2017-12-05
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Maratończyk zwany Kurką (czytano: 1739 razy)
W lesie można spotkać różne stwory.
Jest połowa sierpnia 2011 roku. Do startu „A" w sezonie – maratonu w Amsterdamie zostały mi 2 miesiące . Prywatny obóz treningowy urządziłem sobie na Suwalszczyźnie, w okolicach Żytkiejm. Trenuję głównie na szutrowych drogach w Puszczy Goeringa, zwanej obecnie Romincką. Prawdziwa puszcza a nie lasek, typu kabacki czy bielański.
Teren jest lekko pofałdowany. Wystarczająco, żeby mieć czyste sumienie i nie na tyle, żeby sponiewierał.
Zaczynam właśnie kolejny podbieg, gdy z naprzeciwka pojawia się rowerzysta. W okolicy drzew dużo, ale ludzi niewielu. Jedzie z górki, wiec szybko.
Na mój widok przyhamował, aż zachrzęściło żwirem.
„Dla zdrowia tak biegamy czy jakieś maratoniki?" – zapytał.
Aha, chce pogadać. Stopując Garmina szybko go otaksowałem. Sponiewierany rower składak marki Romet Wigry. Gdzieniegdzie widać jeszcze oryginalny błękitny lakier. Konstrukcja tu i ówdzie wzmocniona drutem. Bez ostentacji, ale i bez zbędnej oszczędności. Wyraźnie właścicielowi nie zależy na minimalnej wadze pojazdu.
Sam właściciel niewysoki blondyn w trudnym do określenia wieku. Tak mniej więcej między 20 a 50.
Spodnie długie choć upał, w pasie przewiązane sznurkiem. Sznurek zawiązany skomplikowanym węzłem. Wygląda jak długie zdanie z przcinkami w supełkowym piśmie Inków. Mocno sfatygowane buty sportowe. Jednym słowem – miejscowy.
No cóż, bracie..... Chcesz pogadać, to chwilę pogadamy.
- No tak, trochę trenuję (ładne mi trochę, grzeję ponad 100k/tygodniowo na trudnym terenie), przed zawodami.
- Aha, a gdzie te zawody, gdzieś w okolicy?
(tu Cię mam, zaraz zaczniesz przewracać oczami z podziwu - pomyślałem)
- Nie, jadę w październiku do Amsterdamu na maraton -wycedziłem i patrzę, czy przysiadł z wrażenia
- Taaa? Jak też kiedyś biegałem maratony.
Popatrzyłem na delikwenta. Rozchełstana koszula zawiązana na podwójny supeł (co on chce powiedzieć tymi supłami?). Klatka wypukła, typ żylasty, zero tłuszczu, ale gdzie tu miejscowemu do maratonów. Zaraz go zweryfikuję i zagnę. Pewno nawet nie wie, jak długi jest maraton.
- Tak? Biegałeś? A gdzie?
- A byłem w Dreźnie, byłem w Splicie. Kilka razy na wyspie Uznam. Tam też mają maraton. Kilka razy nawet wygrałem. Biegałem w Wilnie, Tallinie i tak dalej. Wszystkich miejsc nie
pamiętam.
No żesz qrva!! Widzę, że fantazjuje... Ale trochę mnie zaintrygował. Stosuję kolejny filtr weryfikacji:
- A w Polsce biegałeś?
- Jasne, nawet wygrałem Maraton Podlaski. Byłem też w Dębnie i w Warszawie. W Warszawie w 2005-tym wygrałem kategorię
Co jest, jakieś jaja! No ale facet słyszał o Dębnie, czyli coś kuma w temacie. Ostateczna weryfikacja:
- No, a jaką masz życiówkę? (cwaniaczku! – tego nie powiedziałem, ale pomyślałem)
- Dokładnie, to nie wiem (aaaaa, tu cię mam – jak można nie znać swojej życiówki!!! Ściema, ściema – od razu wiedziałem!!).
Chyba coś około 2:30, ale ja nigdy szybko nie biegałem, bo trenowałem wiosna/zima na śniegu. Ale za to mam kilkadziesiąt maratonów poniżej 2:40.
Znowu zachrzęściło żwirem. Tym razem, to moja szczęka opadła wprost w koleinę.
- Jak ty się nazywasz?
- Sławek, ale mnie tu znają jako „Kurka" bo najlepiej zbieram kurki w okolicy.
- A nazwisko?
- Sztejter
Chwilę jeszcze porozmawialiśmy. Opowiedział o swoich kontuzjach i o tym, jak tu się świetnie trenuje siłę, w 30-sto centymetrowym śniegu.
Napiłem się wody ze strumienia i ostatnie 8 kilometrów z 25-cio kilometrowego treningu przeleciałem w strefie T.
Prysznic, śniadanie, porwałem komputer i pojechałem do czytelni, bo tam miałem dostęp do internetu.
Nazwisko trochę pokręciłem, ale po kilku minutach – MAM! Facet naprawdę istnieje! Facet naprawdę biegał! Facet naprawdę wygrywał!! Szacun!!
Kilka lat temu wróciłbym do domu i żył do końca dni moich w przeświadczeniu, że spotkałem lokalnego bajkopisarza. Teraz wszelkie opowieści można zweryfikować, zanim rozmówca dokończy zdanie.
Tyle wstępu w formie anegdoty. Teraz będzie na poważnie. O wiarygodności wobec siebie i wobec innych.
W ostatnich tygodniach starego roku natknąłem się w necie na informacje, że gdzieś faceci startowali z numerami kobiet. Zanim powiesili medale na ścianie, a koleżanki pochwaliły się rezultatami świat już wiedział.
Jakiś trener napisał esej o czystości rywalizacji, a w komentarzu ktoś zamieścił filmik, jak kolarze jego grupy pchają na podjeździe zawodniczkę, która walczy o pudło. Środowisko już wie.
Jest mnóstwo ofert trenerskich: biegnie, pływanie, crossfit, unfit, two-feet. Triathlon, biathlon i yoga. Naprawdę?
Sprawdzam kilka notek biograficznych. Kilka osób skończyło AWF, parę startowało z sukcesami na rynku lokalnym. Parę dziewczyn chce doradzać w sprawie diety, a jedyne kompetencje to dwytygodniowy kurs gotowania i szczupła talia.
O relacjach trener-zawodnik pisało wielu i wiele pisano. Nie chcę powtarzać argumentów, ale w necie można teraz znaleźć wszystko.
To według mnie jest ważniejszy obszar. Nowy Rok prowokuje wielu do publicznego deklarowania celów i środków. Niektóre obciążenia treningowe początkujących powodują, że przecieram oczy zmywakiem ze zdumienia. A te plany startowe..... Prawie co tydzień start. Na popularnym portalu biegowym jeden delikwent wymienił sześć (!) startów A.
Tyle zrozumiał, tyle wie.
Lepiej planować konserwatywnie i osiągnąć, niż zacząć z wysokiego „C", a potem tracić czas na wymyślanie wymówek, dlaczego nie wyszło.
Bądżcie wiarygodni wobec siebie. Tego Wam życzę w Nowym Roku
(fragment powstającej w mękach książki "Ballada o psie")
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |