2021-09-21
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Maraton wzdłuż Popradu (czytano: 1755 razy)
Tegoroczny Festiwal Biegowy, przeniesiony do Piwnicznej był moim drugim, tegorocznym festiwalem. Tym razem jednak nie wydeptywałem górskich ścieżek a zdecydowałem się na płaski, klasyczny dystans maratoński rozgrywany między Nowym Sączem a Piwniczną Zdrój. Razem z moją, powiększoną kilka miesięcy temu, Rodzinką przyjechaliśmy do urokliwej miejscowości w Beskidzie Sądeckim i zamieszkaliśmy nad samym brzegiem Popradu. Zachęcony ubiegłorocznym trzecim miejscem w Maratonie Czterech Latarni, na Helu, postanowiłem spróbować swoich sił w czołówce. Oczekując na start, przy amfiteatrze w Parku Strzeleckim założyłem, że rozpocznę w moim “idealnym”, maratońskim tempie 4:10/km i zobaczę co się wydarzy. Wiedziałem, że druga połowa dystansu jest trudniejsza i wiedzie cały czas lekko pod górę, z dużym wzniesieniem na 38 km. Bezchmurny poranek zwiastował też szybko rosnącą temperaturę. Ale wierzyłem w swoje dobre przygotowanie, po wiosennych problemach z “ostrogą piętową” pozostawał tylko lekki ból, który adrenalina tłumiła podczas biegu.
Wystartowałem nieco z tyłu stawki i pierwsze pół kilometra slalomem przedostawałem się do przodu by potem “dogonić” zakładane tempo. Kiedy to uczyniłem, okazało się że dwójka zawodników jest już daleko z przodu, ich tempo było zdecydowanie szybsze niż 4’/km. Ale okazało się również, że znajduję się w formującej się grupce podążającej za tamtą dwójką a potem, że zaczynam tą grupkę zostawiać. Niedobrze ! Powinienem nieco zwolnić bo taktycznie fatalnie to wyglądało.
Na szczęście za chwilę był nieoznaczony skręt w kierunku Rynku, który pobiegłem w przeciwną stronę (a biegnący za mną zawrócili mnie z błędnej drogi ;-) i znalazłem się w rzeczonej grupce, która na długi czas okazała się być trwałą. Zbiegając z Rynku w kierunku ścieżki rowerowej, wiodącej koło terenów zielonych, a potem po przebiegnięciu wąską kładką na szerokie ulice Nowego Sącza rozejrzałem się: obok mnie było trzech biegaczy, wszyscy tak samo ubrani w niebiesko-białe trykoty. Rozmawiali ze sobą. Wkrótce dołączył do nich jeden, a następnie kolejnych dwóch rowerzystów.
Okazało się, że wszyscy oni pochodzą z jednego, nowosądeckiego klubu i są jak najbardziej “u siebie”. Okazało się również, że założyli sobie tempo 4,/km. To było o całe 10” szybciej od moich założeń. Nigdy tak szybko nie biegłem maratonu. Czułem się dobrze ale to dopiero początek. Zwolnić, pozbawiając się tym samym szans na walkę o trzecie miejsce (pierwsze dwa wydawały się poza zasięgiem) czy uwierzyć w swoją formę i zaryzykować ? Wybrałem to drugie. Przez następne kilometry niewiele się działo. Biegliśmy wspólnie po zupełnie pustych, szerokich ulicach Nowego Sącza co jakiś czas wbiegając na most. Wydawało mi się, że jeden z biegaczy jest trochę słabszy od pozostałej dwójki ale może tylko mi się wydawało. Jadący obok kolarze dowcipkowali, wspominali inne biegi, zagadywali również do mnie. W końcu jeden z nich powiedział, że zaraz się odłączy (trasa właśnie opuszczała Nowy Sącz), wie, że któryś z nas będzie trzeci i ma nadzieję, że to nie będzie Marek (czyli ja ;-) Ale powiedział to w tak przyjazny sposób, że nawet się uśmiechnąłem. W Podrzeczu i na obrzeżach Starego Sącza, zostaliśmy, we czwórkę, sami, dystansu ubywało a ja wciąż czułem się świetnie. Tempo wciąż poniżej moich założeń, w przedziale 4:00-4:08. Jeden z kolegów zapytał: “Jaką masz życiówkę ?”, a ja “Biegnę szybciej niż na życiówkę”. “Może dziś jest TEN dzień ?”- odpowiedział. “Jak dobrze poprowadzicie”.
Nie było odpowiedzi. Był za to kolejny most, na którym tempo spadło do 4:13-4:15. To za wolno - pomyślałem i szarpnąłem aby utrzymać te moje 4:10 i nagle zostałem sam. Zbiegając z mostu minąłem punkt odżywczy i znak 20 km. Daleko na samodzielną eskapadę. Znów ryzykuję ale kto nie ryzykuje...i postanowiłem nie czekać tylko biec “swoje” 4:10 jak długo zdołam. Tak minąłem półmetek (w czasie 1:26:42, najlepszym podczas moich maratonów), a następnie skierowany na ścieżkę rowerową wzdłuż drogi z Nowego Sącza do Piwnicznej biegłem samotnie kilometr za kilometrem. Na punktach odżywczych (były co 2,5 km) słyszałem “Jesteś trzeci” i byłem z siebie naprawdę dumny :-) Wkrótce zaczęli mnie wyprzedzać biegacze rozgrywanego na tym samym odcinku półmaratonu, potem, na otwartej przestrzeni okazało się, że wiatr jednak nie wieje w plecy lecz wprost przeciwnie, słońce zaczęło coraz mocniej prażyć a nogi zaczynały odczuwać, że ścieżka powoli ale uparcie się wznosi. Biegło się jednak nieźle: 4:10; 4:12; 4:15. Wciąż trzeci ale to wciąż bardzo daleko...
Na trzydziestym pierwszym kilometrze poczułem, że biegnę wolniej i przeżywam kryzys. Nogi stały się cięższe a opór wiatru jakby większy. Wiedziałem, że lepiej nie będzie. Minąłem tabliczkę z napisem 31 z czasem 4:34/km a na zawrotce na kolejny wiadukt zauważyłem, że moi koledzy z ucieczki są już całkiem blisko. I wkrótce minęło mnie dwóch biegaczy w niebiesko-białych koszulkach (ten trzeci, który wydawał się słabszy przybiegł daleko za mną) a ja nie byłem w stanie dotrzymać im kroku. Pozostała mi satysfakcja, że byłem “na pudle” przez 11 km (szkoda, że nie było to ostatnie 11 km biegu ;-)
Moment, kiedy ktoś cię mija i nie możesz nic z tym zrobić jest podobny do momentu, kiedy upragniony balonik pacemakera zaczyna ci się oddalać po wielu kilometrach wspólnej “podróży”. Zwątpienie, które zwielokrotnia twoje zmęczenie. Ledwie 11 km robi się aż 11 km. Towarzyszą ci myśli “Co ja tutaj robię”, “Znów dałem d...”, “Może sobie już tutaj usiądę albo pójdę na przystanek i dojadę autobusem” wreszcie: “Jest mi wszystko jedno czy będę 200 czy 500 byle mnie jakoś schowali i dostarczyli do mety”. I ten moment jest bardzo ciężki nieważne czy biegniesz swój drugi czy trzydziesty maraton. Szukałem sprzyjających okoliczność i próbowałem się zebrać aby jakoś to zakończyć, w miarę szybko. Mijali mnie kolejni zawodnicy (nie wiedziałem czy z maratonu z połówki) kilometry się ciągnęły niemiłosiernie a słońce przypominało, że czapeczka została na komodzie. “Odhaczałem”: 35,36,37 km w granicach 4:30-4:40 aż do spodziewanego 38 km kiedy naprawdę spora stromizna była bezpiecznym “alibi”, żeby pokonać ją marszem (5:45/km). Zostały tylko trzy kilometry lecz wcale nie było łatwo: baseny, nasza kwatera, most na Popradzie, wreszcie miasteczko biegowe. Ale na nim jeszcze prawie kilometr “kręcenia się”. Ciężko. W końcu meta, zaciśnięta pięść i uśmiech finiszera. Patrzę na zegar i widzę 3h2’22” Sporo straciłem ale to przecież niezły czas, mój ósmy, a trasa łatwa nie była.
Zaryzykowałem, ryzyko się nie opłaciło, ale nie żałuję. Mogłem biec z nimi i “pęknąć” kilometr przed metą albo na finiszu, nawet z lepszym czasem. Ale co z tego. Nie żałuję ! Skończyło się szóstym miejscem w maratonie, nagrodą za drugie miejsce w kategorii i złotym medalem Masters (też w kategorii). Chyba wypada być zadowolonym ;-) A jak zobaczyłem na mecie Kubusia, w wózeczku, to pomyślałem, że tatuś ma teraz ważniejsze “priorytety” ;-)
PS Festiwal Biegowy był świetnie zorganizowaną, dynamiczną imprezą, której towarzyszyła wyjątkowy event folklorystyczny “Festiwal Lachów i Górali”. Miasteczko było świetnie zaopatrzone, pełne atrakcji kulinarnych, dobór biegów różnorodny a nagrody za poszczególne dystanse naprawdę niespotykane. W tym pięknym, przyjaznym miejscu na pewno warto się pojawić nie tylko jeden raz ;-)
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu paulo (2021-09-21,13:29): Oczywiście, ze Kubuś ważniejszy niż ten maraton i wszystkie inne :) Gratuluję wyniku, zapewne w pięknej scenerii, no i Syna :) Marco7776 (2021-09-22,18:11): Bardzo Dziękuję Pawle (podwójnie) :-)
|