2019-10-31
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Trudne sprawy (biegowe) (czytano: 2000 razy)
Biegam od jedenastu lat. Różnie bywało, zdarzył się niemal rok przerwy, zdarzyły się miesiące z ogromnym jak na mnie przebiegiem. Ale refleksja związana z bieganiem od zawsze jest jedna – uwielbiam to. :) Niestety trudna to relacja, nie zawsze taka, jakiej by się chciało.
Konkretnie pod poznański maraton przygotowywałem się parę miesięcy, i przygotowania szły całkiem nieźle. Biegałem sporo, wypoczywałem dużo, zdrowie dopisywało. Ostatnie tygodnie były nieco trudniejsze, jak zawsze na początku roku akademickiego, do tego w weekend maratoński wypadła mi konferencja, ale mimo to jakoś się udało wszystko zgrać i w niedzielę z ponad sześcioma tysiącami biegaczy stanąłem na starcie.
Plan od lipca był prosty: 3:30. Ewentualnie życiówka. Tradycyjnie nie trenowałem według żadnego profesjonalnego planu, tylko według swoich doświadczeń, przemyśleń i samopoczucia. Parę startów kontrolnych, parę startów towarzyskich. O dziwo brak przeziębienia – dotąd zwykle coś takiego mi w przygotowaniach przeszkadzało. Wszystko wyglądało nieźle.
Wystartowaliśmy o 9:00. Trasa znana, dość prosta i szybka. Pierwsze kilometry mijały niepostrzeżenie, obserwowałem otoczenie, wyszukiwałem znajomych sylwetek wśród biegnących i kibicujących, cieszyłem się przyjazną pogodą, zastanawiałem się, czy faktycznie biegam aż tak dziwnie, jak to skomentowała dwójka wyprzedzanych biegaczy... I leciałem.
Z początku drugiej połowy zapamiętałem swoje zdziwienie, że kilometry mijają podejrzanie szybko. Tempo kontrolowałem całkiem poprawnie (spóźniwszy się na start (kolejka w toalecie) nie miałem szans na dopchanie się do zajęcy), więc musiało być po prostu fajnie. Tak maratońsko. ;)
Od kilometra 28. zaczęły się drobne problemy. Pogoda zrobiła się nieco zbyt ładna jak na takiego nocnego biegacza jak ja, więc słońce trochę mnie trapiło. Ale nie chciałem się poddać. Na 34. kilometrze dogoniłem znajomego z Nowego Tomyśla, który narzekał na warunki. Niedługo później sam musiałem przejść do marszu. Pierwszy raz tego dnia – mój nowy osobisty rekord (35km ciągłego biegu).
Kolejne sześć kilometrów marszobiegłem, mijając po drodze kolejnego znajomego, tym razem z BnO, ale teraz będąc wyprzedzanym, a nie wyprzedzającym, chwilę pogadaliśmy o jesiennych planach startowych. Poza tym niewiele pamiętam z tego odcinka, ani trasy, ani kibiców, ani nawet zakrętów czy podbiegów na trasie, które przecież były. Byłem całkowicie pogrążony w swych (chyba niekoniecznie pozytywnych) myślach. Na 41. kilometrze wyliczyłem, że, by się zmieścić w 3:35, muszę ostatni kilometr pokonać szybciej niż poprzednie, więc zmobilizowałem się i przebiegłem całą resztę, na czerwonym dywanie przed metą doganiając tego drugiego kolegę. Czas na mecie 3:34.45.
I teraz co z tą relacją ja-bieganie? Poświęca się miesiące treningów, dopasowuje się czas wolny i grafiki do biegania, biega się czasem po nocy, trenuje się na urlopie gdzieś na słowackiej prowincji wśród zajęcy (tych prawdziwych: Lepus timidus) – i na koniec co? Nie to, co było celem. Czy było warto?
Cztery lata temu po poznańskim maratonie byłem mocno zawiedziony. Wtedy padłem po 39. kilometrze, i do planu zabrakły dwie minuty i 24 sekundy, czyli niemal dwa razy mniej niż teraz. Tym razem odczucia mam zupełnie inne. Już na mecie, mimo tej straty i lekkiego żalu, cieszyłem się biegiem, cieszyłem się metą, współobecnością tysięcy innych ludzi z tą samą pasją. Choć czas mija, euforia pomaratońska zniknęła i na spokojnie mogę ocenić, co i czemu było nie tak, to nadal uznaję start za pozytywny. I się nie mogę doczekać kolejnych maratonów, w przyszłym roku pewnie Opole lub Łódź wiosną i Rzeszów (lub Poznań?) jesienią. Nie tylko dla czasu, wyniku, tempa. Głównie dla tej pobiegowej radości, której nawet negatywne komentarze współbiegaczy nie do końca szkodzą. ;) Dla żywych endorfin. To właśnie to uwielbiam.
I tak było przez cały, bogaty w starty sezon. I choć nie udało się ani jednej życiówki pobić, choć bywało blisko (nawet na dwie sekundy), to zawsze było smerfastycznie. I osiągnąłem coś, czego nie było wcześniej – na kilka startów pojechałem ze znajomymi. A poza tym to każdy trening był przyjemnością. Rok 2019 już teraz jest przeintensywny treningowo, o dużym kilometrażu, a jeszcze przecież dwa miesiące. Biegi w przełajach, w okolicach Rusałki, Moraska i Suchego Lasu teraz, a wcześniej nad Wartą, były każdorazowo świetnym oderwaniem się od codzienności połączonym z eksploracją nowych terenów. Po prostu było super.
Więc odpowiedź brzmi: warto. Biegać dla siebie czy dla startów. Zdecydowanie. I zawsze, o ile zdrowie pozwala.
Pomijając planowane maratony i kilka krótszych startów uliczno-przełajowych (może w końcu i Warta Challenge w lutym), w roku 2020 postanowiłem podjąć nowe wyzwanie: PMnO – Puchar Maratonów na Orientację. Czas spróbować, myślę, że do tego dojrzałem. Trzeba ukończyć minimum siedem startów na 50km. Jak dotąd nie ukończyłem żadnego, mimo kilku prób, i to tym bardziej mnie motywuje... TP25 to już niemal żadne wyzwanie, zdarza mi się nawet nawigować bezbłędnie i zaliczyć podium (rzadko, ale jednak), więc trzeba podnieść poprzeczkę i znów pokonać swoje słabości. Mam nadzieję, że będzie ciekawie – i oby udanie. :)
Jest dodatkowy plus BnO - tam nikt nie będzie komentował mojej dziwnej techniki biegu. ;)
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu paulo (2019-11-01,08:15): Pięknie napisałeś o swoim bieganiu. Czuję dokładnie to samo:) Warto biegać dla żywych endorfin i te przeżycia, które ciągną się za nami tygodniami :) BornToRun (2019-11-04,15:51): Nazwe to "ułomnością" dłuższych biegów. W starcie docelowym wiele rzeczy może pójść nie tak, pogoda, dyspozycja dnia, choroba, itd. W takim wypadku 10 km można powtórzyć, czy to tydzień, czy miesiąc później. Przy maratonie nie ma już tak kolorowo :)
Ale tak jak piszesz są na szczęście inne motywatory niż sam wynik na mecie. Pozdrawiam :) Ryszard N. (2019-11-05,02:17): Zwróciło moja uwagą zdjęcie które autor używa jako swój avatar. Ciekawy jestem jak mu się udało je zdobyć. insetto (2019-11-05,10:13): @paolo - myślę, że więcej biegaczy z takim nastawieniem jest, i to jest fajne w tym środowisku. :)
@BornToRun - fakt, w maratonie dyspozycja dnia i ogólne warunki są kluczowe, czyli de facto można powiedzieć, że do dobrego wyniku trzeba mieć (też) trochę szczęścia. Ale do cieszenia się biegiem itp. wystarczy po prostu być. :)
@Ryszard N. - moje zagapienie, już poprawione.
Pozdrawiam!
|