszy paru słów z przemiłymi osobami go obsługującymi ? Bo też gdzie miałoby mi się śpieszyć – na medal nie liczyłem, a w perspektywie czekało mnie podejście na Czantorię version 1.
Błoto i glina powoli zaczęło ustępować, a w ich miejsce pojawił się śnieg i ten na ziemi i ten z nieba, a do tego wiatr. Piotrka już nie było widać, ale cały czas, przy mojej wybitnej orientacji w terenie, starałem się utrzymywać kontakt wzrokowy z zawodnikami lecącymi przede mną i za mną. I nagle to wszystko zniknęło. W okolicach szczytu ogarnęła nas tak gęsta mgła, że człowiek nie widział na kilka metrów. Na tym odcinku zacząłem patrzeć pod nogi i kierowałem się tam, gdzie było najwięcej wydeptanych stóp. Stopniowo się obniżając, mgła zaczęła ustępować, a ja minąłem schronisko i wyciąg na Soszowie z dużą liczbą narciarzy, którzy akurat nie narzekali na nagły atak zimy.
A potem znowu kilka razy góra-dół w śniegu i błocie i telefon od Piotrka, że dotarł już do drugiego bufetu zlokalizowanego w Ustroniu Polanie na 32 km. Ja miałem to uczynić 30 minut później i nie ukrywam, że wiązałem z tym bufetem duże nadzieje. Wszak miała tam na mnie czekać pyszna pomidorowa ze słynną „Panią od pomidorowej” Beatą, którą poznałem na Piekle Czantorii i Iwoną, moją nauczycielką nordica, a prywatnie żoną Arka (fotografika i biegacza). Niestety, ale Ich tam nie zastałem 😪. Podobno, jak mi wyjaśniły po biegu – nie mogły się na mnie doczekać. Jednak według niepotwierdzonych źródeł, po swoim dyżurze w bufecie, udały się na zamek w Dzięgielowie i tam odbyły sesję fotograficzną. Gdyby co, dysponuję dowodem w postaci zdjęcia 😉.
Pomidorowa niby pyszna, ale bez podania jej przez Beatę, zjadłem tylko … cztery porcje 😋😉, zagryzając kiełbasą i popijając colą.
Było to solidne podbudowanie przed czekającym mnie drugim podejściem na Czantorię, jeszcze bardziej wymagającym. Było naprawdę ciężko. I kolejny raz u szczytu czekała nas solidna porcja mgły.
Podobno po zaliczeniu Czantorii, miał nas czekać tylko zbieg, tak przynajmniej wskazywał mój zegarek. Podobno, bo czekał na nas jeszcze „Kamieniołom”. Ten kto wymyślił bieg przez to miejsce, na pewno został kilka razy w myślach wspomniany przez każdego z zawodników 😱. Było to kilka prawie pionowych ścianek składających się z wyślizganej gliny. Gdy pokonałem pierwszą z nich, myślałem, że to jakaś przypadkowa przeszkoda na trasie. Ale przy kolejnej, gdy szukałem miejsca, gdzie można wbić kijek i jakoś podciągnąć się w górę, wiedziałem że tu przypadku nie ma. Wreszcie wdrapaliśmy się na ostatnią górkę i naprawdę ja, jak i inni biegacze potrzebowaliśmy wziąć kilka głębokich oddechów, aby móc biec dalej. Ale czy kolejny odcinek można było pokonać biegiem ? Wtedy przypomniałem sobie słowa organizatora, który uczulał nas, żeby na tym ostatnim łagodnym zbiegu uważać, bo poruszać się będziemy po czymś co nazwał „ślinówką”. I nie pomylił się. Miałem wrażenie, jak gdyby te dwa nawierzchniowe byty : woda i glina funkcjonują tu zupełnie oddzielnie. Człowiek miał wrażenie, jak gdyby biegał sobie po plastelinie, która … puściła soki. Widząc spodenki i plecy niektórych zawodników doszedłem do wniosku, że dogłębnie poznali tę strukturę.
Na szczęście i ten odcinek udało mi się pokonać bez upadku, wpadłem na asfalt i … skręciłem dokładnie w przeciwnym kierunku do mety 😅. Bardzo szybko jednak jakaś dobra duszyczka wyprowadziła mnie z błędu i mogłem wbiec przez zamkową bramę do upragnionej mety. A tam już organizatorzy czekali na mnie z pięknym medalem, ale oczywiście czekał też Piotr i ciepły pobiegowy posiłek.
I jak zawsze, człowiek sobie w duszy powtarza - za jakie grzechy, i że był to już ostatni raz, i że starczy mi tego zimowego górskiego biegania 😅😉. Ale …. już na tydzień wybieram się do Porąbki na Leśnika i wierzę, że wreszcie będę miał okazję pobiegać w wiosennej aurze.
Wszystkim zawodnikom, którzy wystartowali w Salamandrze gratuluję odwagi w zmierzeniu się z tą trasą, tą aurą i swoimi słabościami 👏👏👏. Zaś organizatorom i wolontariuszom dziękuję za przygotowanie tej trudnej hardcorowej imprezy 👏👏👏. Tylko jakoś żal, że nie spotkałem żadnej … salamandry 😉.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |