2018-03-24
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| 2 Setka Komandosa - relacja (czytano: 1297 razy)
PATRZ TAKŻE LINK: http://katowice.tvp.pl/36429661/po-raz-drugi-w-lublincu-odbyl-sie-bieg-setka-komandosa
Mój pierwszy ultramaraton - "2 Setka Komandosa" zaliczony. Czas 13h 28min, miejsce 41/202. Było to najtrudniejsze wyzwanie jakie sobie do tej pory wyznaczyłem. Bieg na ponad 100 km rozgrywany na Szlaku Maratonu Komandosa (po niewielkich modyfikacjach). Do pokonania 5 pętli, każda po 20 km z hakiem, z tym że pierwszą pętlę biegnie się w mundurze, butach wojskowych i z plecakiem 10 kg. Krótko mówiąc było... miło, lekko, łatwo i przyjemnie :) . Miło dlatego, że to wspaniałe uczucie stanąć na starcie wśród ponad 200 ludzi którzy podobnie jak ja kochają bieganie. Lekko, bo po 20 km można było zdjąć plecak, lub wyjąć z niego dodatkowe obciążenie. Łatwo było na końcówce, czyli ostatnie 60 km, gdyż można było przebiec lub przejść w dowolnym stroju i obuwiu. Natomiast przyjemnie było cały czas, bo przecież bieganie po lesie jest przyjemne bez względu na pogodę :) . Zapraszam do przeczytania mojej relacji z tego wydarzenia.
Piątek 16.03.2018 godz 18:00. Na co ja się porywam, w co ja się pakuję – zastanawiam się wkładając swoje ciuchy i jedzenie do samochodu. Wiatr, śnieg i mróz w tym momencie jest taki, że nawet pies sąsiadki nie chce wyjść przed dom, a ja mam w planie za równe 4 godziny stanąć na starcie niezwykłego ultramaratonu w Lublińcu. Jest minus 5, a w nocy może być nawet minus 10 stopni. Nie spodziewałem się takiego załamania pogody, jednak rezygnacja nie wchodzi w grę. Gdybym teraz zwątpił to nie mógłbym spojrzeć w oczy moim znajomym biegaczom, a zwłaszcza sobie. Mentalnie przygotowywałem się do tego biegu przez ponad rok, a ostatnie 3 miesiące ciężko trenowałem pokonując swoje największe słabości i przełamując kolejne bariery. Fizycznie i psychicznie czułem, że jestem gotowy, ale czy poradzę sobie z pogodą? Nie ma co się zastanawiać, trzeba spróbować. Limit czasu 20 godzin, trasa przeważnie leśna. Jeden punkt odżywczy - przepak na linii start-meta gdzie można uzupełnić sobie zapasy płynów, jedzenia i przebrać się.
Gdy zaczynałem przygotowania na początku roku ktoś mnie spytał; "Tomek po co ci to? Naprawdę chcesz ryzykować zdrowie, a nawet życie dla jakiegoś wyzwania? Przeciążysz organizm, złapiesz kontuzję i będziesz kilka tygodni lub miesięcy się rehabilitował... Dobrze biegasz dyszki, mógłbyś w końcu w tym sezonie złamać te 40 minut, a ten ultramaraton ci w tym na pewno nie pomoże, zamulisz się tymi długimi wybieganiami... itd. Odpowiedziałem; tak, zdaję sobie sprawę z ryzyka, ale takie wyzwania kształtują charakter, i o to mi chodzi. Nie wiem co mnie jeszcze w życiu czeka, ale wiem że lepiej być twardym niż miękkim.
Godz 19:00 Jestem w połowie drogi, dzwoni Żona; "Tomek, a weź sprawdź w internecie, czy nie odwołali czasem tego biegu, no bo w taką pogodę to tam chyba prawie nikt nie przyjedzie". Śmiejąc się odpowiadam; Ania, na biegi w Lublińcu przyjeżdżają zawodowi żołnierze, komandosi, strażacy- tacy ludzie nie przejmują się pogodą. - "Ale Ty nie jesteś żadnym z nich" - Nie, ale jestem biegaczem i dam sobie radę, śpij spokojnie...
Godz 22:00 ustawiamy się na starcie. Ja z racji tego, że do tej pory nie biegałem żadnych biegów ultra ustawiam się w końcówce stawki jak przystało na żółtodzioba. Trzeba znać swoje miejsce w szeregu :) Ruszamy, część osób zaczyna od marszu, ja zaplanowałem biec więc błyskawicznie (jakoś po godzinie) znajduję się gdzieś w środku stawki. Obsługa trasy zmniejszona do niezbędnego minimum, ale trasa dobrze oznaczona. Na drzewach co jakiś czas widać migające czerwone lampki rowerowe. Kolejne pętle biegnie się po wydeptanych w śniegu śladach, więc nie było problemu. Problem był natomiast z piciem. Na przepaku można było sobie napełniać bidony gorącą herbatą, ale tylko do połowy pętli była ona w miarę ciepła (przy założeniu, że się biegło w średnim tempie 7"/km), natomiast na ostatnich 6 km to już był szejk lodowy. Przez parę kilometrów biegłem i rozmawiałem z nowo poznanym kolegą, ale potem się rozłączyliśmy. Resztę trasy biegłem sam i choć na treningach lubiłem biegać w towarzystwie to teraz wolałem być sam bo dzięki temu mogłem się dobrze wsłuchać w swój organizm i szybko reagować na drobne kryzysy. Pierwsze okrążenie kończę w 2h 30". To taki sam międzyczas jak miałem 4 miesiące temu na Maratonie Komandosa. Nasuwa się pytanie czy nie za szybko? Nie, nie jest, jest ok, czuję się świetnie. Zdejmuję plecak, sędzia sprawdza, czy jego waga się zgadza i zostaję dopuszczony do kontynuowania dalej biegu. Gdyby teraz okazało się że było by mniej niż 10 kg zostałbym zdyskwalifikowany, no chyba że zdecydował bym się zrobić jeszcze jedną pętlę z tym samym plecakiem :D . Na miejscu wypijam ok pół litra herbaty, uzupełniam bidon, biorę 2-3 bułki z dżemem i miodem, spryskuję nogi, kark, głowę i wątrobę Lavylem (to taki produkt z medycyny bioinformacyjnej - jakby kogoś interesowały szczegóły to proszę pisać na priv) i ruszam dalej. Taką procedurę powtarzam na każdym przepaku.
Druga pętla. Zaczynam od jedzenia bułek, ale jedną za każdym razem zostawiałem na końcówkę pętli. Moja chusta buff jest tak pozamarzana, że zakładając ją na twarz w momentach gdy wieje wiatr zastanawiam się czy się ona zaraz nie połamie :D . Biegnę sam, nie widzę nikogo przed sobą, od czasu do czasu tylko się kogoś ominie, albo ktoś mnie. Na moim 38 km dubluje mnie Artur Pelo. Ten to ma tempo, próbuję choć na kilka minut posiedzieć mu na ogonie, ale to bez sensu. Tuptam więc sobie swoim tempem i delektuję się tym co czuję i co jest wokół mnie. Jest to taka medytacja w ruchu. Przestajesz myśleć o tym co na co dzień masz na głowie. Wczuwasz się w to co jest tu i teraz i jesteś obserwatorem. Czerpiesz energię z otoczenia. Zaskoczeniem dla mnie było to, że nie potrzebowałem w ogóle słuchać muzyki. Miałem ze sobą odtwarzacz MP-3 z różnego rodzaju utworami, ale absolutnie nie czułem potrzeby by go używać, więc po dwóch pętlach zostawiłem go na przepaku jako zbędny balast.
Po przeszło 40 km zgodnie z regulaminem przebieram się w sportowe ciuchy i buty. Mundur jest cały mokry i nie wyobrażam sobie, żeby w takich mokrych ubraniach biec, a przecież jest ryzyko, że może się stać tak, że będę zmuszony iść jeśli z jakiegoś powodu nie byłbym w stanie biec. Wtedy raczej nie wspominałbym tej imprezy miło. Śnieg jest już nieźle udeptany i zaczyna się robić bardzo ślisko. Co chwilę się ślizgam tak, że o mało co nie zaliczam gleby. Gdybym wiedział, że tak będzie to w od tej 3 pętli gdzie można mieć dowolne obuwie założył bym sobie łyżwy, lub chociaż buty z kolcami. Po zawodach dowiedziałem się, że prawie każdy zaliczył po kilka wywrotek, ja natomiast tylko raz na 60 km, ale dlatego że bardzo uważałem. W połowie lutego w trakcie treningu upadając na śliskim chodniku wykręciło mi tak lewą rękę, że jeszcze do teraz boli i nie jest w pełni sprawna. Bałem się, że jeśli teraz wyrżnął bym w podobny sposób to mógłbym bardzo pogłębić ten uraz. Byłem bardzo uważny, ale też niestety spięty. Pewnie od takich reakcji wzięła się nazwa "boidupa", bo od 50 km zaczynają boleć mnie pośladki. Pod koniec trzeciej pętli zaczyna się robić jasno. Super :) .Jednakże obniża mi się tolerancja na zimno. Palce kostnieją jeśli choć na moment zdejmę rękawiczki, mam na szyji dwie chusty buff - jadna jako szalik, a druga do zakrywania twarzy od czasu do czasu. Korpus raczej ok, ale w nogi trochę czuć. Pod koniec trzeciej pętli dubluję osoby z końca stawki. Czuję się bardzo dumny z siebie, jednak po chwili chowam tą dumę głęboko do kieszeni bo właśnie wyprzedza mnie jakaś dziewczyna :D .
Czwarta pętla. Ubieram na wierzch dodatkową kurtkę – wiatrówkę. Jest już całkiem jasno. Od początku czwartej pętli doświadczam coś nowego, coś czego nie widziałem jeszcze na żadnych innych zawodach, mianowicie to, że ludzie którzy mnie mijali, lub których ja mijałem życzyli mi powodzenia. Spodobało mi się to i sam zacząłem tak robić. Mówi się, że wszystko co czynimy innym wraca prędzej czy później do nas podwójnie, a nawet potrójnie. Skutek jest taki, że zaczynam dostawać nowych sił, bieg staje się niezwykle lekki, a przecież mam już ponad 60 km za sobą. Teoretycznie powinienem być konkretnie zajechany, a w rzeczywistości to właściwie teraz zaczynam się rozkręcać.
Ostatni przepak. Wiem, że mogę być już trochę odwodniony, więc piję na sali dużo hebaty, wody i soku. Oczywiście napełniam też bidon i w drogę. Jem bułkę, piszę sms do Żony, że zaczynam ostatnie kółko i jazda. Jest wspaniale... Po chwili zerkam na zegarek. Do mety zostało 15 km. Jeszcze przed zawodami mój przyjaciel Marek zadeklarował się, że przyjedzie po mnie ze swoją żoną Agnieszką i zabiorą mnie i mój samochód do domu. Zgodnie z planem miałem teraz po nich dzwonić, ale widzę, że nie ma takiej potrzeby. Prawie nic mnie nie boli, skurczy nie mam, czuję się świetnie, mam wrażenie jakbym medal za ukończenie miał już na szyi. Nic mi już nie przeszkodzi, nic nie zatrzyma. Jedyne ryzyko to takie, że się na lodzie wywrócę i złamię nogę – tylko to mogło by pokrzyżować moje marzenie o ukończeniu tego biegu. Sił na pewno mi nie zabraknie bo dzięki temu, że rozsądnie i zgodnie z własną intuicją ustalałem tempo to mam teraz ogromny zapas mocy. Wchodzę w inny wymiar biegania. Pełna koncentracja i gaz... Co chwilę wyprzedzam lub dubluję innych ludzi. Na tym okrążeniu wyprzedziły mnie tylko dwie osoby. Wykręciłem też najlepsze tempa, co widać na wykresie z Endomondo. Do mety zostały 3 km i ups, czuję że właśnie odkleja mi się paznokieć w lewej stopie, trochę boli. Zwalniam tempo, już nie muszę się ścigać. Nie widzę nikogo przed ani za sobą. Teraz liczy się tylko to żeby utrzymać pozycję. Po cichu liczę na to że załapię sie do pierwszej trzydziestki mężczyzn. Fajnie by było, bo dostałbym wtedy oprócz medalu dodatkowe trofeum. Wkraczam na metę, Organizatorzy mi gratulują, jest pięknie. Jestem 41 open, a wsród mężczyzn 37. Moje marzenie o ukończeniu tego wyzwania właśnie się zrealizowało i to z nawiązką. Marzenie o ekstra statuetce przekładam na przyszły rok, gdyż od tej pory jeśli zdrowie pozwoli mam zamiar podobnie jak Maraton Komandosa i Bieg Nyski zaliczać ten bieg co roku.
Wchodzę na salę, dużo piję, ale nic nie jem bo wiem,że po jedzeniu mógłbym się zrobić się śpiący, a przecież mam jeszcze ponad dwie godziny jazdy do Nysy. Chwilę odpoczywam, zdejmuję przemoknięte do suchej nitki ubrania, spryskuję całe ciało Lavylem. Ładuję rzeczy do samochodu i w drogę. W czasie jazdy jak samochód w środku się nagrzał zrobiło mi się tak przyjemnie, nareszcie ciepło, co za komfort. Miłe to było, lecz zdradliwe, bo zacząłem być śpiący. Od razu się porozpinałem, włączyłem zimny nawiew i bezpiecznie wróciłem do domu.
Na zakończenie pragnę podziękować wszystkim przyjaciołom i znajomym za wsparcie w trakcie przygotowań i w dniu startu. Szczególnie osobom z którymi biegałem na treningach. Bez Was było by mi trudniej dopiąć swego. Oczywiście dziękuję bardzo też Organizatorom, a więc ludziom z Wojskowego Klubu Biegacza "Meta" Lubliniec oraz z Jednostki Wojskowej Komandosów za wasz trud i poświęcenie dla nas. Dziękuję, pozdrawiam i do zobaczenia na biegowych szlakach.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu paulo (2018-03-27,09:13): Piękny wyczyn! Na miarę Wielkiego Komandosa. Gratuluję.
|