2020-01-20
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Wyzwanie 12 miesięcy/12 krajów/12 maratonów (czytano: 2425 razy)
Biegam już kilkanaście lat, ale nigdy nie przykładałem większej uwagi do specjalnego przygotowania się do zawodów. Raczej jestem wyznawcą teorii, że różne formy ruchu utrzymują kondycję i są dobrą bazą do startu w zawodach, szczególnie tych na dystansach od półmaratonu w dół. Po kilku słabszych latach kiedy przebiegałem bardzo mało kilometrów i sporadycznie brałem udział w zawodach, coś ruszyło w 2018 roku. W końcu po 9 latach wymazałem z listy rekordy na 5km, 10km i 15km. Pod koniec tamtego roku przyszedł mi do głowy pomysł...dziwny i szalony...przebiec w 2019 roku 12 maratonów i żeby było trudniej...każdy przebiec w innym kraju.
Samo planowanie było chyba najfajniejszym etapem całego przedsięwzięcia. Bardzo szybko przyszły pierwsze problemy. A to zmiana pierwotnie ogłaszanego terminu maratonu w Utrechcie, a to potrzeba zdobycia specjalistycznego zaświadczenia lekarza medycyny sportowej do startu na Sycylii. Ale największym okazał się start całego planu w styczniu.
Gdy siedziałem już w samolocie mającym za chwilę odlecieć z Katowic do Katanii, okazało się, że Etna postanowiła pokrzyżować moje plany i wydaliła z siebie trochę gazu i dymu powodując zamieszanie w przestrzeni powietrznej nad Sycylią. Lot został przełożony na kolejny dzień, ale o nowej planowanej godzinie startu powinienem już dobiegać do mety w malowniczo położonej miejscowości Ragusa. Pierwszy punkt planu nie wypalił i jak się domyślacie było to nieco frustrujące, ale nie poddałem się. Zacząłem kombinować z harmonogramem, aby w którymś miesiącu wcisnąć dwa starty.
Pierwszym przebiegniętym maratonem okazał się więc ten lutowy w Tel Awiwie, gdzie wbrew niezbyt wysokim oczekiwaniom udało się pokonać granicę 4 godzin. Byłem zadowolony bo po niezbyt dobrze przepracowanej zimie nie wiedziałem czego się spodziewać. Gorzej było na Cyprze w połowie marca. Trasa w Pafos dosyć jednostajna i w pewnym sensie nudna. Niestety przyplątało się przeziębienie i już na 10km miałem dość. Postanowiłem jednak dobiec do mety bez większego uszczerbku na zdrowiu i skończyło się najgorszym wynikiem w roku powyżej 4:24.
Do poziomu z Tel Awiwu wróciłem 3 tygodnie później w stolicy Słowacji, Bratysławie. Znowu udało się pokonać granicę 4 godzin, a kwiecień był właśnie tym miesiącem, w którym w kalendarzu znalazły się dwa maratońskie starty. Pierwotnie polskim maratonem w moim planie miał być wrześniowy Wrocław, po koniecznych korektach padło jednak na Kraków. Ten "rezerwowy" start okazał się jednak ostatecznie najszybszym w całym roku. Czas około 3:43 zawdzięczam głównie chłodnej i deszczowej pogodzie, którą uwielbiam. Tak miło nie było 3 tygodnie później w Rydze, temperatura mnie pokonała. Planując start na Łotwie nie spodziewałem się raczej finiszu przy 25 stopniach, liczyłem raczej na typową skandynawską pogodę. W Sztokholmie może też nie było typowo skandynawsko, ale znośnie. Pierwszy raz brałem udział w biegu z ponad 10 tysiącami biegaczy. Atmosfera bardzo fajna i ten finisz na Stadionie Olimpijskim...jak każdy finisz na stadionie, robi wrażenie.
Zdecydowanie najcięższa trasa była na Maratonie Walijskim w małej miejscowości Tenby. Juz na pierwszych kilometrach okrutny podbieg, na którym większość biegaczy już wchodziła zamiast wbiegać. Potem sporo karkołomnych zbiegów i trudnych podbiegów, ale statecznie bardzo pozytywne wrażenia. Po sierpniowych wakacjach przyszedł czas na fiński maraton w Tampere...nieco z marszu. Podobnie jak we wrześniu w Ostrawie na trasie maratonu mniej niż 200 biegaczy. Momentami nie widziałem nikogo przed sobą i nikogo za sobą, można było się zastanawiać czy nie pomyliłem trasy gdyby nie to, że polegała na pokonywaniu kilka razy tej samej pętli.
Miesiąc pomiędzy Ostrawą, a październikowym maratonem w Lizbonie wykorzystałem na starty w dwóch półmaratonach...w nadziei na rozprawienie się z 10-letnim już rekordem na tym dystansie. Idealna pogoda pomogła w tym już w Katowicach, najlepszy wynik udało się poprawić o ponad 5 minut doprowadzając go do poziomu 1:36:47. Tydzień później w Krakowie było ponad 2 minuty wolniej, ale to i tak wciąż dużo lepiej niż poprzedni najlepszy wynik. Bieg ten wykorzystałem raczej do sprawdzenia jak długo jestem w stanie utrzymać się za pacemakaerem prowadzącym bieg na 1:30. Po 4km uznałem, że dłuższe trzymanie się tego tempa nie ma sensu bo czułem, że szybko pęknę, wróciłem więc do swojego biegania. Tym bardziej, że tydzień później czekała mnie Lizbona i kolejne 42,195km.
Pociągi na start oddalony o około 40km w Cascais odjeżdżały bardzo wcześnie więc szczególnie dobrze się nie wyspałem. W drodze poznałem nieco starszego Włocha, kóry po pokonaniu raka kilka lat temu, również biegł już 10.maraton tego roku. Dla mnie był to drugi najszybszy bieg w sezonie z czasem około 3:47. Do końca planu pozostały już tylko Ateny i Walencja. Trasy jakże odmienne, grecka legenda ze startem w Maratonie przez długi czas ciągnie się stopniowo do góry by ostatnie 10km zbiegać do Stadionu Olimpijskiego z 1896 roku. Natomiast Walencja to idealne miejsce na bicie rekordów, zresztą w równolegle rozgrywanym biegu na 10km padł nawet rekord świata. Mi nie było to dane choć pewnie gdyby nie problemy żołądkowe i kilka przymusowych kilkominutowych postojów mogło być blisko. Na nowy rekord na maratońskim dystansie przyjdzie więc poczekać do 2021 roku, ale złamanie 3:35 jest jak najbardziej w zasięgu.
2020 to bowiem dla mnie rok półmaratonów, chcę ich przebiec 20, a dodatkowy cel to złamanie magicznej granicy 1:30. Zobaczymy czy się uda.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu emka64 (2020-01-26,18:12): Trzymam kciuki. I zdrowia życzę. Witek84 (2020-01-26,21:49): Wypada tylko przyklasnąć takiej idei! Gratuluję wytrwałości i samozaparcia,tym bardziej po początkowych małych komplikacjach. Jak dla mnie świetne połączenie - turystka oraz sport:D Życzę kolejnych takich "projektów"! paulo (2020-01-27,09:23): Przygoda, wypoczynek i hard-core, to super połączenie wolnego czasu. Piękne!
|